Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 688
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. na drucie kolczastym muzyki truchło skrzepła czerwień nut rdzy natchnieniem rozkład piosenki jutro odnajdziesz stalowe ostrze w blasku skalpela łany stokrotek z obłędu próbuj wyrwać choć pewnie jak zwykle nakarmisz mózg defektem rozszarpiesz śpiew skowronka spadnie z nieba gdy wiatru krawędź znowu zanuci szaleństwem
  2. @et cetera ↔Dzięki:)↔No nie przeczę:~) Lubię udziwniać teksty, na ile mózg mi pozwoli, lecz bywa z nim różnie. Pozdrawiam.:~)
  3. @Konrad Koper ↔Dzięki:)↔Zwyczajowo, nagle napadło tak:~)↔Pozdrawiam:)
  4. Panna mieszkała w małej chatce, nieopodal lasu. A że była rezolutna i zaradna, to samotność jej nie przeszkadzała, w różnorakich czynnościach. Lecz od pewnego czasu, zaczęła przeszkadzać. Jednak los sprawił, że znalazła w krzakach Koziorożca, zaplątanego w gałęzie. Oswobodziła biedaka, który postanowił w ramach wdzięczności, zostać z nią. I tak czas wspólnie mijał, na tym i owym. Jednak panna coraz bardziej odczuwała brak. Pragnęła królewicza z bajki. W tym samym czasie, przypadkowo znalazła w kuchni tajemniczą księgę. Pomiędzy przepisem na potrawkę z modliszek, a przepisem na chrupiący sernik z domków ślimaków, przeczytała instrukcję umożliwiającą spełnienie, tego konkretnego marzenia. Z treści wynikało, że tylko jednorożec sprawi, iż królewicz przybędzie, chcąc ją taką, jaką jest. Podjęła bez zwłoki decyzję, w czasie, gdy zwierzak chodził swobodnie przed chatką, ciesząc wzrok otaczającą przyrodą, nie przeczuwając, co go spotka. Panna tymczasem wyszperała w szufladzie dmuchawkę oraz środek usypiający, zawarty w grocie strzałki. Wybiegła z chałupy i dmuchnęła prosto w zad, zdziwionego Koziorożca, który to natychmiast jęknął, padł i zasnął. Dlatego nie poczuł, że ktoś mu jeden róg odciął. W ten oto sposób, panna zyskała z Koziorożca, Jednorożca. Gdy ów się zbudził, miał trudności z chodzeniem, gdyż go znosiło w jedną stronę. Panna w tym czasie siedziała na ławeczce, nieopodal chatki, powabnie wystawiając na słońce smukłą kibić. Nie musiała długo czekać. Z bajki wyłonił się królewicz, na śnieżno białym koniu. Już z oddali zobaczył Biołogłową i aż mu stanął, widok przed oczami. Gdy jednak przybył bliżej, by spojrzeć dokładnie, to szybko czmychnął w dal. Jednak po chwili zauważył, że ma na nosie zapaćkane okulary. Zdjął je i zawrócił do Panny. Teraz była śliczna, tak śliczna, że aż koń pokazał zęby, sugerując uśmiech. Królewicz zaczął wyznawać dozgonną miłość, lecz jakieś uporczywe zgrzytanie, zakłócało oświadczyny. To koziorożec jednorożec, chodził bezpieczne wokół chatki, prawym rogiem w kierunku ściany i co chwila ją rypał, by się nie przewrócić. Panna w połowie zrozumiała zalotnika i wyraziła zgodę, lecz nie była tak zakochana, jak przewidywała. W tym czasie królewicz znalazł następną księgę, gdzie było napisane, że bezrożny jednorożec, bardziej spełnia marzenie. Dlatego wespół dmuchnęli i go tym uśpili i drugi róg odcięli. Panna natychmiast zakrzyknęła wniebowzięta, tyś mój, tyś mój, tyś mój. Zwierzak nie zakrzyknął, ale za to zyskał, bo go nie znosiło w jedną stronę i mógł swobodniej chodzić. Królewicz zabrał Pannę trzymającą rogi na konia i pojechali do królestwa, a obcięty biegł za nimi. Tam co prawda panowało bezkrólewie, bo stary król szaty zostawił na tronie i w te pędy abdykował, a wszyscy krzyczeli, że król jest nagi i niech sobie goły, gdzie tam chce biega. Poddani go nie szukali, bo jakoś nie dał się lubić. Natomiast weselisko było huczne. Bal nad bale. Jadła, picia i swawoli, nie brakowało. W pewnej podano główne danie z byłego kiedyś, Koziorożca, nafaszerowane potrawką z modliszek i ślimaczych domków. Później przeinaczono zwykły bal, w bal maskowy, który trwał i trwał i się nie mógł skończyć. A że Panna nie tylko młoda, lecz także figlarnie gibką była i jeszcze coś tam, to w końcu mężowi przyprawiła rogi, co wnet zaowocowało dalszymi zdarzeniami, a wiele bardów przez wieki całe, śpiewało o ich miłości, wspomnianych zdarzeniach i co z tego wynikło.
