Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 770
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. @Konrad Koper ↔Dzięki:)↔Moje ulubione liczby to 4 i 22, ale nie wiem, czemu akurat te?↔Pozdrawiam:)
  2. To niby niepozorne drzewo, w rozległym lesie mieszanym, było metaforycznym, długaśnym gwoździem, dziurawiącym ustalone umysły, niektórych ludzkich osobników. W zasadzie nic złego nie robiło. Poza tym, że rosło w nieodpowiednim miejscu i szumiało przeciwnie, niż ogólnie uznawany powiew. Uznano więc, że jest zarażone od samych korzeni, przez to zaraża innych i trzeba coś z tym zrobić. Powieszono więc na gałęzi martwego ptaszka, owijając lichą szyjkę giętką gałązeczką, co była drugą metaforą przewodu sądowego, który miał nastąpić, z ustalonym wyrokiem. No i przyszli ludzie i zobaczyli mordercze drzewo, co to nawet niewinne ptaszki, śmiercią częstuje. Przyszli też drzewni sędziowie i w trybie natychmiastowo bezobronnym, skazano drzewo na tortury, bez znieczulenia. Najpierw wyrwano większość liści, później z podnośnika połamano gałązki, na dodatek zdarto korę i na końcu ścięto tępą piłą łańcuchową, by dłużej męki trwały i żeby od korzeni oddzielić. Następnie, jako już martwe drewno, poćwiartowano i spalono. Po imprezie, wszyscy zainteresowani – oraz zwykli gapie, co to przyszli dla rozrywki, by codzienność sobie umilić – wrócili do swoich pieleszy. Nawet niektórzy dostali wiórki dla chomika. *** Pewnego dnia, w okolicy stęsknionego pieńka, potężne drzewo, zostało wyrwane razem z korzeniami i przydusiło na śmierć człowieka. Nie miał nic wspólnego z powyższymi zdarzeniami. Po prostu przyjechał z zewnątrz, poszedł do lasu i przystanął na dłużej, by w nieodpowiednim czasie i miejscu, wypatrywać wiewiórki.
  3. uderzyłem stopą o kamień upadłem ale nie w tym miejscu co trzeba by zrozumieć dalszą drogę
  4. @Stary_Kredens ↔Dzięki:)↔Za takie właśnie skojarzenia. Aż sam, aż tak nie pomyślałem. Mam czasami za bardzo rozwichrzone myśli. Nie zawsze jednoznaczność, jest słuszna. Niejednoznaczność pozwala pomyśleć po swojemu. Czasami ciekawiej, niż twórca tekstu:)↔Pozdrawiam:~)
  5. @Corleone 11 ↔Dzięki za dłuższe pochylenie nad tekstem mym. Jednakowoż tak po prostu lubię pisać. Taka przypadłość ma, w sytuacjach takowych, pisanych. Czasami nie logicznie, absurdalnie itp. Mam jednak świadomość, iż nie wszystkim bodźców kulturalnych przysporzyć to może. A jednak nie przystoi wyciąć obraz i zostawić samą ramę, w galerii wystawowej🙂:))↔Też pozdrawiam serdecznie:))
  6. Siejącym zgrozę, zawsze trzeźwym rewolwerowcem on był, gdyż bywało, że nie wiedział w którego trafić. Tego typu gadki, że pójdziemy dzisiaj na piwo lub inny trunek, to o kant dupy bez zwłoki rozbijał, chociaż w spelunkach z wiatrem nie przemijały. Jego piekielną broń stanowiły dwa wystrzałowe demony, odpowiednio oszlifowane, które w obydwu kieszeniach nosił. Od maga szlifierza dostał pod pewnym warunkiem. W razie potrzeby błyskawicznie wyjmował, dusił w tali, a te z jękiem, śmiercionośną wiązkę, w kierunku celu z ust wypluwały. Jednak kiedyś takowa sytuacja zaistniała, że w dołku był, spożył jednak i zasnął snem, bywało, że sprawiedliwego. Wtedy to przestał działać czar, a demony z kieszeni wyjrzały, ziewnęły swobodnie i rozejrzawszy wzrokiem wokół, w siną dal uciekły. Tymczasem drogą krasnoludki wędrowały, srebrząc brody słodkim lukrem tłustego czwartku, miniaturowe pączki pojadając, nadziane zajączkami i gąskami, nasączonymi leśnym piwem. Aż miały ochotę maluchy żyć. Nie na długo, gdyż aura uległa diametralnej zmianie. Zmierzch nagle zapadł i straszne zimno nastało. Ponadto dziki chrząkały marsz żałobny, dzięcioł wystukiwał ostatnie chwile, a na domiar złego, wiedźma z kurzej łapki wypełzła na żer, by kąsać wszystko, co nie podobne do niej. Dlatego krasnale, widząc schronienie w kieszeniach wielkich jak berety, wskoczyły weń z pośpiechem, by w całości dupki zachować, lecz finalnie z rynny pod deszcz. Można bowiem domyślić umysłem, jaki był koniec imprezy czwartkowej i w jaki sposób kurdupelki zginęły, uduszone. Aż resztkami pączków i wnętrznościami, użytkownik dróżkę zabałaganił. Oraz czerwonymi czapeczkami i przerwaną śpiewką, hej ho hej ho, a gdzie tam do pracy by się szło. Rewolwerowiec miał jednak chusteczkę haftowaną, więc przezornie kończyny wytarł, gdyż nie tylko był słynnym rewolwerowcem, ale też dbał o higienę mentalną rąk, by chociaż w części, dłonie zachować.
