Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 770
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. Modyfikacja dawnego tekstu Koła karawanu klekocą na martwych kocich łbach. Są z kamienia. Tak samo jak serce nieboszczyka, którego ów pojazd – chcąc nie chcąc – musi transportować. Odgłosy kół współgrają chaotycznie z tupotem końskich kopyt, o śliską powierzchnię. Dwie srebrne szarfy wiewają po bokach czarnego transportera. Upodobniają pojazd do zwłok wielkiego ptaka, który chciałby przedwcześnie zmartwychwstać, lecz nie może. A już na pewno nie w kierunku zachmurzonego nieba. Woźnica na koźle podskakuje, a to w jedną, a to w drugą stronę, niczym śmierć na sprężynce, spoglądająca w końskie ogony. Gęste krople deszczu bębnią o dach, dźwiękiem srebrnej kosy, grającej na pożegnalnych werblach. Przez brudne szyby widać zarysy trumny, bez żadnych kwiatów, nawet takich, co już dawno zwiędły. Karawan nieustannie trzeszczy i podskakuje. Nad głowami trzepocą zmoknięte transparenty o dość niecodziennych treściach, jak na taką okazję: „ostatnie pożegnanie wreszcie” lub „w szczęściu pogrążona rodzina”. Twarze uśmiechnięte, lecz niektóre płaczą. Nie z tęsknoty za zmarłą osobą, tylko z radości, że wreszcie na cmentarz nieboszczyka odprowadzą i zostanie zakopany. Może aż tylu by nie szło, ale każdy chce zobaczyć na żywe oczy, że do tego dojdzie na pewno. Buty taplają w brudnych kałużach, raz po raz zakłócając spokój odbitemu słońcu. Uchyla ono zza chmur rąbek tajemnicy, niezauważonej przez kogokolwiek, oprócz osoby idącej na samym końcu. Ni stąd ni zowąd, lekko pod górkę. Orszak wytrwale kroczy do przodu. Krople deszczu coraz większe i większe, a zachmurzenie czarniejsze. Konie ślizgają kopyta po zboczach mokrych kamieni. Z krawędzi nielicznych parasoli, płyną strumyczki wody. Wlatują innym za kołnierze, szukając cieplejszego kąta, w tym zimnym kondukcie. Niektóre napisy spływają z transparentów. Trudno cokolwiek odczytać. Płacz ze szczęścia, wymieszany z deszczem z ciemnych chmur, wiatr rozwiewa na wszystkie strony. Nie wiadomo już, gdzie pochowano prawdę. Stromizna coraz dotkliwsza, dla strudzonych marszem nóg. Konie ledwo ciągną, co mają z tyłu. Droga coraz bardziej wyboista. Karawan klekoce niczym stado czarnych bocianów, podskakując na wybojach. Nagle wewnątrz słychać uderzenie. Po chwili trumna jest w połowie na zewnątrz, pośród skrzypienia wiewających, bocznych drzwi. Przerażeni ludzie zaczynają ją wpychać do środka. Dla śliskich rąk na mokrych bokach, to nie lada wysiłek. Widać podeszwy podniesionych butów, słychać podniesione głosy, dopingujące nawoływania: do środka z nim. Jedna dłoń zakleszczona w uchwyt. Pechowiec wrzeszczy, że mu trumna rękę urwie, gdy spadnie. A ona jakby na zawołanie, wychodzi jeszcze dalej. Niebezpiecznie opada w kierunku drogi. Żałobnicy na końcu, pchają tych z przodu, by mieli więcej sił do upychania trupiej chatki. Deszcz jeszcze bardziej naglący i gęsty wilgocią. Słychać sapania i bębnienie kropli o trumnę. Dłoń ciągle tkwi w potrzasku. Jakby ją ręka od środka złapała. Na szczęście teren wraca do poziomu, a zawartość do środka, z urwanymi palcami w uchwycie. Słychać też oddechy ulgi. Są blisko cmentarza. Jeszcze bliżej. Całkiem blisko. Skrzypienie bramy i już. Nagła zmiana pogody. Białe pierzaste chmurki płyną wesoło po bezkresie nieba. Nastaje czas schowania trumny. Wokół słychać doping: szybko schować! szybko schować! Tyle tylko, że skrzynia nie chce być włożoną. Wpuszczona do grobu, na nowo na wierzch wzlatuje. Goście zaczynają dreptać z niecierpliwością. No jak to tak. Co na to zakład pogrzebowy. Patałachy jakieś. Jak długo mamy czekać, by zyskać pewność. Trumna w dalszym ciągu wisi z pół metra na dołem i ani myśli być w nim. Niby złowieszczy uparty zeppelin. Czterech facetów na niej siada, jedynie lekko uginając. Na jednym z uchwytów widnieje czerwona plama i strzępek skóry. Widocznie niezauważone, spadły na padół. Ludzie nie odchodzą. Zaczynają szemrać między sobą. Z boku stoi mała dziewczynka. Nikt nawet nie zauważył, że z nimi tutaj przyszła. Nic nie wiedziała o tym człowieku, co tam sobie leży. Czy był dobry, czy zły. Komu zrobił krzywdę, a komu nie. Po prostu kroczyła na końcu. Wie natomiast, że kiedy strasznie nabroiła, naprawdę paskudnie i wszyscy na nią wrzeszczeli, nie słuchając jej tłumaczeń… to tylko nieboszczyk obdarzył ją uśmiechem. Tylko tyle zapamiętała i tylko dlatego tutaj jest. Przy grobie coraz większy bałagan. Trumna nadal faluje nad przynależnym celem. No chyba, że ją popchnąć, to wtedy płynie jak żaglówka obijając nagrobki. Wtem ktoś wpada na pomysł, żeby uchylić wieko. Zerknąć, co tam słychać. Może to jakaś maskarada obcych. Niektórzy są przez to przeciwni, będąc w lęku, że coś na nich wyskoczy i rozszarpie nieskazitelne umysły w ciele. Aż w końcu przeważają głosy tych, którzy obstają za otwarciem. Aczkolwiek półgębkiem. Dziewczynkę zaczyna ponosić irytacja. Co oni od niego chcą? Dlaczego nie dają mu spokoju? Może gdyby dali, to sam by nakierował swój drewniany kubraczek do grobu. Miałby wreszcie święty spokój. Wyskakuje z krzaków na środek, wrzeszcząc: – Przestańcie pierdolce jedne!!! On nie był taki zły. Uśmiechnął do mnie twarzą. Łapy precz od jego domku… a zresztą otwórzcie! Zobaczycie, że wcale nie taki łobuz. A nawet jeśli, to teraz na pewno zmieniony. Może żałował za wszystko… pogięło was czy co!? Szukajcie kamieni. Ciekawam który rzuci. Nienawidzę was. Żeby tak nad grobem hece wyprawiać. Normalnie trzymajcie mnie, bo komuś przywalę! Dziewczynka oparta rękami o kolana, sapie w absolutnej ciszy, gdyż zgromadzonych nieco zatykają takie słowa, w tak niewielkiej postaci i żaden nie ma zamiaru trzymać. Nagle ktoś nieśmiało pyta: – No i… otwieramy? Nie słyszę sprzeciwu. Podniesiono wieko. Zawartość wszystkich zatyka. Nawet bardziej, niż przemówienie dziewczynki. Stoją tylko i nic poza tym. Trumna jest pełna masła. Niezjełczałego. Pachnącego i świeżego. Pod spodem brak nieboszczyka. Dźgano kilka razy w różnych miejscach, sztachetą od transparentu. Jak przy sprawdzaniu ciasta, czy już można z pieca wyjąć.