  5. Wtedy usłyszałem propozycję drzewa: Zbierz myśli i podejmij właściwą decyzję, w moim zbawczym cieniu. Tylko nie siedź za długo, po przegapisz słońce.
  6. @Wiesław J.K. ↔Dzięki:)↔🙂:)
  7. A juści to prawda. Nie przeminęło z wiatrem, ale co? Psia jego mać. Dobre, czy złe, o może nie warte funta kłaków. Siedzę sobie na ryczce, przed chałupą i postanowiłem, że filozofem będę. Dobre co? A co? Nie mogę? Moja stara wczoraj mi do łba wcisnęła, że się za dużo filozofuję. Nawet takiego słowa nie znałem, więc zapytałem, a ona mi na to, że to takie rozmyślania głupków o niczym. Głupków? Niby, że ja głupek? Musiałem wyjść przed chałupę, bo bym jej jak boga kocham, w końcu przywalił po dobroci. Tak z miłości pojednawczej. Przecież nie w złości. Filozofowi tak nie przystoi, by tak bez kultury, komuś położenie gęby zmienić. Chyba muszę dupę ruszyć, w inne miejsce, bo akurat jałówka zwolniła. Kochana mućka. Istna szachownica z niej, tylko te kwadraty jakieś mało kwadratowe. Tu gdzie siedzę, słońce za bardzo popierdala. Jeszcze mi filozofię w łepetynie sfajczy i mi się myśli spłycą. No więc stoję i patrzę w dal myślami. O jak filozoficznie mnie się wymsknęło. Patrzę na ten wiatrak, co mu się skrzydła nie kręcą. O co mi tam. I dobrze. To nie mój wiatrak. Tylko sąsiada, psia jego mać. W końcu mu ten wiatrak nie przeminie z wiatrem. A mnie się marzy, by przeminął. Odleciał w siną dal, jak ta dajmy na to, oskubana kaczka. Sąsiad kiedyś, też durnowatością zabłysnął, mówiąc, że najgłupszy głupek jest mądrzejszy od mnie i będzie się za mnie modlił. To znaczy on? Później na wiele dni, mu się gęba zamknęła, bo mu modlitwę wybiłem. A to wszystko przez to, że ogłady kulturalnej mu zabrakło. Nie przeminęła z wiatrem. Tak sobie myślę, że czasami nie przemija to co powinno, a mija to, co nie powinno. Gdyby moja stara to usłyszała, to jeszcze by mordę nadarła, że zdurniałem zupełnie, takie banały wygadując. Że mam się wziąć za konstruktywną, robotę, a nie mędrkować i gnioty po próżnicy wciskać. Prawda jest taka, że gdybym jej nie podpowiadał w wielu sprawach, to by nie wiedziała, co robić. Ale jednak kocham ją, jak tu stoję. Normalnie, w razie wichury, gdyby na zewnątrz stała, to bym ją postronkiem do pługa przywiązał, by nie przeminęła z wiatrem. O o! Coś słyszę. Znajome wołanie. Muszę natychmiast wracać.
  8. Dawny tekst, trochę zmieniony. Jesteś rulonikiem naleśnika. Wewnątrz farsz z pożądania, z domieszką żyletek, odłamków miłości, ostrych jak brzytwa. W gardle, na wpół zabliźnione rany, siłą balsamu cieplutkich gejzerów. Apetyczny wygląd, przecina głodnym wzrokiem, smażone gałki oczne, na skwierczącym tłuszczu wzajemnej fascynacji. Talerz błyszczy deserem współistnienia. Wylewa z ego wazonika, pachnące ciurlu ciurlu. zdobione przyprawami, wilgotnych pragnień. Aż ślinka leci z niecierpliwych języczków. Niebawem początek uczty. Barwne, karmelowe baloniki, dodają powabu, a srebrne dzwoneczki, dzwonią wesoło, podwieszone do umysłu pędzących sań apetytu. Wzmacniają delikatność. Buszują w łanach słonecznych zbóż wyobraźni, przyobleczonej w błękitną woalkę świtu, muskaną tęsknotą podniebienia. Dozują chwile oczekiwania. Tworzą osobliwość, by zwiększyć spełnienie. Wycinają w mózgu bruzdy, robiąc łóżeczka dla spełnienia, które niebawem poszybuje w czeluść, by zawładnąć kubeczkami smakowymi. Zaproszą do siebie subtelny aromat potrawy. Czysty strumyczek roztopionego masełka. Koronkowy Przezroczysty Zwiewny Powiew eterycznych skrzydełek miłości. Skwierczących pęcherzyków, na ciepłych wilgotnych ustach. * A jednak dobrze by było, trochę popieprzyć.