  7. @kwintesencja ↔Dzięki:)↔Przyznam szczerze, iż akurat o dykcji, nie myślałem pisząc ów tekst. Acz miło mi :~)↔Pozdrawiam:) @Sylwester_Lasota ↔Dzięki:)↔Ano słusznie prawisz. Tak mawiano. Może trochę szaleństwa, to jak przyprawa do jadła. Byle nie "przesolić":~)→Pozdrawiam:)
  8. na drucie kolczastym muzyki truchło skrzepła czerwień nut rdzy natchnieniem rozkład piosenki jutro odnajdziesz stalowe ostrze w blasku skalpela łany stokrotek z obłędu próbuj wyrwać choć pewnie jak zwykle nakarmisz mózg defektem rozszarpiesz śpiew skowronka spadnie z nieba gdy wiatru krawędź znowu zanuci szaleństwem
  9. @et cetera ↔Dzięki:)↔No nie przeczę:~) Lubię udziwniać teksty, na ile mózg mi pozwoli, lecz bywa z nim różnie. Pozdrawiam.:~)
  10. @Konrad Koper ↔Dzięki:)↔Zwyczajowo, nagle napadło tak:~)↔Pozdrawiam:)
  11. Panna mieszkała w małej chatce, nieopodal lasu. A że była rezolutna i zaradna, to samotność jej nie przeszkadzała, w różnorakich czynnościach. Lecz od pewnego czasu, zaczęła przeszkadzać. Jednak los sprawił, że znalazła w krzakach Koziorożca, zaplątanego w gałęzie. Oswobodziła biedaka, który postanowił w ramach wdzięczności, zostać z nią. I tak czas wspólnie mijał, na tym i owym. Jednak panna coraz bardziej odczuwała brak. Pragnęła królewicza z bajki. W tym samym czasie, przypadkowo znalazła w kuchni tajemniczą księgę. Pomiędzy przepisem na potrawkę z modliszek, a przepisem na chrupiący sernik z domków ślimaków, przeczytała instrukcję umożliwiającą spełnienie, tego konkretnego marzenia. Z treści wynikało, że tylko jednorożec sprawi, iż królewicz przybędzie, chcąc ją taką, jaką jest. Podjęła bez zwłoki decyzję, w czasie, gdy zwierzak chodził swobodnie przed chatką, ciesząc wzrok otaczającą przyrodą, nie przeczuwając, co go spotka. Panna tymczasem wyszperała w szufladzie dmuchawkę oraz środek usypiający, zawarty w grocie strzałki. Wybiegła z chałupy i dmuchnęła prosto w zad, zdziwionego Koziorożca, który to natychmiast jęknął, padł i zasnął. Dlatego nie poczuł, że ktoś mu jeden róg odciął. W ten oto sposób, panna zyskała z Koziorożca, Jednorożca. Gdy ów się zbudził, miał trudności z chodzeniem, gdyż go znosiło w jedną stronę. Panna w tym czasie siedziała na ławeczce, nieopodal chatki, powabnie wystawiając na słońce smukłą kibić. Nie musiała długo czekać. Z bajki wyłonił się królewicz, na śnieżno białym koniu. Już z oddali zobaczył Biołogłową i aż mu stanął, widok przed oczami. Gdy jednak przybył bliżej, by spojrzeć dokładnie, to szybko czmychnął w dal. Jednak po chwili zauważył, że ma na nosie zapaćkane okulary. Zdjął je i zawrócił do Panny. Teraz była śliczna, tak śliczna, że aż koń pokazał zęby, sugerując uśmiech. Królewicz zaczął wyznawać dozgonną miłość, lecz jakieś uporczywe zgrzytanie, zakłócało oświadczyny. To koziorożec jednorożec, chodził bezpieczne wokół chatki, prawym rogiem w kierunku ściany i co chwila ją rypał, by się nie przewrócić. Panna w połowie zrozumiała zalotnika i wyraziła zgodę, lecz nie była tak zakochana, jak przewidywała. W tym czasie królewicz znalazł następną księgę, gdzie było napisane, że bezrożny jednorożec, bardziej spełnia marzenie. Dlatego wespół dmuchnęli i go tym uśpili i drugi róg odcięli. Panna natychmiast zakrzyknęła wniebowzięta, tyś mój, tyś mój, tyś mój. Zwierzak nie zakrzyknął, ale za to zyskał, bo go nie znosiło w jedną stronę i mógł swobodniej chodzić. Królewicz zabrał Pannę trzymającą rogi na konia i pojechali do królestwa, a obcięty biegł za nimi. Tam co prawda panowało bezkrólewie, bo stary król szaty zostawił na tronie i w te pędy abdykował, a wszyscy krzyczeli, że król jest nagi i niech sobie goły, gdzie tam chce biega. Poddani go nie szukali, bo jakoś nie dał się lubić. Natomiast weselisko było huczne. Bal nad bale. Jadła, picia i swawoli, nie brakowało. W pewnej podano główne danie z byłego kiedyś, Koziorożca, nafaszerowane potrawką z modliszek i ślimaczych domków. Później przeinaczono zwykły bal, w bal maskowy, który trwał i trwał i się nie mógł skończyć. A że Panna nie tylko młoda, lecz także figlarnie gibką była i jeszcze coś tam, to w końcu mężowi przyprawiła rogi, co wnet zaowocowało dalszymi zdarzeniami, a wiele bardów przez wieki całe, śpiewało o ich miłości, wspomnianych zdarzeniach i co z tego wynikło.