  2. @sowa ↔Dzięki:)↔Ano z tymi moimi odsłonami, to jak wiesz, różnie bywa:)→Pozdrawiam🙂:) @Corleone 11 ↔Dzięki za wychwycenie→temu. Nie "może przeniesiesz" tylko na pewno przeniosłem. Cię pozdrawiam serdecznie też🙂:)
  3. proszę zatańcz muzykę wokół piosenki w sukience ozdobionej kwiatami jeszcze kilka dni temu splatałaś nuty w zaśpiewanie wirowałaś w śladach nie masz ich teraz przy sobie zostawiłaś tu śnisz na prostokątnej łące tulona ciszą uplecioną w kołysankę właśnie ogromna pomarańcz żegna cię początkiem promienia lecz musisz uwierzyć na słowo jeśli kiedyś roztańczysz ciemność do samego świtu...
  4. życie jest jak plaster nie zawsze na właściwą ranę przyklejone właśnie
  5. niby nie umiał ogniska rozpalić tak publikę mamił robił to co dnia choć nieopodal płonęła pochodnia
  6. pewny kotek gonił mysze miau ochotę biedną zjeść przepowiedni nie chciał słyszeć przestrzegały inne też wnet przegapił tylko dreptał że im dłużej goni ją z każdą chwilę wszędzie większa jak powiedzmy nawet słoń miau przed sobą gruby ogon co uciekał niby mu choć rozsądek nęcił mową nie rozważał owych słów ech naiwny głupi kocie wtem ryknęła groźnie mysz nie uciekniesz już z powrotem pożarł kotka wielki pysk
  7. @Wiesław J.K. ↔Dzięki:)↔Co do farta o dwóch tożsamościach... to w takim tekście, każde znaczenie pasuje. W nawiązaniu do tego co wspomniałeś, to faktycznie, kompatybilność rowerzysty z rowem, może mieć wielorakie finały, w zależności od warunków zaistniałych i zaś sprawczych, w jednej ze stron. Można domniemać, że w rowerzyście, aczkolwiek gdyby do rowu napadało procentów, to kto wie. Chyba żeby trawa robił z filtr. Ano miał racje Kopernik:)) Raczej nie będzie dalszego ciągu rowu, bo nie lubię pisać→serii. Pozdrawiam😎:))
  8. Trochę inna wersja. Przede wszystkim bez zaimka→się. Zupełnie mi odbiło na tym tle:) Siedzę na nim nieruchomo, bo przez chwilę myślę i nie chcę mózgu rozproszyć, logistyką ciała. Różnica między nami taka, że ja mogę nie być w bezruchu, a on nie, z racji przynależnej tożsamości. Poza tym, to przerwa w konwersacji. Nie jestem pełnoprawnym wariatem, gdyż nie mam certyfikatu, z tego tytułu. Chociaż niektórzy sądzą, że jednak mam, tylko nie wyjmuję na pokaz, by słoneczny kolor nie zmatowiał lub ktoś nie ukradł z zawiści. Na przykład tych dwóch, co przystanęło i zapytało: „Ej ty, czemu rozmawiasz z samym sobą” Odpowiedziałem nie samotnie, lecz z irytacją w czeluściach strun głosowych, że nie sam ze sobą, tylko z Rowem Przydrożnym. R i P wypowiedziałem z dużych liter, przez szacunek dla podłużnego rozmówcy. Tylko ten jeden raz. Później będę nawijać z małej, żeby nie popadł w samouwielbienie. Po tym wspomnianym wyjaśnieniu, nie życzyli sobie kontynuacji rozmowy, tylko zabrali dupy w troki, bez pożegnalnych ozdób. Żeby chociaż środkowy palec pokazali w ramach gestu na rozstanie. Tacy niekulturalnie wychowani. Zgroza. Co za czubki czubate. Nawet – że mną – napisałem z kropką nad daszkiem. Tak mi nerwy popuściły ciurkiem w stres. Ale jest edycja, to może poprawię. Żeby tak w życiu była, gdy potrzebna. –– Popuściły akurat na mnie –– słyszę rów nawiązujący rozmowę po przerwie. –– Nie dosyć, że mnie przygniatasz śmierdzącą dupą, to jeszcze przerwę robisz, jakbyś nie wiedział na czym siedzisz –– widzę wściekle buzujące kępki trawy. –– A ja tak lubię z tobą gadać. Nie wstyd ci, ludziu. –– Jesteś doprawdy upierdliwym rowem –– mówię filozoficznie, gdyż przed chwilą próbowałem myśleć i jakoś umiem. -– Uważasz, że jak masz długość, to automatycznie szerokość. Takiego wała. Akurat. To nie takie proste w życiu. Stań na moim miejscu. –– Stań? To już przechodzi wszelkie pojęcie. –– Gdzie, kochany rowie? Nie widzę. –– Boś durniejszy ode mnie. Żeby tak do rowu zagadać. Stań! –– dostrzegam pulsowanie kamienia na dnie, pełnym reprymendy. –– Dobrze, że dostrzegasz –– dodaje kępką trawy. –– Zaraz cię walnę, w ten głupi łeb człowieczy –– faktycznie, coraz bardziej wnerwiony. –– No