  9. Mój ty kochany Robaczku Świętojański. Pewnie nadal oświetlasz maleńkim światełkiem, co tam sobie chcesz i kogo chcesz, sprawiając przeważnie radość, dopóki jakiś upierdliwie świecący matoł, nie sprowokuje do innych zachowań. Mam tylko nadzieję, że twój obecny blask, nie jest blaskiem, który pozostał po wybuchu bomby, wiadomo jakiej. W najgorszych snach, nie życzę tobie napromieniowania tego typu paskudztwem lub co gorsza, zagłady. Tak tylko wtrąciłem, dmuchając na zimne, gdyż wierzę głęboko, że zawsze świecisz swoim intrygującym światłem. Na tym jestem zmuszony zakończyć mój skromny, przekornie niepodpisany list, gdyż sentymentalne wspomnienia, wyduszają z oczu potoki łez, a te bez żadnego opamiętania, bezczelnie kapią na klawiaturę, a ja sobie do cholery nie życzę, by do jakiegoś spięcia lub popierdolenia doszło, które rozpiździ komputer. Moc światełka niech będzie z tobą.
  10. @Konrad Koper ↔Dzięki:)↔Wczoraj mnie taka myśl niespodzianie napadła. Oczywiście może tak być, że dwóch pomyśli tak samo lub podobnie. Wtedy to nie jest plagiat, jeno zbieg okoliczności:)↔Pozdrawiam:)
  11. wtedy nawet noce były słonecznym dniem z błękitnym niebem dopóki śniłem
  12. @Konrad Koper ↔Dzięki:)↔Jak zwykle, różnie mnie nachodzi, na różne teksty:) Pozdrawiam:)
  13. jeszcze wczoraj szybowałaś nad łąką ćma stukająca o horyzont nie było w tobie lęku tylko światło zamglone oraz wiele pytań już nie przeminą z wiatrem w kierunku odpowiedzi
  14. Zmieniłem nieco→16.2→22.53 ... ze snu w bezsenności krainie łąki ukwiecone przyszłość zatrzymały pomiędzy płatkami zwątpienia drgający zapach mocą piosenki wiatr nuty rozwiewa chcesz zatrzymać resztki siebie nie zniknąć zupełnie jeszcze trochę zaśpiewać noże dni minionych choć dawno stępione ranią ciało a lepka przeszłość w teraźniejszość wciska zardzewiałe ostrza przebaczenia co ból wyzwala tak wiele zmienia w wysokie drzewa zieleń przezroczystą wierzchołki blisko nieba a życie woda stanowi żywioł czasem człek nie wie co robić gdy na drodze zmęczone ślady horyzont daleki w dali słońce cicho świeci zmysły koi lub dławi kiedyś twoje imię weźmiesz na skrzydła teraz czuwasz przez chwile zaśnij zakopiesz myśli może chociaż złudzenie wyśnisz dopóki nie jesteś motylem
  15. Piszę do ciebie, do podłej, nieczułej na krzywdę zabójczyni, bo podobno to twoja sprawka. Odbyłaś daleką drogę, tylko po to, by mieć parszywie zboczoną satysfakcję. Czy naprawdę nie mogłaś zawrócić lub przynajmniej zmienić kierunek, by ominąć. Ominąć? No nie. A gdzie tam. Pewnie, że nie mogłaś, a tym bardziej nie chciałaś, ty ześwirowana sadystko. Śmiem twierdzić, że przez cały czas rozmyślałaś, o tej swojej destrukcyjnej misji. Balsamie na pojebany umysł. Jak to fajnie będzie i to z jakim rozmachem. Prawdziwa demolka, gdy dokonasz, co postanowiłaś. Napawałaś się tym. Chłonęłaś zatwardziałym sercem, rozpaloną, egoistyczną tęsknotę. Lecz tak się czasami zastanawiam, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na dobre dla nas, współczesnych, bo czy dla świata, to można dyskutować. Tak czy inaczej, gdyby nie ty, mnie by też pewnie nie było i nie mógłbym do ciebie napisać, by wygarnąć twoją wielką zbrodnię. Chociaż wątpię, byś mój list, w jakikolwiek sposób otrzymała. Jednak już trochę lat minęło, a ciebie już dawno nie ma. A jeśli nawet, to w innej postaci. Ech, nawet króla zajebałaś. Ssak