  12. Wtedy usłyszałem propozycję drzewa: Zbierz myśli i podejmij właściwą decyzję, w moim zbawczym cieniu. Tylko nie siedź za długo, po przegapisz słońce.
  13. @Wiesław J.K. ↔Dzięki:)↔🙂:)
  14. A juści to prawda. Nie przeminęło z wiatrem, ale co? Psia jego mać. Dobre, czy złe, o może nie warte funta kłaków. Siedzę sobie na ryczce, przed chałupą i postanowiłem, że filozofem będę. Dobre co? A co? Nie mogę? Moja stara wczoraj mi do łba wcisnęła, że się za dużo filozofuję. Nawet takiego słowa nie znałem, więc zapytałem, a ona mi na to, że to takie rozmyślania głupków o niczym. Głupków? Niby, że ja głupek? Musiałem wyjść przed chałupę, bo bym jej jak boga kocham, w końcu przywalił po dobroci. Tak z miłości pojednawczej. Przecież nie w złości. Filozofowi tak nie przystoi, by tak bez kultury, komuś położenie gęby zmienić. Chyba muszę dupę ruszyć, w inne miejsce, bo akurat jałówka zwolniła. Kochana mućka. Istna szachownica z niej, tylko te kwadraty jakieś mało kwadratowe. Tu gdzie siedzę, słońce za bardzo popierdala. Jeszcze mi filozofię w łepetynie sfajczy i mi się myśli spłycą. No więc stoję i patrzę w dal myślami. O jak filozoficznie mnie się wymsknęło. Patrzę na ten wiatrak, co mu się skrzydła nie kręcą. O co mi tam. I dobrze. To nie mój wiatrak. Tylko sąsiada, psia jego mać. W końcu mu ten wiatrak nie przeminie z wiatrem. A mnie się marzy, by przeminął. Odleciał w siną dal, jak ta dajmy na to, oskubana kaczka. Sąsiad kiedyś, też durnowatością zabłysnął, mówiąc, że najgłupszy głupek jest mądrzejszy od mnie i będzie się za mnie modlił. To znaczy on? Później na wiele dni, mu się gęba zamknęła, bo mu modlitwę wybiłem. A to wszystko przez to, że ogłady kulturalnej mu zabrakło. Nie przeminęła z wiatrem. Tak sobie myślę, że czasami nie przemija to co powinno, a mija to, co nie powinno. Gdyby moja stara to usłyszała, to jeszcze by mordę nadarła, że zdurniałem zupełnie, takie banały wygadując. Że mam się wziąć za konstruktywną, robotę, a nie mędrkować i gnioty po próżnicy wciskać. Prawda jest taka, że gdybym jej nie podpowiadał w wielu sprawach, to by nie wiedziała, co robić. Ale jednak kocham ją, jak tu stoję. Normalnie, w razie wichury, gdyby na zewnątrz stała, to bym ją postronkiem do pługa przywiązał, by nie przeminęła z wiatrem. O o! Coś słyszę. Znajome wołanie. Muszę natychmiast wracać.