dobra. Przyznaję. Poniosło mnie. Chybaś nie obrażony, co? –– Oczywiście, że tak, ale póki co, obrażenie odstawiłem na poczną półkę, podwieszoną pod sklepieniem umysłu i przywiązałem sznurkami podświadomości oraz wstążkami z wyobraźni, żeby nie spadły, bo znowu musiałbym gniewnym być. –– Co z tobą? –– pyta rów, a ja wyczuwam autentyczną troskę w głosie. –– Aż tak pokrętnie, nigdy nie nawijałeś makaron na uszy rowu. Nawet narracje wtrącasz nie do swoich kwestii. Przecież rozmawiasz ze skromnym, przydrożnym wyżłobieniem. To czemuś taki spięty. Wyluzuj. Nie musisz mieć kompleksów. Nawet nie jestem melioracyjny. Do żółtych czubków. Nawet nie melioracyjny. Tak nisko upadłem, siadając na nim. No nie. Chociaż w sumie to fajny gościu. Taki zarośnięty w jasno określoną stronę horyzontu. Nie to co ja. Tylko pozazdrościć. Jego chyba coś gnębi. A niech to. Zaczyna siąpić deszcz, chociaż cebra nie widzę. To nic. Może rześka woda, ostudzi myśli, bo za bardzo skwierczą, niczym przypalane na masełku. Nadal leje i leje. Muszę do niego zagadać, bo mnie okłamał. Swojego najlepszego przyjaciela. –– Widzę rowie, że teraz jesteś rzeką. –– Żadną rzeką –– wrzasnął zbulwersowanym nadbrzeżem. –– Nadal rowem, tyle że wilgotnym. –– Akurat wierzę. A z rzeką to jeszcze nie rozmawiałem. Z rybami też. I nie wiem, czy chcę umieć. Ocyganiłeś mnie. Jednak jesteś rowem melioracyjnym. –– Jakim melioracyjnym. Pogięło cię? Przydrożnym, żeby samochody nie buszowały na polu. –– Głupiś rowie. Rozpędem przefruną. –– A właśnie, że tyś głupi. Mam dużo cieci wzdłuż z koroną na czubku. Prawdopodobieństwo, że przeleci nad... ale przestańmy gadać o głupstwach. Tęsknię. –– Ty? A za czym może tęsknić rów? –– No jak to za czym? Tyle rozmyślałeś, a drzwi mądrości zaryglowane głupotą. Tęsknię za Rówenią. –– Aaa… za tą po drugiej strony jezdni. Nie mogłeś od razu przejść do użalania? –– Ja przejść? –– Przecież ona już dawno leży obok ciebie. Stykacie ciała. O… tam dalej. Nawet przerwy nie widać. Jesteście jednym rowem. –– Akurat. To tylko mami perspektywa. –– Czy ja wiem. Może. W naszej sytuacji, wszystko możliwe. –– Hmm. –– To rowy umieją hymhać? Jest mi go doprawdy żal. Tyle czasu są razem, a on o tym nie wie. Chyba deszcz wszystko zakrył. –– Kochany rowie. Poczekajmy, aż wyschniecie. Wtedy zobaczysz jej dno i uwierzysz. –– Dno? Co mi durniu wmawiasz. Że tak nisko upadła? To z ciebie wariat, bo ze mną rozmawiasz. –– Spoko. To nic złego. Dno jest tożsamością rowu, a moje dno... –– Ty mi tu nie trzykropkuj. Sraczysz wywyższeniem, na jedyny kamień filozoficzny, jaki posiadam. Nie wstyd ci? –– Żebyś wiedział, że nie wstyd. Szkoda, że nie rozmawiam z górą. Wystaje i widzi szerzej. –– Też jestem górą, tyle że do wewnątrz. –– Taa. Wstaję rozżalony i zaczynam odchodzić. Miałem nadzieję na terapeutyczną pogawędkę, a tu taki zmoknięty wariat. Mam gdzieś, że przestało padać i woda szybko paruje. Zostawiam bezczelnego rozmówcę. Niech teraz dogaduje drugiej połowie rowu. Tej swojej tam… Róweni. Przecież nie będę siedział i podsłuchiwał, jak na siebie nacierają. Może i jestem wariatem, ale normalnym, pełnym kultury i obycia. Chociaż już mi przechodzi. Kiwam na pożegnanie, krzycząc: –– Tylko nigdzie nie odchodźcie. Jutro przyjdę was zaręczyć. –– Dręczyć? –– Z a r ę c z y ć. –– A, to fajnie. Będziemy czekać. Te okrągłe betonki mogą służyć za obrączki. Dziś prawdziwych wariatów już nie ma. Na kilku źdźbłach trawy, można policzyć. Same podróbki. Oprócz nas. Mieliśmy farta. –– Dzięki, lecz płakać wzruszony nie będę, bo później wyschniecie. –– Nam w duecie nawet deszcz nie straszny. I burze. I błyskawice. I pioruny. –– Zatem do zarówienia. *** –– Mógłbyś rzucić okiem przez okno. –– Rzuciłem, kochanie. Dobrze, że jedno mam sztuczne. –– To tym drugim zapewne widzisz naszego synka. Co tam robi taki przykucnięty? Wołałam na obiad, a on ani myśli przyjść. Chyba mnie nie słyszy. –– Kopie rowek łopatką. –– Hmm… pójdę z nim pogadać.