  16. dziś mi cegła powiedziała taka głośna w cichym murku że mnie dziewka pokochała chce się spotkać na podwórku skoro takie ma zamiary to nie będę ja okropny lecz chce ujrzeć jej hektary bo zazwyczaj jam roztropny czy ty jesteś pojebusem ładna ona jak strumyczek biegnij do niej jednym szusem żeby wypić wdzięków łyczek ja tam nie wiem czy ja ku niej albo ona do mych członków dwa uczucia się rozminą trzeba będzie od początku w piaskownicy zerkam stronę czy tam gwiazdka świeci jasno jam z wrażenia na betonie oślepione ciało trzasło leżę chwilę ogłuszony ale wstaje znów od nowa jestem wielce poruszony słysząc takie oto słowa włóż mi szybko tutaj kielnie mam ja szparkę na tej ścianie żeby tylko było szczelnie bo z tą chatką mam skaranie siedzę biedna w pokoiku podziwiając wartką wodę moczę nóżki jak w brodziku usuń miły wredną szkodę och ty lubo przemoczona jak ta woda miłość wzbiera moja niechęć wszak już kona kocham ciebie jak cholera betoniarka już się wierci jak staruszka podskakuje i nie myśli wciąż o śmierci tylko sobie wciąż kołuje biorę kielnie wtykam w dziurkę żeby zatkać co przecieka gładzę szybko zdzieram skórkę ona patrzy tęskni czeka zaraz ciebie wyratuję biegnę żwawo po kalosze miłość w sercu mym harcuje gdy na rękach ją wynoszę murarz ze mnie tak szczęśliwy że aż zdobię wstążką kielnie gładzę beton ledwo żywy zakochany jam piekielnie dzionek minął ten uroczy kto serduszko me ukoi och te śliczne ładne oczy waserwaga ciągle stoi nagle widzę anioł z nieba wypoczwarza postać zwiewną oj zaśpiewać jej tu trzeba pioseneczkę tak potrzebną oby dzionki jakoś biegły tak nam życzę nieprzerwanie zwichrowane spajać cegły kiedy poziom w pionie stanie
  17. Tekst satyryczny dziś zabawkę tobie sprawie od czuwania ty nie stronisz ale nie patrz deczko nawet co kto z naszych tu nabroi audiosuseł w ciszy spięty podsłuchiwać może z gracją no bo przecież oponenci nawet swoi są ladaco rozwolnienie w trzewiach popłoch bo kto o kim wie lub nie wie nawet głowa tuli mocno bo coś o mnie mogą wiedzieć mordki grzechów trwożne jakieś z norek swoich biedne patrzą haki sprawki różne takie jeszcze mnie kryształ zahaczą choć niedawno był jak beton teraz jakby ktoś rozsadzał nawet częściej słychać nieco ten maluszek nam zawadza audiosuseł nadal umie choć dla zewnątrz praca żmudna to gorliwiej podsłuchuje audiosuseł audiosusła
  18. Znaczna modyfikacja dawnego tekstu. Od jakiegoś czasu wchodzę na wysoką górę. Nie potrafię dokładnie sprecyzować, czy słońce skryte za chmurami, czy to po prostu tradycyjny zachód. To mało istotne. Wiem, że muszę wejść na sam wierzchołek. Tylko dlaczego? Dobre pytanie. Zmęczenie daje znać o sobie. Ile drogi za mną, a ile przed? Nie mam bladego pojęcia. Spoglądam do tyłu. Wszystko spowite dziwnym rodzajem mgły. Droga przede mną, wygląda podobnie, ale inaczej. Nie wiem na czym ta inność polega. Podobnie z umysłem. Póki co, zapakowanym prezentem. Staram go odpakować. Przecinam sznurki. Szarpię. Słyszę darcie papieru. To dobry znak. Czyżby? Po diabła tu jestem? Nie mam pewności. Ile w tym sensu? Spotęgowana wątpliwość. Na dodatek zaczyna padać deszcz. Woda spływa z góry po ostrych kamieniach. Idę boso. Dlaczego? Chyba stopy krwawią. Nie czuję bólu. Jeszcze nie teraz. Tylko by zawadzał, spowalniał wędrówkę. Droga cholernie wąska. Po obu stronach rosną krzaki. Ciemność coraz szczelniejszym całunem, otula