  15. Dawny tekst, trochę zmieniony. Jesteś rulonikiem naleśnika. Wewnątrz farsz z pożądania, z domieszką żyletek, odłamków miłości, ostrych jak brzytwa. W gardle, na wpół zabliźnione rany, siłą balsamu cieplutkich gejzerów. Apetyczny wygląd, przecina głodnym wzrokiem, smażone gałki oczne, na skwierczącym tłuszczu wzajemnej fascynacji. Talerz błyszczy deserem współistnienia. Wylewa z ego wazonika, pachnące ciurlu ciurlu. zdobione przyprawami, wilgotnych pragnień. Aż ślinka leci z niecierpliwych języczków. Niebawem początek uczty. Barwne, karmelowe baloniki, dodają powabu, a srebrne dzwoneczki, dzwonią wesoło, podwieszone do umysłu pędzących sań apetytu. Wzmacniają delikatność. Buszują w łanach słonecznych zbóż wyobraźni, przyobleczonej w błękitną woalkę świtu, muskaną tęsknotą podniebienia. Dozują chwile oczekiwania. Tworzą osobliwość, by zwiększyć spełnienie. Wycinają w mózgu bruzdy, robiąc łóżeczka dla spełnienia, które niebawem poszybuje w czeluść, by zawładnąć kubeczkami smakowymi. Zaproszą do siebie subtelny aromat potrawy. Czysty strumyczek roztopionego masełka. Koronkowy Przezroczysty Zwiewny Powiew eterycznych skrzydełek miłości. Skwierczących pęcherzyków, na ciepłych wilgotnych ustach. * A jednak dobrze by było, trochę popieprzyć.
  16. Mój ty kochany Robaczku Świętojański. Pewnie nadal oświetlasz maleńkim światełkiem, co tam sobie chcesz i kogo chcesz, sprawiając przeważnie radość, dopóki jakiś upierdliwie świecący matoł, nie sprowokuje do innych zachowań. Mam tylko nadzieję, że twój obecny blask, nie jest blaskiem, który pozostał po wybuchu bomby, wiadomo jakiej. W najgorszych snach, nie życzę tobie napromieniowania tego typu paskudztwem lub co gorsza, zagłady. Tak tylko wtrąciłem, dmuchając na zimne, gdyż wierzę głęboko, że zawsze świecisz swoim intrygującym światłem. Na tym jestem zmuszony zakończyć mój skromny, przekornie niepodpisany list, gdyż sentymentalne wspomnienia, wyduszają z oczu potoki łez, a te bez żadnego opamiętania, bezczelnie kapią na klawiaturę, a ja sobie do cholery nie życzę, by do jakiegoś spięcia lub popierdolenia doszło, które rozpiździ komputer. Moc światełka niech będzie z tobą.
  17. @Konrad Koper ↔Dzięki:)↔Wczoraj mnie taka myśl niespodzianie napadła. Oczywiście może tak być, że dwóch pomyśli tak samo lub podobnie. Wtedy to nie jest plagiat, jeno zbieg okoliczności:)↔Pozdrawiam:)
  18. wtedy nawet noce były słonecznym dniem z błękitnym niebem dopóki śniłem
  19. @Konrad Koper ↔Dzięki:)↔Jak zwykle, różnie mnie nachodzi, na różne teksty:) Pozdrawiam:)
  20. jeszcze wczoraj szybowałaś nad łąką ćma stukająca o horyzont nie było w tobie lęku tylko światło zamglone oraz wiele pytań już nie przeminą z wiatrem w kierunku odpowiedzi
  21. Zmieniłem nieco→16.2→22.53 ... ze snu w bezsenności krainie łąki ukwiecone przyszłość zatrzymały pomiędzy płatkami zwątpienia drgający zapach mocą piosenki wiatr nuty rozwiewa chcesz zatrzymać resztki siebie nie zniknąć zupełnie jeszcze trochę zaśpiewać noże dni minionych choć dawno stępione ranią ciało a lepka przeszłość w teraźniejszość wciska zardzewiałe ostrza przebaczenia co ból wyzwala tak wiele zmienia w wysokie drzewa zieleń przezroczystą wierzchołki blisko nieba a życie woda stanowi żywioł czasem człek nie wie co robić gdy na drodze zmęczone ślady horyzont daleki w dali słońce cicho świeci zmysły koi lub dławi kiedyś twoje imię weźmiesz na skrzydła teraz czuwasz przez chwile zaśnij zakopiesz myśli może chociaż złudzenie wyśnisz dopóki nie jesteś motylem