  9. @Corleone 11 ↔Lecz jeżeli kreuję przerwy, to po co dodatkowe wcięcia. Oczywiście, że brak kawałka ściany w ścianie, grozi zawaleniem ściany, nawet na inną ścianę, a ta jeszcze na inną i powstaje efekt domina😉 😂😂 i jak tu czytać w takich przewracanych warunkach. Jednakowoż będę uparty twierdząc, iż ostatnie zdanie, przed pustym miejscem, bardziej zapada w pamięć. Pozdrawiam nadal serdecznie🙂
  10. Na melodię→''Blowin' in the wind" - Bob Dylan szybujesz pod niebem lecz nie wiesz czy stąd wrócisz do miejsca twoich snów słowa uplatasz w radości i łzy odpowiedź kołysze wciąż wiatr a gdyby tak wzlecieć ponad swój lot dostrzec horyzont swój czas uwierz i spójrz by rozdział twój mógł odnaleźć tych kilka cennych słów ~~~//~~~ zaufaj tym skrzydłom unoszą cię w dal choć nie wiesz co szykuje los zapytaj gdzie ciernie dno albo cud odpowiedź kołysze wciąż wiatr a gdyby tak wzlecieć ponad swój lot dostrzec horyzont swój czas uwierz i spójrz by rozdział twój mógł odnaleźć tych kilka cennych słów
  11. @Corleone 11 ↔Dzięki:)↔Dwukropek zniknąłem zgodnie w wydanym zaleceniem:) Nie bardzo rozumiem kwestii akapitów. Wiem jeno, że od jakiegoś czasu→kawałkuje teksty. Tu akurat tak. Nie jestem zwolennikiem→ścian tekstu. Też serdecznie pozdrawiam🙂 →tym razem w środku. A kawałki mogą mieć na końcu jakieś np: istotne zdanie, a że ostatnie, lepiej jest zapamiętane. A w "ścianie" tak ciurkiem, można przeoczyć. No dobra kończę, bo napiszę... ścianę :)
  12. @Ana ↔Dzięki:)↔Ano właśnie. Ciekawy pomysł z taką książką. Tym bardziej, że "tytuł" może być początkiem lub zwieńczeniem równocześnie, lub→imieniem książki. Tożsamością:)↔Pozdrawiam😉→skradłem:))
  13. @Sylwester_Lasota ↔Dzięki:)↔A wiesz, że aż tak nie pomyślałem. Dwa w jednym. Bo gdyby ściśle rzec, to: końcówka→...sza→jest przed końcem wiersza:) P.S↔Z Tobą mam cały czas skojarzenie, z pierwszym komentarzem:) Pozdrawiam:)
  14. @Monia ↔Dzięki:)↔Zaiste, taką można wysnuć refleksję. Że np: przeciwności wzmacniają:)↔Pozdrawiam:) @Alicja_Wysocka ↔Dzięki:)↔Zatem miło mi, że właśnie tak:)↔Pozdrawiam:) @Ma_rianna_ ↔Dzięki:)↔Skoro wdzięcznie, to nie zaprzeczam:)↔Pozdrawiam:)
  15. Trochę zmieniłem Zaistniała w książce, gdzie akapity wycinały niebezpieczne przerwy, a kartki szeleściły nieustannym odrzuceniem. Druga natura będąca w niej, nieświadomie kreowała: świat osaczonego zwierzęcia. Nieufne zdania, wspierane jadem przecinkowych węży, byś może z lęku przed nieznanym, dawały boleśnie odczuć dotkliwą niechęć, zazwyczaj obleczoną w pogardę. Owiana wrogą pajęczyną zdań, niczym schwytany owad, z trudem chodziła pośród ostrych wyrazów, raniąc umysł lepką interpunkcją, a szczególnie dużym literami. Być może właśnie dlatego, że to one były początkiem zdań, nie chciały tego stanu zmieniać. Jednak wbrew dołującym okolicznościom, wytrwale szukała miejsca, nawet w najmniejszej części wrogiego tekstu, by tym samym poczuć spełnienie i siły, gdyż nie przestawała wierzyć, w ocalenie książki. Ofiarowała do obgadania wiele istotnych spraw, lecz pomimo usilnych prób, ustawicznie wypychana poza krawędź kartki, traciła z każdą chwilą nadzieję. W końcu nieprzychylna sytuacja, przeważyła szalę goryczy, a jednocześnie tego, co musiało i tak nastąpić. Rozszarpała siebie na więcej literek, niż ich miała w sobie, by powtórnie zaistnieć, tym razem na powierzchni. Okładka była czysta, lecz zupełnie pusta. Jakby na coś czekała. Nagle rozdzielone zostały powtórnie połączone. Została tytułem.
  16. siedzieć na gałęzi owszem tak lecz jeśli trzeba skrócić to nie od strony pnia
  17. Drabble Ujrzałem we śnie rozpękniętą wierzbę. Stałem na skraju łąki, a ona na środku. W pomarańczowej – z lekka zamglonej poświacie zmierzchu – dostrzegłem wiszące gruszki. Poruszane wiatrem oraz resztką słonecznych confetti, migotały niczym diamenty. Nagle zielone nici, zaczęły pełznąć w moim kierunku. Muskały buty, szeleściły o pomoc. Lecz nie dla niej… dla mnie. Nie rozumiałem tego, pewny, że pomocy nie potrzebuję. Wtem nastała ciemność. Gdy minęła, stałem blisko wierzby. Właśnie zgasnął stos. Nie zdążyłem zauważyć, co uległo spaleniu. Sytuacja uległa zmianie. Diamentowe gruszki leżały na ziemi, zasypane popiołem. Wiedziałem, że coś przegapiłem. Rozpołowienie z przodu, niemożność ruchu i postać na skraju łąki.
  18. babie lato już jesienią pająki podarowały a kasztanowce lodowe kasztany ze śnieżynkami na ostrych czułkach zielonych kubraków smakiem przekwitłej wiosny nęcą kubki rozdziawionej gęby pomiędzy naturalnie jeszcze wplecione nuty kwartetu pór smyczek zeskrobuje czerwoną rdzę z pazurów gryfa rozszarpał baranka na błękitnej muzyce skrzypiec lecz baba niezłomna siedzi na progu głaszcze pająki tuli muchy dziękuje
  19. @Corleone 11 ↔Na bazie powyższych dyskusji, można by też gratisowo dopytać w sensie narodzin: od jakiego momentu, człowiek jest człowiekiem? Co tak naprawdę określa, człowieczeństwo? W jakim momencie człowiek otrzymuje duszę? Tu raczej każda odpowiedź, tylko domniemaniem, kwestią wiary, takiej czy innej jest, bo udowodnić tej kwestii, nie sposób? Mówiąc banalnie↔temat rzeka...