drogę. Jednak nie na tyle, żebym nic nie widział. Błyszczące od wilgoci gałęzie, utrudniają wędrówkę trupimi rękami. Słyszę mokry szelest, gdy wstrętne łapska, suną po materiale kurtki. Ale cóż. Będę musiał pokochać tę drogę, bo nie wiem, ile mam jeszcze przed sobą i dokąd prowadzi? *** – Nie płacz najdroższa. Na pewno wyzdrowiejesz. – Chcę w to wierzyć, ale sam widzisz jak jest. – Cholera! Przepraszam. Muszę wyjść na chwilę. Nie wiem dlaczego. – Zgłupiałeś. Nie wiadomo, ile mi czasu zostało. Czy tobie zupełnie odbiło? – Właśnie dlatego chce wyjść. To znaczy... coś mi mówi, że istnieje jeszcze szansa. – Nie zostawiaj mnie dupku. Proszę. – Słyszę, że ci idzie ku lepszemu, moja kochana żono. – Przestań. Nie odchodź. – Zaraz wrócę. *** Stoję na ulicy, patrzę w niebo i wrzeszczę jak opętany: czy istnieje szansa na ratunek? Doznaje szoku, bo prawie natychmiast, krople deszczu wystukują słowa: ''Musisz wejść na wysoką górę. Znajdziesz tam Bezimienny Kwiat. On zmieni waszą sytuację'' – Jak to zmieni sytuację? Na jaką? Moja ukochana wyzdrowieje? Powiedz coś więcej głupi palancie. Tylko tyle masz do powiedzenia? Doprecyzuj! Gdzie mam szukać? Chcesz, żebym zostawił ja samą, a ja w tym czasie, będę odgrywać jakąś skoczną kozicę. Niestety. Głos umiera w ciszy, ale i tak jestem uradowany. Jakaś szansa istnieje. Muszę poszukać góry. Tylko gdzie? Nie przypominam sobie, żeby w okolicach było jakiekolwiek wzniesienie. A jednak wracam do domu w lepszym nastroju, podbudowany nadzieją. Powiem, że jeszcze nie wszystko stracone. Prawie biegnę po schodach. Nagle doznaje kolejnego szoku. Stopnie jakby zanikają. Odczuwam dotkliwy chłód. Co za wariat powrzucał drobnych kamieni, przez otwarte okna. Biegnę dalej. Przecież w pokoju czeka żona. Postanawiam nie tracić sił na zawiłe myślenie, tylko zwyczajnie zaufać deszczowym słowom. Może rzeczywiście, ma to jakiś sens, którego nie pojmuję. Coraz bardziej ślisko. Mam wrażenie, że upadam do tyłu. W ostatniej chwili, chwytam poręcz... ...trzymam w ręce gałąź. Nie upadłem. Czyżby mnie na chwilę zamroczyło? Droga ciągle taka sama. Jedyną zmiana, to coraz silniejszy wiatr. Słyszę wyraźny szelest pokracznych gałęzi. Idę cały czas przed siebie. Nie zawracam. Choć nie mam już tyle sił, co przed początkiem wędrówki. Próbuję wierzyć, że to wszystko nie na próżno. Tylko o co w tym wszystkich chodzi? Mam jakieś poczucie niesprecyzowanej straty. Gnębi to cholernie umysł. Drapieżne sumienie, rozszarpuje myśli wątpliwościami. Nagle ni stąd ni zowąd, zdaję sobie sprawę, że coś jest: nie tak. Nie z drogą, tylko ze mną. Nie chodzi o to, że wchodzę nie wiadomo czemu, jak jakiś wariat, na jakąś zwariowaną górę, tylko o poczucie... ciała. W pierwszej chwili nie chcę wierzyć, w to co widzę. Dłonie są niewątpliwie z lekka pomarszczone. Coś tu nie gra i to bardzo. Dotykam rękami twarzy. Tu także czuję zmarszczki. Jak długo już idę? - pytam samego siebie. A może po prostu, z jakiegoś powodu, starszy jestem, z każdym następnym krokiem. Nie chcę o tym rozmyślać, bo zupełnie sfiksuję. A mam przecież zadanie do wykonania. Skąd taka myśl? Jakie zadanie? Tylko sił zaczyna brakować. To już nie te lata, co kiedyś. Ile ich mam w tej chwili? Szkoda, że nie zabrałem lusterka. A może dobrze, że nie mam. Wtem, kilkanaście metrów przede mną, widzę jakąś niewielką postać, ubraną na biało. Już naprawdę ledwo