  22. Piszę do ciebie, do podłej, nieczułej na krzywdę zabójczyni, bo podobno to twoja sprawka. Odbyłaś daleką drogę, tylko po to, by mieć parszywie zboczoną satysfakcję. Czy naprawdę nie mogłaś zawrócić lub przynajmniej zmienić kierunek, by ominąć. Ominąć? No nie. A gdzie tam. Pewnie, że nie mogłaś, a tym bardziej nie chciałaś, ty ześwirowana sadystko. Śmiem twierdzić, że przez cały czas rozmyślałaś, o tej swojej destrukcyjnej misji. Balsamie na pojebany umysł. Jak to fajnie będzie i to z jakim rozmachem. Prawdziwa demolka, gdy dokonasz, co postanowiłaś. Napawałaś się tym. Chłonęłaś zatwardziałym sercem, rozpaloną, egoistyczną tęsknotę. Lecz tak się czasami zastanawiam, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na dobre dla nas, współczesnych, bo czy dla świata, to można dyskutować. Tak czy inaczej, gdyby nie ty, mnie by też pewnie nie było i nie mógłbym do ciebie napisać, by wygarnąć twoją wielką zbrodnię. Chociaż wątpię, byś mój list, w jakikolwiek sposób otrzymała. Jednak już trochę lat minęło, a ciebie już dawno nie ma. A jeśli nawet, to w innej postaci. Ech, nawet króla zajebałaś. Ssak
  23. dziś mi cegła powiedziała taka głośna w cichym murku że mnie dziewka pokochała chce się spotkać na podwórku skoro takie ma zamiary to nie będę ja okropny lecz chce ujrzeć jej hektary bo zazwyczaj jam roztropny czy ty jesteś pojebusem ładna ona jak strumyczek biegnij do niej jednym szusem żeby wypić wdzięków łyczek ja tam nie wiem czy ja ku niej albo ona do mych członków dwa uczucia się rozminą trzeba będzie od początku w piaskownicy zerkam stronę czy tam gwiazdka świeci jasno jam z wrażenia na betonie oślepione ciało trzasło leżę chwilę ogłuszony ale wstaje znów od nowa jestem wielce poruszony słysząc takie oto słowa włóż mi szybko tutaj kielnie mam ja szparkę na tej ścianie żeby tylko było szczelnie bo z tą chatką mam skaranie siedzę biedna w pokoiku podziwiając wartką wodę moczę nóżki jak w brodziku usuń miły wredną szkodę och ty lubo przemoczona jak ta woda miłość wzbiera moja niechęć wszak już kona kocham ciebie jak cholera betoniarka już się wierci jak staruszka podskakuje i nie myśli wciąż o śmierci tylko sobie wciąż kołuje biorę kielnie wtykam w dziurkę żeby zatkać co przecieka gładzę szybko zdzieram skórkę ona patrzy tęskni czeka zaraz ciebie wyratuję biegnę żwawo po kalosze miłość w sercu mym harcuje gdy na rękach ją wynoszę murarz ze mnie tak szczęśliwy że aż zdobię wstążką kielnie gładzę beton ledwo żywy zakochany jam piekielnie dzionek minął ten uroczy kto serduszko me ukoi och te śliczne ładne oczy waserwaga ciągle stoi nagle widzę anioł z nieba wypoczwarza postać zwiewną oj zaśpiewać jej tu trzeba pioseneczkę tak potrzebną oby dzionki jakoś biegły tak nam życzę nieprzerwanie zwichrowane spajać cegły kiedy poziom w pionie stanie
  24. Tekst satyryczny dziś zabawkę tobie sprawie od czuwania ty nie stronisz ale nie patrz deczko nawet co kto z naszych tu nabroi audiosuseł w ciszy spięty podsłuchiwać może z gracją no bo przecież oponenci nawet swoi są ladaco rozwolnienie w trzewiach popłoch bo kto o kim wie lub nie wie nawet głowa tuli mocno bo coś o mnie mogą wiedzieć mordki grzechów trwożne jakieś z norek swoich biedne patrzą haki sprawki różne takie jeszcze mnie kryształ zahaczą choć niedawno był jak beton teraz jakby ktoś rozsadzał nawet częściej słychać nieco ten maluszek nam zawadza audiosuseł nadal umie choć dla zewnątrz praca żmudna to gorliwiej podsłuchuje audiosuseł audiosusła
  25. Znaczna modyfikacja dawnego tekstu. Od jakiegoś czasu wchodzę na wysoką górę. Nie potrafię dokładnie sprecyzować, czy słońce skryte za chmurami, czy to po prostu tradycyjny zachód. To mało istotne. Wiem, że muszę wejść na sam wierzchołek. Tylko dlaczego? Dobre pytanie. Zmęczenie daje znać o sobie. Ile drogi za mną, a ile przed? Nie mam bladego pojęcia. Spoglądam do tyłu. Wszystko spowite dziwnym rodzajem mgły. Droga przede mną, wygląda podobnie, ale inaczej. Nie wiem na czym ta inność polega. Podobnie z umysłem. Póki co, zapakowanym prezentem. Staram go odpakować. Przecinam sznurki. Szarpię. Słyszę darcie papieru. To dobry znak. Czyżby? Po diabła tu