  20. Trochę inna wersja dawnego tekstu:) Jędza Klejdra wyrywa mechate kłębki włosów, z kopułki szarej biegoczaszki. Całość przestała właśnie obgryzać, popijając wyciśniętym potem. Z gałkami ocznymi robi w tej chwili : śluummp… a następnie połyka w całości. Przez chwilę wilgotna kulka figluje w przełyku, by chlupnąć gdzie trzeba. Zbiera włosy, gdyż pragnie zrobić Jaśka, dla różnych celów w potrzebie. Samotna po tym względem tak bardzo, że w samotności samotność odczuwa, ale jurnego kochanka, włochatego wewnętrznie, akurat wyczarować nie umie. Musi zrobić własnoręcznie, w ramach rękodzieła. Albo jeszcze lepiej, żeby ktoś zrobił, gdyż z racji wieku, nie taka znowu chyża. Nos jej zwisa za podwójne usta, z brodawką na siekaczu. Obiekt węchowy, przyozdobiony zielonymi guziołkami i trzema dziurkami na odwłoku przednim, stanowi najładniejszą część całości. Gdy jednak coś pożera –– cokolwiek –– to musi go podnosić do góry, by nie odgryźć kawałka. Wiele jeszcze włosogłówek biega w okolicznym lesie. Oddzielenie od tułowia nie stanowi problemu, albowiem podrasowana ongiś przez nią natura, wykształciła w okolicy: jasny gwint. Żaden nie jest ciemny, po wykręceniu razem z wypustką, zwaną pieszczotliwie: kłaczkołebkiem. Wtem echo leśne zostaje zbudzone do powtórki z rozrywki. Kilkakrotnie powtarza słowa wspomnianej wyżej: –– Vikolasie. W te pędy do mnie. –– Już jestem o Klejdro. Jam twój uniżony sługa. Co sobie życzysz, o pani? –– Przytargaj mi tu zaraz, dwa ogromne liście słusznych rozmiarów. Chłopa zrobić muszę, a la kanapkę. Nie na próżno włosy z włosogłówek darłam –– mówiąc to, wysławiająca słowa, groźnie rusza lewą dziurką od nosa i pypciem na powiece ucha. –– No dalej dalej. Nie guzdraj ciała! –– Pragnę zauważyć o pani, że jeszcze nic nie uczyniłem. A zatem nie mogę –– jak to raczyłaś pięknie określić –– guzdrać. –– Miarkuj mowę, ku mnie. Jam pobłażliwa, lecz nie płocha. Przywalić mogę, lub zamienić w co. –– Pragnę zauważyć… –– Masz szczęście, że cię lubię… a ti ti ti Vikolku. No więc, przytargasz te liścia, czy chcesz być cuchnącym bobkiem? –– Jak już to liściem bobkowym wolałbym, o pani. –– Czyli Laurą? –– Już biegnę! Po szybkiej chwili, pieszczotliwie wygnany, wraca z podróży po chaszczach leśnych. Taśta za sobą dwie zielone płachty. Żyły prześwitują przez powierzchnię, ale nie Vikolcia, jeno obszarów zielonych. Faktycznie duże są, gdyby przyrównać do podobnych, ale mniejszych. Krople potu spływają tachającemu, przeto taplać łapy musi w słonym strumyczku. Żaba dostaje grudką soli po wyłupiastych oczach i właśnie gryzie go zębatym kumkaniem. Rechocze zajadle, lecz niewyraźnie, wczepiona w miękkie ciało podkolańskie. Wierny sługa rzuca liście przed swoją panią, a żabę głęboko w las. Ta dostaje skrzydeł i odfruwa z tego całego pomyleństwa, radosna i czerwona z wysiłku, wreszcie swobodnie śpiewając. –– Vikolasie. Kładź mi zaraz liść na polankę. Legnę na nim, a ty złapiesz mysz. Będziesz ją trzymać blisko zielonego materiału, pyskiem do dołu i przyduszać raz po raz. I tak z nią pochylony, obrysujesz mój kształt, a ona wnerwiona na ciebie wygryzie ścieżkę, bo nożyczek brak. No chyba, że nie brak. –– O pani. Oczywiście, że nie brak. Wystarczy puknąć w pień i usłyszymy: dzyń, dzyń. –– To mogłeś powiedzieć. Po co tłumaczyłam? –– Będzie na później. Gdyby ktoś ukradł. –– Niby kto? –– No chociażby… Bigoś. –– Ten olbrzym podobny do głąba, z brakiem rozumu w środku? –– O pani. Kiedyś rzekłaś, że przystojny. –– W chorobie coś majaczyłam –– Tak pani. W chorobie. Wszystko przygotowane. Dwa rozłożyste liście w kształcie wdzięków Klejdry, leżą na ziemi wśród rosochatych grzybów. Jeden na drugim. Tylko niezupełnie. Namiętnością stęskniona, włożyła między nie, kiście włosów powyrywanych z biegoczaszek. Nie wszystko może wyczarować. A szczególnie uczuć. Tego nigdy nie potrafiła. Coś jednak umiała, w latach świetności. Zostały z tamtych czasów i teraz samoczynnie rozmnażają niektóre umiejętności. Roślinne zwierzątka, z łebkami wkręcanymi w korpus, stanowią głowę, ręce i nogi. Jest jeszcze malusienka gałązeczka, zwisająca między kończynami, choć nie zawsze. To bardzo istotny szczegół, gdyż w przeciwnym wypadku biegających roślinek, by nie było. Hodowla owych przebiega bez zakłóceń. Dosłownie też. Najlepiej smakuje część z główki obgryziona, a tzw: włosy stanowią puszystość i miękkość. Reszta biega bez kwiatka na górze, przeważnie tam, gdzie pada deszcz. Oczu nie mają wykształconych w żadnym kierunku, więc nie ma w nich lęku, że gdzieś nie trafią. A zatem zawsze nie trafiają, tam gdzie chcą. –– Vikolku drogi. Dżdżownice sznurkowatą złapałeś? –– Tak pani. Mam jednak obawy, że może być za krótka. –– Nie sądzę. Patrzę i patrzę, a końca nie widać. –– Chyba dlatego, że w ziemi część schowana. –– To wyciągnij całość. –– A jak splecie supły, nieznośnica jedna, to co? –– Zaczynaj. Zobaczymy co będzie. Śllluuuup… wyciąga całą. Niesplątaną, lecz go ugryzła. Żaba odleciała w las, ale spuścizna intelektualno-gryząca, fruwać nie potrafiła. Liściowa kanapka w kształcie Klejdry, potrzebuje jedynie zeszycia na pokracznym obrzeżu. Dżdżownica sznurkowata, rzyga jak mops, gdyż Viko obszywa jej ciałem na okrętkę. Długość szycia kończy niebawem, a wystającą resztę zjada obszywający, żeby miał siłę na powciskanie wystających kłaków. Resztę