idę. Ciężar starości, przygniata do ziemi. Mała dziewczynka czeka nieruchomo. Przytula coś do serca. Podchodzę bliżej. Pyta zupełnie niespodziewanie: – Naprawisz mojego misia? – Czy naprawię... kim jesteś i co tutaj robisz? – Napraw. Proszę. Łapka mu odpada. Biorę pluszaka do ręki. Rzeczywiście. Misiowa ręka, wisi ledwo ledwo. Mam buty na nogach, to też sznurowadła. – No co, naprawisz? – Nie wiem jak. A poza tym, chyba mi spieszno na górę. Nie mogę trwonić czasu, na naprawianie głupich misiów. Po co w ogóle głowę zawracasz. Przepraszam, ale sama widzisz, jak wyglądam. – Jak fajny stary dziadek. – No cóż... właśnie... przynajmniej mam pewność. – Naprawisz? Męczarnie okropne z tą naprawą przeżywam. Jednak w końcu, za pomocą sznurowadła, tyle o ile, przyczepiam łapkę. – Ojej! Dziękuję! – Daleko jeszcze? – Niedaleko. No to cześć. *** Patrzę wszędzie wokół, lecz nigdzie jej nie ma. *** Dostrzegam wierzchołek góry. Niby mam tam wejść? A po kiego? Jednak po jakimś nieokreślonym czasie, wlekąc starcze ciało, docieram do niewielkiego płaskowyżu. Szczytu góry. Jest oświetlony złotawą poświatą, tylko nie dostrzegam źródła światła. Pełno na nim kwiatów. To muszą być te. Tylko który jest: Ten? Co za Ten? Słyszę z tyłu cienki głosik: – Pokażę który. – A ty skąd? I co tutaj robisz, dziewczynko? – Nie jestem z... tutaj. – A skąd? – Dziadki nie powinny być takie ciekawe. Niby fajnie i wesoło, ale po co tu przyszedłem. Może potwornie źle zrobiłem. Zamiast zostać, to wlazłem jak ten czubek na pieprzoną górę, tracąc czas, który powinienem poświęcić, by być blisko. Stopy okrwawiłem, chociaż schowane w butach. Ponadto mam niejasne wrażenie, że coś naprawiałem, a na dodatek, jestem starym dziadem. Nawet gdy wyzdrowieje, czy będzie takiego chciała? Wątpię. Wyzdrowieje? Niby kto i dla kogo? – Nie możesz zwątpić. Twój wiek nie upoważnia, do gadania takich bzdur. – Wiek? Raczej wieko. Jak masz na imię? – Jestem Bezimienna. To ten Kwiat. – Jaki ten? A niby skąd wiesz? – Bo go Misiu wskazuje łapką. Tą naprawioną. – Ciekawe co to za głupek zmarnował czas, by naprawić głupiego misia. – Przestań marudzić, tylko bierz Kwiatka i zmykaj stąd. Tak musi być! – A czemu, musi? A z tobą co będzie? – Spoko. Nie twój zakichany interes! – Pyskata jesteś! – Dla twojego dobra, jęczący dupku! – Krzyż mi dokucza, sflaczałe policzki, a w zmarszczkach chodzi mucha. – Bierz psychę w garść i wyduś z niej na ego, motywacje. – Raczej w skórę i kości. – Chyba nie zapomniałeś? – Ja i zapomnieć? No coś Ty. O niby o czym? – O matko! Jednak w końcu podołasz. Nie biadol! – Ale... – Przestań. No złaź z tej góry, do jasnej cholery! – W ustach dziecka takie słowa? Nie mam sił. Do dupy wszystko. – Spadaj! Bo tupnę nóżką! Zaczynam schodzić. Przestało padać jakiś czas temu. Trochę mniej ślizgania na mokrych kamieniach. Nadal nie wiem, ile mam lat. Na pewno nie mało, biorąc pod uwagę samopoczucie. Trzymam w ręce jakiś kwiat. A niby skąd on? Wierzę, że to ten właściwy. Właściwy do czego? Tam na szczycie, trochę doszedłem do siebie. Odsapnąłem w samotności, by przemyśleć swoje życie. Schodzę z jakiejś góry. Z ciałem coś nie tak. Młodnieje. I bardzo dobrze. Z każdym krokiem, lat mi ubywa. Ręce coraz bardziej wygładzone. Na twarzy nie czuję zmarszczek. Tylko po diabła niosę jakiś pieprzony kwiat, który na dodatek, więdnie. Pal go licho. Na co mi on. Lecz nie