jestem? Nie mam pewności. Ile w tym sensu? Spotęgowana wątpliwość. Na dodatek zaczyna padać deszcz. Woda spływa z góry po ostrych kamieniach. Idę boso. Dlaczego? Chyba stopy krwawią. Nie czuję bólu. Jeszcze nie teraz. Tylko by zawadzał, spowalniał wędrówkę. Droga cholernie wąska. Po obu stronach rosną krzaki. Ciemność coraz szczelniejszym całunem, otula drogę. Jednak nie na tyle, żebym nic nie widział. Błyszczące od wilgoci gałęzie, utrudniają wędrówkę trupimi rękami. Słyszę mokry szelest, gdy wstrętne łapska, suną po materiale kurtki. Ale cóż. Będę musiał pokochać tę drogę, bo nie wiem, ile mam jeszcze przed sobą i dokąd prowadzi? *** – Nie płacz najdroższa. Na pewno wyzdrowiejesz. – Chcę w to wierzyć, ale sam widzisz jak jest. – Cholera! Przepraszam. Muszę wyjść na chwilę. Nie wiem dlaczego. – Zgłupiałeś. Nie wiadomo, ile mi czasu zostało. Czy tobie zupełnie odbiło? – Właśnie dlatego chce wyjść. To znaczy... coś mi mówi, że istnieje jeszcze szansa. – Nie zostawiaj mnie dupku. Proszę. – Słyszę, że ci idzie ku lepszemu, moja kochana żono. – Przestań. Nie odchodź. – Zaraz wrócę. *** Stoję na ulicy, patrzę w niebo i wrzeszczę jak opętany: czy istnieje szansa na ratunek? Doznaje szoku, bo prawie natychmiast, krople deszczu wystukują słowa: ''Musisz wejść na wysoką górę. Znajdziesz tam Bezimienny Kwiat. On zmieni waszą sytuację'' – Jak to zmieni sytuację? Na jaką? Moja ukochana wyzdrowieje? Powiedz coś więcej głupi palancie. Tylko tyle masz do powiedzenia? Doprecyzuj! Gdzie mam szukać? Chcesz, żebym zostawił ja samą, a ja w tym czasie, będę odgrywać jakąś skoczną kozicę. Niestety. Głos umiera w ciszy, ale i tak jestem uradowany. Jakaś szansa istnieje. Muszę poszukać góry. Tylko gdzie? Nie przypominam sobie, żeby w okolicach było jakiekolwiek wzniesienie. A jednak wracam do domu w lepszym nastroju, podbudowany nadzieją. Powiem, że jeszcze nie wszystko stracone. Prawie biegnę po schodach. Nagle doznaje kolejnego szoku. Stopnie jakby zanikają. Odczuwam dotkliwy chłód. Co za wariat powrzucał drobnych kamieni, przez otwarte okna. Biegnę dalej. Przecież w pokoju czeka żona. Postanawiam nie tracić sił na zawiłe myślenie, tylko zwyczajnie zaufać deszczowym słowom. Może rzeczywiście, ma to jakiś sens, którego nie pojmuję. Coraz bardziej ślisko. Mam wrażenie, że upadam do tyłu. W ostatniej chwili, chwytam poręcz... ...trzymam w ręce gałąź. Nie upadłem. Czyżby mnie na chwilę zamroczyło? Droga ciągle taka sama. Jedyną zmiana, to coraz silniejszy wiatr. Słyszę wyraźny szelest pokracznych gałęzi. Idę cały czas przed siebie. Nie zawracam. Choć nie mam już tyle sił, co przed początkiem wędrówki. Próbuję wierzyć, że to wszystko nie na próżno. Tylko o co w tym wszystkich chodzi? Mam jakieś poczucie niesprecyzowanej straty. Gnębi to cholernie umysł. Drapieżne sumienie, rozszarpuje myśli wątpliwościami. Nagle ni stąd ni zowąd, zdaję sobie sprawę, że coś jest: nie tak. Nie z drogą, tylko ze mną. Nie chodzi o to, że wchodzę nie wiadomo czemu, jak jakiś wariat, na jakąś zwariowaną górę, tylko o poczucie... ciała. W pierwszej chwili nie chcę wierzyć, w to co widzę. Dłonie są niewątpliwie z lekka pomarszczone. Coś tu nie gra i to bardzo. Dotykam rękami twarzy. Tu także czuję zmarszczki. Jak długo już idę? - pytam samego siebie. A może po prostu, z jakiegoś powodu, starszy jestem, z każdym następnym krokiem. Nie chcę o tym rozmyślać, bo zupełnie sfiksuję. A mam przecież zadanie do wykonania. Skąd taka myśl? Jakie zadanie? Tylko sił zaczyna brakować. To już nie te lata, co kiedyś. Ile ich mam w tej chwili? Szkoda, że nie zabrałem lusterka. A może dobrze, że nie mam. Wtem, kilkanaście metrów przede mną, widzę jakąś niewielką postać, ubraną na biało. Już naprawdę ledwo idę. Ciężar starości, przygniata do ziemi. Mała dziewczynka czeka nieruchomo. Przytula coś do serca. Podchodzę