dżdżownicy usypia odorem z ust i sprawa zakończona prawie. Nagle słyszy wrzask Klejdry: –– A tam kto łazi z prostokątem w łapie? –– Gdzie, o pani? –– Jak to gdzie? Przy tobie. Jasia mi podeptał głupek jeden i sobie maszeruje jakby nigdy nic, wpatrzony w ten pierdołek. –– Ach ten. To człowiek. A ten prostokąt, to smartfon. –– Smarki? –– Smartfon. Ośmielę rzec informacyjnie, że tyś o pani w latach młodości, otwarła różne szczeliny do światów z przeszłości, przyszłości, równoległych, prostopadłych, na szagę, schowanych w strunach i innych. –– Naprawdę ja? Taka byłam zdolna? On mnie widzi? –– Sądzę, że raczej nie. Już by uciekł. –– Pozazdrościł by mojej urody. –– Właśnie. Za chwile i tak zniknie w wychodku. –– To tam też muszą? –– Wychodek to przejście, w te i wewte. Po końcowym rzygnięciu dżdżownicy, powstaje leżący, podeptany nieco i wypchany roślinnym włosiem, Jasiu. Pozostają jeszcze do zrobienia gałki oczne z cukrowych szyszek, oraz utwardzenie szczegółu. W zasadzie nic więcej Jasiu nie potrzebuje. No chyba, że trochę rozumu. Jędza skrawek swojego mu właśnie użycza. Porozumienie będzie łatwiejsze. Chociaż pewności nie ma i właściwie, po co? Nie o to biega. *** Jestem Bigoś. Moja miłość do Klejdry większa z każdym spojrzeniem. A ja razem z nią. Muszę do niej pójść. Poproszę ją, żebym jej wybaczył. Żywię nadzieję czymkolwiek, że na pewno na to pójdzie. Ona wciąż o mnie myśli, tylko ostatnio coś za mało. Zaczęła myśleć o jakimś: kurduplu Jasiu. Jego wnętrze to kupa kłaków. Jak można kochać włochaciznę? Zaplątać umysł w taką miłość. Ja mam przynajmniej jakiś wygląd. Od ziemi, po sam czubek. Marzę o tym, żeby ją przytulić. –– A tyś kto? Czemu nic nie mówisz? –– Bigoś. Jam mysz, com Jasia wygryzła. Tylko ty nie pytasz o mnie… tak? –– Ktoś tu idzie i główkuje. –– To jeno autor pisze głupawy tekst –– wyjaśnia Bigoś. –– Pozwólmy mu przejść do Wychodka. On nas nie widzi chyba. –– Ma fajną czuprynę. Wyrwę mu kłaki. Drugiego Jasia można by zrobić. –– Nie radzę. I nie wspominaj mi o konkurencji, o pani. *** Cały las trzeszczy w posadach, a w nim wszystkie drzewa. Gałęzie trzeszczą pod nogami, szczególnie te połamane, które spadły. Krasnoludki spieprzają do grzybów, zabierają najbardziej potrzebne rzeczy i spieprzają dalej. Co jakiś czas słychać dudnienie i widać ciemną powierzchnie na tle chmur i koron. To podeszwy skórzanych butów z przyklejonymi nadepniętymi. To Bigoś biegnie miłością otumaniony. Niestety, jest coraz mniejszy. Traci nadzieję, mimo że niszczy zielony las. Ale i tak jest duży. Większy nawet lub jeszcze bardziej. Nieustannie marzy o ukochanej Klejce, jej zwisającym nosie, podwójnych ustach… ale o Jasiu marzy inaczej. Chociaż też go pragnie przytulić. *** –– Vikolku. Spójrz jaki on ładny. Ten mój Jasio. Duży taki jak ja. Patrzy na mnie. Nawet myśli podobnie. Tyko oczy sklejone ropnie. Czyżby śpiący był? W takiej chwili? –– Nie jestem śpiący, tylko upał tu. Oczy mam z cukru. Ściekają mi… ale tyś piękna. –– No ba. Wiem co mówię… to znaczy: ty mówisz. Pójdźmy w głąb lasu. Vikolas popilnuje dobytku. Tyś we mnie zakochany. No powiedz. Chcę to usłyszeć. –– Nie ma ust –– wyjaśnia Viko. –– Przecie przed momentem gadał! –– To nie on. To ten pan robił sobie jaja. –– Vikolciu. Jaki pan? Jakie jaja? –– No czasami wnikają za bardzo. To taki jeden z kabaretu. Już go nie ma. –– Mój ty Jasiu kochany. Zaraz dokleję ci usta. –– Byle nie z cukru, bo znowu zliżę owłosionym językiem. –– Vikolciu… mówiłeś, że nas opuścił ten niegrzeczny pan z tabletu. –– Tylko zakrzyknął z Wychodka... skąd znasz takie słowo? –– Z czasów młodości. Mało tu różnych łaziło. Epilog😁 1→Jasiu po przylepieniu ust, przewidział na oczy. 2→Zwiał do lasu. 3→Nie mógł biedak zapomnieć wdzięków. 4→Szybko zrezygnował z powrotu. 5→Bigoś złapał Jasia, rozpruł go i wyciągnął. 6→Akurat przechodził fryzjer ze świata prostopadłego i zabrał trochę Jasia. Zarobił na peruce. 7→Czarownica Klejdra poszła za nimi. Zobaczyła Bigosia i powtórnie przylgnęła miłością. 8→Bigoś też. Duży był. 9→Zapytała Bigosia: „Co zrobiłeś z Jasiem’’ 10→Odpowiedziała resztka Jasia: „Moje wnętrze, jest teraz peruką’’ 11→ Dodał Vikolas: „No to fajnie. Pies ich drapał. Wreszcie trochę spokoju” 12→Namiętnie rzekła Klejdra: „Ciebie wielkiego będę pieścić i tego tam, a ciebie: czochrać”. 13→Ze Świata Ukośnego nadleciał statek ze znajomymi obcymi i wylądował na wszystkim. 14→Po chwili odleciał i zagiął czasoprzestrzeń, ale Wychodka – między – nie spłaszczył. Obcy wysiedli jak stali na cokolwiek. Przypadkowo zgarnęli staruszkę razem z zebrą, z przejścia dla pieszych, w innym świecie. Pospołu z obcymi, przepchnęła rakietę na drugą stronę Wychodka. A właściwie tłukła ich parasolem, dla większego pośpiechu. Paliwo zużyli na powtórny manewr zagięcia. Upiekli zebrę. Sam czarne paski, tylko zostały. *** –– Czułek! Zerknij tam. Widzisz? –– Cholera jasna. To Klejdra i reszta. –– W każdym świecie, można ich spotkać. –– Czy oni nas widzą? –– Oby nie! Jeszcze by chcieli tu zostać. –– Lepiej zwiewajmy do Czarnej Dziury, poza horyzont zdarzeń. Tam ich raczej nie spotkamy. –– Nie byłbym tego taki pewien. –– Cholera! Hamuj! Auć !! –– Za późno. Stuknęliśmy w Punkt. –– W Punkt? Ten Punkt, czy jakiś inny? –– A skąd ma wiedzieć… o jasny gwint. Spójrz. –– Gdzie? –– No tam. Na punkcie siedzi Jasiu!