wyrzucę. Jakoś nie mogę. Chyba byłem przekonany, że taki niezwykły, nigdy nie straci blasku. Będzie wciąż taki sam. Życia nie straci. Co za bzdury wygaduję. Skąd one we mnie? Nie wiem, czy go zdążę zanieść. Oddać. Tylko komu? Na dodatek, kapie z niego krew. Z kwiatu? Jestem młodszy, po każdym kapnięciem. I fajnie. Nie widzę siebie, ale wiem to na pewno. A poza tym, jest prawie jasno. Znikła ułuda ciemności. Ścieżka nadal wąska, lecz krzewy po bokach zakwitły. Przecież nigdy tu ich nie było. Widzę przed sobą jakby jasność. To znaczna polana. A właściwie pusta łąka. Nagle dostrzegam kobietę. Nie mam co do tego wątpliwości. Kiwa do mnie ręką. Podchodzę bliżej. To żadna halucynacja. Z dłoni lecą zwiędnięte strzępki. Widocznie spełniły jakieś zadanie. Oddały żywotność w imię czegoś. Nagle stoję blisko niej. Mówi do mnie: – Na drugi raz bądź tak miły i przybądź wcześniej. W końcu jestem twoją narzeczoną. Mamy wziąć ślub. Chyba nie zapomniałeś? Masz zamiar całe życie być takim spóźnialskim? – Narzeczoną? Co ty chrzanisz? Przecież jesteśmy małżeństwem od kilku lat! – Doprawdy kochanie? Traktuj mnie poważnie. Czyżbyś bredził po próżnicy? – Ale przecież... jesteś ciężko chora! Leżałaś w łóżku. – Mniemam najdroższy, że ktoś inny jest tutaj chory. Bardzo cię kocham, ale doprawdy nie rozumiem, o czym mówisz. Ja nigdy nie chorowałam. I oby tak dalej. Ta sytuacja przerasta umysł. To wszystko, co było, jest, będzie i dlaczego tak, a nie inaczej... o to są kluczowe pytania. Chyba jej nie powiem, jak uciekłem, co przeżyłem, że byłem starym dziadem, a teraz jestem powtórnie młodym i że łaziłem samotnie po górze. Nie. Nie powiem. Takie żale przed nieznajomą. Nigdy w życiu! Jeszcze mnie za wariata weźmie. – Chyba widzisz tamtą drogę? – słyszę pytanie. – Widzę kochanie. – Tam jest przystanek autobusowy. Poczekamy trochę i pojedziemy. – Oczywiście. Jak sobie życzysz. Przestaje mnie cokolwiek dziwić. Nawet przystanek autobusowy na środku łąki. Stoimy i czekamy. Sceneria monotonna. Wszędzie wokół, równo i zielono. – Spójrz najdroższa. Autobus jedzie. – Widzę. – Jak przystanie, to do tego wsiadamy. – Trudno do innego, skoro będzie jeden. Wiem, że nie powinienem być taki... dowcipny, zważywszy na sytuacje umysłową, ale chcę zachować resztki świata, którego znam i odpowiednią kulturę, wobec obcej kobiety. – Proszę pani. Za chwilę wsiadamy – uprzejmie przypominam. – Coś mi tu nie pasuje – słyszę jej głos. – Autobus coraz bliżej, a większy wcale. A zatem zmniejsza rozmiar. Czy starczy dla nas miejsca? – Zobaczymy. Podjeżdża autobus. Rzeczywiście niewielki, ale na tyle duży, że możemy wejść. Nachodzi mnie myśl, że inni nie mieli takiego szczęścia. A może czegoś wręcz przeciwnego? W środku pusto. Ona trochę zdenerwowana. Nie wiem czemu. Popatruje po całym wnętrzu, jakby czegoś szukała. O co w tym wszystkim chodzi? Nagle słyszę zamykanie drzwi i pojazd rusza. Jest dziwne nieobecna. Czyżby ta cała sytuacja, była jeszcze bardziej pogmatwana, niż usiłuję myśleć. Czas upływa na podróży. Świat wokół, wygląda zupełnie normalnie. Zwyczajny autobus i zwyczajna łąka na zewnątrz, pełna takich samych kwiatów. Są mi jakby znajome. Wyglądam przez okno. Patrzę w dół. Droga bardzo wąska. Płatki kwiatów, muskają bok autobusu, jakby żegnały ukochaną osobę. Sam już nie wiem. Poza tym wszystko pasuje, oprócz ciszy. Coś powinienem słyszeć. Chociażby