bliżej. Pyta zupełnie niespodziewanie: – Naprawisz mojego misia? – Czy naprawię... kim jesteś i co tutaj robisz? – Napraw. Proszę. Łapka mu odpada. Biorę pluszaka do ręki. Rzeczywiście. Misiowa ręka, wisi ledwo ledwo. Mam buty na nogach, to też sznurowadła. – No co, naprawisz? – Nie wiem jak. A poza tym, chyba mi spieszno na górę. Nie mogę trwonić czasu, na naprawianie głupich misiów. Po co w ogóle głowę zawracasz. Przepraszam, ale sama widzisz, jak wyglądam. – Jak fajny stary dziadek. – No cóż... właśnie... przynajmniej mam pewność. – Naprawisz? Męczarnie okropne z tą naprawą przeżywam. Jednak w końcu, za pomocą sznurowadła, tyle o ile, przyczepiam łapkę. – Ojej! Dziękuję! – Daleko jeszcze? – Niedaleko. No to cześć. *** Patrzę wszędzie wokół, lecz nigdzie jej nie ma. *** Dostrzegam wierzchołek góry. Niby mam tam wejść? A po kiego? Jednak po jakimś nieokreślonym czasie, wlekąc starcze ciało, docieram do niewielkiego płaskowyżu. Szczytu góry. Jest oświetlony złotawą poświatą, tylko nie dostrzegam źródła światła. Pełno na nim kwiatów. To muszą być te. Tylko który jest: Ten? Co za Ten? Słyszę z tyłu cienki głosik: – Pokażę który. – A ty skąd? I co tutaj robisz, dziewczynko? – Nie jestem z... tutaj. – A skąd? – Dziadki nie powinny być takie ciekawe. Niby fajnie i wesoło, ale po co tu przyszedłem. Może potwornie źle zrobiłem. Zamiast zostać, to wlazłem jak ten czubek na pieprzoną górę, tracąc czas, który powinienem poświęcić, by być blisko. Stopy okrwawiłem, chociaż schowane w butach. Ponadto mam niejasne wrażenie, że coś naprawiałem, a na dodatek, jestem starym dziadem. Nawet gdy wyzdrowieje, czy będzie takiego chciała? Wątpię. Wyzdrowieje? Niby kto i dla kogo? – Nie możesz zwątpić. Twój wiek nie upoważnia, do gadania takich bzdur. – Wiek? Raczej wieko. Jak masz na imię? – Jestem Bezimienna. To ten Kwiat. – Jaki ten? A niby skąd wiesz? – Bo go Misiu wskazuje łapką. Tą naprawioną. – Ciekawe co to za głupek zmarnował czas, by naprawić głupiego misia. – Przestań marudzić, tylko bierz Kwiatka i zmykaj stąd. Tak musi być! – A czemu, musi? A z tobą co będzie? – Spoko. Nie twój zakichany interes! – Pyskata jesteś! – Dla twojego dobra, jęczący dupku! – Krzyż mi dokucza, sflaczałe policzki, a w zmarszczkach chodzi mucha. – Bierz psychę w garść i wyduś z niej na ego, motywacje. – Raczej w skórę i kości. – Chyba nie zapomniałeś? – Ja i zapomnieć? No coś Ty. O niby o czym? – O matko! Jednak w końcu podołasz. Nie biadol! – Ale... – Przestań. No złaź z tej góry, do jasnej cholery! – W ustach dziecka takie słowa? Nie mam sił. Do dupy wszystko. – Spadaj! Bo tupnę nóżką! Zaczynam schodzić. Przestało padać jakiś czas temu. Trochę mniej ślizgania na mokrych kamieniach. Nadal nie wiem, ile mam lat. Na pewno nie mało, biorąc pod uwagę samopoczucie. Trzymam w ręce jakiś kwiat. A niby skąd on? Wierzę, że to ten właściwy. Właściwy do czego? Tam na szczycie, trochę doszedłem do siebie. Odsapnąłem w samotności, by przemyśleć swoje życie. Schodzę z jakiejś góry. Z ciałem coś nie tak. Młodnieje. I bardzo dobrze. Z każdym krokiem, lat mi ubywa. Ręce coraz bardziej wygładzone. Na twarzy nie czuję zmarszczek. Tylko po diabła niosę jakiś pieprzony kwiat, który na dodatek, więdnie. Pal go licho. Na co mi on. Lecz nie wyrzucę. Jakoś nie mogę. Chyba byłem przekonany, że taki niezwykły, nigdy nie straci blasku. Będzie wciąż taki sam. Życia nie straci. Co za bzdury wygaduję. Skąd one we mnie? Nie wiem, czy go zdążę zanieść. Oddać. Tylko komu? Na dodatek, kapie z niego krew. Z kwiatu? Jestem młodszy, po każdym kapnięciem. I fajnie. Nie widzę siebie, ale wiem to na pewno. A poza tym, jest prawie jasno. Znikła ułuda ciemności. Ścieżka nadal wąska, lecz krzewy po bokach zakwitły. Przecież nigdy tu ich nie było. Widzę przed sobą jakby jasność. To znaczna polana. A właściwie pusta