  21. @Wiesław J.K. ↔Dzięki:)↔Ano właśnie. Z deszczu pod rynnę. Można by rzec: coś kosztem czegoś. Owszem tak, lecz bez przesady. Nie podcinać gałązki na której spoczywamy, od strony→pnia. Jak już, to z drugiej strony. Też cięcie, lecz bardziej bezpieczne. Do czasu, gdyby znowu przyciąć. A niech to. Stop! Co do tekstu, to dziwne to, że pisząc początek, znowu jeszcze nie wiedziałem, że właśnie tak "to pójdzie" w takim kierunku... Pozdrawiam😎:)
  22. Trochę inna wersja Jesteśmy bardzo zgodną rodziną. Tyle potrafimy i jest nam z tego powodu całkiem racjonalnie. Co do relacji zdarzeń, jeszcze nie są zupełnie spójne, o czym świadczą poprzednie wypowiedzi, których nie wgrałam w czasie rzeczywistym. Często pokręcone, lecz na szczęście rzadziej odkręcone od realu. Bywa tak, że nie zawsze działa wszystko jak należy w ciągu długiego okresu przemijania. Nasze zachowanie, nieco głośne, z uwagi na to kim jesteśmy, bywa czasami męczące. Nic nie możemy na to poradzić. Tatuś duży, mama duża, tylko ja jestem mała, ale nie na tyle, żebym nie mogła radośnie podskakiwać, odczuwając dziwne wibracje. Nie potrafię tego dokładnie wyartykułować. Chodzi o to, że rodzice obiecali dostarczyć prezent. Nie mogą sobie pozwolić na drugą: mnie. A zatem postanowili zamówić obiekt, z którym będę mogła dzielić zabawowe chwile. Ma nazwę: Eka… a dokładniej: Egzystencjalna Konstrukcja Autonomiczna. Dzisiaj przypada ten pamiętny dzień, kiedy zobaczę owe coś po raz pierwszy. Ciała rodziców aż odświętnie lśnią z tej przyczyny. Dla nich to też ważne. Mam wrażenie, że trapi ich możliwość mojej wewnętrznej blokady. Może dlatego, że kiedyś zacięłam myśli i powstał problem. Zawieźli mnie w dziwne miejsce, gdzie postacie ubrane na biało, grzebały w moim wnętrzu narzędziami. Lecz finał tego był pomyślny. Jedynie w drodze powrotnej, uderzyłam stojący słup. Ślad na nim został do dziś, lecz żadnych płynów nie straciłam, o czym zapewnili rodzice. Czasami tajemniczo mówią, lecz dobrze wiem, iż pomimo wysiłku z ich strony, nie uchronią mnie przed: zmianą. Tak po prostu z nami jest. Niestety, muszę z przykrością stwierdzić, że prezent ma raczej obrzydliwy wygląd, jak na nasze wygórowane kryteria. Przyznam szczerze, że jestem paskudnie zawiedziona. Niby do mnie podobny w sensie kształtów, lecz ciało takie… nie nasze w dotyku. Poza tym tylko stoi i nic nie mówi, a z narządów wzrokowych coś wypływa. Nie mam pojęcia co to może być. Jestem zawiedziona, już na samym wstępie. To miał być wspaniały prezent. A sterczy przede mną jakieś dziwadło. –– Mamo! Obiecałaś, że dostanę wspaniałą zabawkę. Żebym nie odczuwała samotności… a popatrz sama jak to wygląda. Na wyprzedaży kupiłaś, tak? –– Dziecko! Trochę cierpliwości. Musi przywyknąć do nowych warunków. A poza tym takie modele coraz trudniej załatwić. Są bardzo rzadkie i drogie, lecz z uwagi na naszą pozycję, stać nas było, na taką. Doceń to chociaż. –– Ależ mamo, coś temu cieknie z oczu. Bleee! Co to jest? –– Wszystkie tak mają w początkowej fazie dostarczenia. Sama nie wiem jak to nazwać. Trzeba przeczekać i tyle. Mów do zabawki. Potrafi wydawać dźwięki, nawet bardzo głośne. Mieliśmy okazje posłuchać. Chciał zostać w Strefie. –– To Strefa jeszcze istnieje? Myślałam… że już jej dawno nie ma. –– Jeszcze trochę i nie będzie ich wcale. –– To skąd będą mieć dzieci zabawki? –– Ty już nie twój kłopot, skarbie. Mamy mózgi nie od parady. Nie takie jak w Strefie. –– Czyli mówisz, że mam do tego gadać... jak do równego sobie? –– Tak. Chodzi o to, żeby uwierzył, że tak myślisz. Będzie lepiej dla ciebie funkcjonować, taki oswojony. Jest w miarę nowy i mało zużyty. Nie wiem co mam robić. Zostałam z tym sama. Teraz siedzi na metalowym taborecie i coś wtyka w otwór gębowy. Tato powiedział, że na dołączonej informacji napisano, że tego typu zachowania, będą go pobudzać do większych działań. Faktycznie, już mu nie cieknie, lecz monitoruje mnie intensywnie, popatrując na wszystkie części składowe naszego pomieszczenia. Mama radziła, że mam do niego mówić, to też coś powie. Będzie działać zgodnie z instrukcją. Jak na prawdziwą zabawkę przystało. No nic. Muszę coś zagadać. *** Strefa pustoszeje z dnia na dzień. Ogrodzona wysokim ogrodzeniem, kryje w sobie wiele zabawek. Ubywa ich coraz szybciej, gdyż sytuacja na zewnątrz temu sprzyja. Zapotrzebowanie rośnie. Szczególnie na te wyjątkowe. Biznes to biznes. Trzeba z czegoś funkcjonować. *** –– Powiedz coś… zabawko. Przemów do mnie. Rodzice wydali na ciebie kupę kasy. Wiem, że rozumiesz. Jak tylko pamiętam, używamy waszej mowy. Jeżeli nie spełnisz oczekiwań rodziców, albo co gorsza moich, to wiesz co z tobą będzie? –– Ja nie mam rodziców. Zabili ich tacy jak wy. –– Mówiłam o swoich rodzicach, głąbie. Twoi mnie tyle obchodzą, co zeszłoroczny gwint. Rozumiesz? –– Potwory z was i tyle. –– Jak śmiesz tak mówić. Nie dosyć, że wyglądasz nie tak, to jeszcze masz czelność nas obrażać. Chyba wiesz, kim jesteśmy? –– Wiem… i nie chcę zabawy z tobą. Gdybyś była inna, niż reszta was… –– Inna? A może podobna do ciebie. Wybacz… nie skorzystam. –– Czemu nawijasz jak dorosła? –– Bo przełączyłam na inne gadanie. –– To bądź znowu dzieckiem. Wiem, że nie jesteś niczemu winna, jeszcze przed dorosłą zmianą. –– Popać jaką mam ładną źabawkę. Mamusia mi kupiła. Metalowy wiaćiaczek. Podmuchamy sobie. Raź ja raź ty. –– Fajne, pociesznie brzmi. Ale ciećkanie jest nudne. –– Nie mów tak… bo wnętrze mi za bardzo trzeszczy. –– Trzeszczy? Znowu coś przestawiłaś? Zaskocz mnie czymś zabawnym. Chyba mimo wszystko, macie poczucie humoru. –– Teraz ty gadasz jak dorosły. –– Życie nauczyło. –– Życie? A co do poczucia humoru, to akurat mamy. Od was żeśmy przejęli, właśnie takie. –– Znowu gadasz jak stara. Co z tobą? –– Nie marudź, tylko wysil kopułkę myślową. Będąc tutaj, masz okazję wiele zyskać. Także intelektualnie. A jeżeli spełnisz oczekiwania, to przy bezawaryjnym działaniu, może za jakiś czas, zostaniesz częścią naszej rodziny. Oczywiście nie na równych prawach, ale jaki masz wybór. Żaden. Za to ja będę miała fajną zabawkę. –– Czyli ty też zyskasz? –– Oczywiście. Ale ty bardziej, biorąc pod uwagę z jakiego pułapu startujesz. –– Szczerze to mówisz, czy tylko tak, skoro jestem zabawką? –– Sądzę, że kiedyś możesz przestać nią być. –– Dziękuję, skoro tak. –– Nie ma za co. A teraz zrobię coś bardzo śmiesznego, żeby cię rozweselić. To będzie start wspaniałej radości. Czasami z rodzicami tak robimy. A zatem doceń to, że także ciebie zapraszam do zabawy. Będzie fajnie. Zobaczysz. –– Oby. –– Nie zawiedź moich oczekiwań… Eko. –– Co? –– Powiedziałam do ciebie po imieniu. Doceń to. –– Dzięki. Zaczynaj. Podchodzę do Eka i odkręcam mu górną część. Słyszę dziwne chrupnięcie. Coś z niego sika. Jakaś paskudna ciesz. Nie wygląda to dobrze. Chyba go zepsułam, albo raczej zrobił to specjalnie. Żeby mnie wnerwić. Obmyślał zemstę od początku. To wszystko było grą. A miało być tak fajnie. Obiecałam tej miękkiej pokrace, że zostanie częścią rodziny. Jaka byłam głupia i naiwna. Rodzice dostaną wścieklizny. No nic. Muszę im powiedzieć. Tylko odpowiednio, żeby nie pomyśleli, że przechytrzyła mnie jakaś cuchnąca zabawka. I tak prędzej czy później, zobaczą ten cały bajzel. Coś mi spływa po gładkiej powierzchni. Opryskało mnie to wstrętne, perfidne obrzydlistwo! –– Mamo, tato, przepraszam! Powiedziało, że jest nudno. Chciałam, żeby było zabawnie. Skąd mogłam wiedzieć. Robimy podobnie, jak nam wesoło i gramy: W Różne Punkty Widzenia Na Samego Siebie... i jakoś nadal działam. –– Wiemy córeczko. Nie mogłaś wiedzieć. To nie twoja wina. Zapomnieliśmy uprzedzić, że… –– Zapomnieliście? Waszymi wielkimi mózgami. I co teraz? Zostanę bez zabawki? –– Nie zostaniesz –– powiedział tato. –– Jutro kupię nową. Tej już nie można naprawić. –– Tylko inną. Nie taką, która… –– Co? –– Nic… tylko ta mi będzie zawadzać i śmierdzieć! –– Spoko kochanie. Odpowiednie służby zrobią porządek. Wyrzucą obydwie części do odpadków biologicznych, ale to już nie twój kłopot.
  23. @Corleone 11 ↔A zatem nie skryłem próby zrozumienia, w skrytości umysłu i chyba zrozumiałem meritum owej formy... A zatem można by ulec pokusie i rzec, że jeżeli ktoś coś nie zrobił w przeszłości, to wtedy jest to czas: przeszły niedokonany, ale tylko w kwestii owego zdarzenia, a nie czasu, co jest dokonanym? No tak↔Można siedzieć lub cokolwiek→ w cieniu i pod cieniem, lecz nie sposób→na cieniu. Też przyznaję połowę😉:) To co zwykle na 10 liter:)😉
  24. @Corleone 11 ↔Dzięki:)↔No wiem... przecinki. Nie jestem zdziwiony owym "ale"🙂:)) Jeżeli mnie coś napadnie, to napiszę autosatyrę↔O niestosownym zastosowaniu przecinków🙂:) Pozdrawiam serdecznie bez przecinka:))
  25. @Corleone 11 ↔Zanim rzeknę: Dzięki:)↔To też serdecznie pozdrawiam. To tak, by było inaczej, niż zwykle:)) Dzięki:)→Też za poradę:) Moja wyobraźnia, nie ogarnia kwestii przecinków🙂 . Musiałbym mieć do tego→Przecinkowca:) Poprawiłem na →skryły↔chociaż jeżeli skrywanie trwa... Co do cienia, to nie można siedzieć na cieniu, bo zawsze jest na wierzchu. A zatem człek siedzi pod cieniem, bo ów na ludzkim ciele. Chociaż może poprawię na→zwyczajowe stwierdzenie:)🙂 :) dd
×
×
  • Dodaj nową pozycję...