łąka. Nagle dostrzegam kobietę. Nie mam co do tego wątpliwości. Kiwa do mnie ręką. Podchodzę bliżej. To żadna halucynacja. Z dłoni lecą zwiędnięte strzępki. Widocznie spełniły jakieś zadanie. Oddały żywotność w imię czegoś. Nagle stoję blisko niej. Mówi do mnie: – Na drugi raz bądź tak miły i przybądź wcześniej. W końcu jestem twoją narzeczoną. Mamy wziąć ślub. Chyba nie zapomniałeś? Masz zamiar całe życie być takim spóźnialskim? – Narzeczoną? Co ty chrzanisz? Przecież jesteśmy małżeństwem od kilku lat! – Doprawdy kochanie? Traktuj mnie poważnie. Czyżbyś bredził po próżnicy? – Ale przecież... jesteś ciężko chora! Leżałaś w łóżku. – Mniemam najdroższy, że ktoś inny jest tutaj chory. Bardzo cię kocham, ale doprawdy nie rozumiem, o czym mówisz. Ja nigdy nie chorowałam. I oby tak dalej. Ta sytuacja przerasta umysł. To wszystko, co było, jest, będzie i dlaczego tak, a nie inaczej... o to są kluczowe pytania. Chyba jej nie powiem, jak uciekłem, co przeżyłem, że byłem starym dziadem, a teraz jestem powtórnie młodym i że łaziłem samotnie po górze. Nie. Nie powiem. Takie żale przed nieznajomą. Nigdy w życiu! Jeszcze mnie za wariata weźmie. – Chyba widzisz tamtą drogę? – słyszę pytanie. – Widzę kochanie. – Tam jest przystanek autobusowy. Poczekamy trochę i pojedziemy. – Oczywiście. Jak sobie życzysz. Przestaje mnie cokolwiek dziwić. Nawet przystanek autobusowy na środku łąki. Stoimy i czekamy. Sceneria monotonna. Wszędzie wokół, równo i zielono. – Spójrz najdroższa. Autobus jedzie. – Widzę. – Jak przystanie, to do tego wsiadamy. – Trudno do innego, skoro będzie jeden. Wiem, że nie powinienem być taki... dowcipny, zważywszy na sytuacje umysłową, ale chcę zachować resztki świata, którego znam i odpowiednią kulturę, wobec obcej kobiety. – Proszę pani. Za chwilę wsiadamy – uprzejmie przypominam. – Coś mi tu nie pasuje – słyszę jej głos. – Autobus coraz bliżej, a większy wcale. A zatem zmniejsza rozmiar. Czy starczy dla nas miejsca? – Zobaczymy. Podjeżdża autobus. Rzeczywiście niewielki, ale na tyle duży, że możemy wejść. Nachodzi mnie myśl, że inni nie mieli takiego szczęścia. A może czegoś wręcz przeciwnego? W środku pusto. Ona trochę zdenerwowana. Nie wiem czemu. Popatruje po całym wnętrzu, jakby czegoś szukała. O co w tym wszystkim chodzi? Nagle słyszę zamykanie drzwi i pojazd rusza. Jest dziwne nieobecna. Czyżby ta cała sytuacja, była jeszcze bardziej pogmatwana, niż usiłuję myśleć. Czas upływa na podróży. Świat wokół, wygląda zupełnie normalnie. Zwyczajny autobus i zwyczajna łąka na zewnątrz, pełna takich samych kwiatów. Są mi jakby znajome. Wyglądam przez okno. Patrzę w dół. Droga bardzo wąska. Płatki kwiatów, muskają bok autobusu, jakby żegnały ukochaną osobę. Sam już nie wiem. Poza tym wszystko pasuje, oprócz ciszy. Coś powinienem słyszeć. Chociażby szum silnika. Cokolwiek. Siadam na siedzenie. Nagle odruchowo spoglądam w dół, chociaż nie wiem, czemu. Jeden but ma puste dziurki. Co tu jest grane, do diabła? Przecież byłem bosy? A może nie? I niby skąd moje buty, tutaj? A jednak coś niewyraźnie słyszę. Jakby dźwięki tłumione przez mgłę. Chyba… o spakowaniu, czy jakoś podobnie. To jakiś absurd! Postanawiam zrobić coś, co w takiej sytuacji, jest w moim mniemaniu, bardzo zasadne. Idę w kierunku przodu pojazdu. Wyczuwam za sobą, rozgadany szum. Grzecznie pytam; – Przepraszam... ale dokąd my właściwie jedziemy? – Kochanie. Co z tobą? Na wakacje jedziemy. Dla odmiany, autobusem. – Ale... przecież… pani była chora. – Chora? Co z tobą, głuptasie? Siadaj i zostań przy mnie. I już nigdy nie łaź na tył. – Fajny pluszak. – To cenna pamiątka, pewnych zdarzeń z dzieciństwa. – Rozumem. A wiesz kochanie, że muszę kupić brakujące sznurowadło. – Doprawdy? To poważna sprawa. Będę cię wspierać w tym przedsięwzięciu.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...