szum silnika. Cokolwiek. Siadam na siedzenie. Nagle odruchowo spoglądam w dół, chociaż nie wiem, czemu. Jeden but ma puste dziurki. Co tu jest grane, do diabła? Przecież byłem bosy? A może nie? I niby skąd moje buty, tutaj? A jednak coś niewyraźnie słyszę. Jakby dźwięki tłumione przez mgłę. Chyba… o spakowaniu, czy jakoś podobnie. To jakiś absurd! Postanawiam zrobić coś, co w takiej sytuacji, jest w moim mniemaniu, bardzo zasadne. Idę w kierunku przodu pojazdu. Wyczuwam za sobą, rozgadany szum. Grzecznie pytam; – Przepraszam... ale dokąd my właściwie jedziemy? – Kochanie. Co z tobą? Na wakacje jedziemy. Dla odmiany, autobusem. – Ale... przecież… pani była chora. – Chora? Co z tobą, głuptasie? Siadaj i zostań przy mnie. I już nigdy nie łaź na tył. – Fajny pluszak. – To cenna pamiątka, pewnych zdarzeń z dzieciństwa. – Rozumem. A wiesz kochanie, że muszę kupić brakujące sznurowadło. – Doprawdy? To poważna sprawa. Będę cię wspierać w tym przedsięwzięciu.
  19. w pół słowa przerwałeś zdanie lecz wierzę że miałeś na myśli całe
  20. kiedy powrócisz wietrze zbłąkany do szumu skrzydeł z dala od nieba teraz powiewem nucisz plugawym piosenkę w której słowo umiera po cóż szybować nisko choć pięknie kiedy to cienie tłumią wzbijanie a jednak w rytmy mrokiem zaklęte po raz kolejny stuka poranek wierzę że wrócisz zbłąkany wietrze do szumu skrzydeł z dala od nieba proszę niech powiew twój dziś uplecie piosenkę którą warto zaśpiewać
  21. Modyfikacja dawnego tekstu Okrągły i ziewający, nieco przytłumiony blask, opieszale zachodzi za ciepły horyzont, malując ogród pomarańczową poświatą. Zatem nic dziwnego, że na niektórych owocowych drzewkach, przycupnęły niczym wróżki, migotliwe cząstki słońca, chociaż niektóre z nich, wolą pływać w oczku wodnym. Siedmioletni chłopiec ani myśli o spaniu. Zabawnie hasa na zielonej trawie. To tam pobiega, to tu podskoczy, lub na ławkę siada i nogami majta, na wszystkie strony świata, by czerpać radość całymi garściami. Jest bardzo wesołym dzieckiem, chyba najbardziej wesołym w całym miasteczku. Wszyscy go lubią, bo wygadany jak na swój wiek i bardzo rezolutny. Ze wszystkich zabawek, najbardziej lubi huśtawkę. Matka kupiła specjalnie dla niego. Wiedziała o marzeniu. Zawsze taką chciał. Teraz obserwuje pociechę z okna. Kocha syna najbardziej na świecie. Powiedział jej kiedyś, że bardzo lubi okoliczny ogród i tak sobie myśli, że być może skrywa jakąś tajemnicę. No właśnie. Widzi, że podbiega do huśtawki, stojącej przy wielkim rozłożystym krzaku, poruszanym ciepłym wiatrem, o zapachu czereśni, naniesionym z pobliskiego drzewka. No gdzie by indziej mógł tak szybko biec? Tylko tam, do tego, za czym najbardziej przepada. Siada na siodełku i zaczyna huśtanie. Coraz mocniej i szybciej. Uwielbia widzieć po bokach, różnokolorowe smugi oraz wznoszące i opadające niebo. Czuje ów magiczny ruch, aż do rozbujania wyobraźni. Ma w tym wprawę. Takowej mu nie brakuje. Intensywność huśtania przybiera na sile. Tylko kto go popycha? Choć to dziwne, takie pytanie nie przychodzi jej do głowy. Nie widzi syna cały czas. Patrzy jak urzeczona, przez otwarte okno. To nawet zabawne. Wie, że zniknie, lecz świadomość, iż za chwilę czasu wróci, nie pozwala tęsknić. Specjalnie kupiła żółtą, bo to jego ulubiony kolor. Skakał wesoło, a jego radość, rosła jak na drożdżach. Nagle z rozmyślań, wyrywa ją pewne… zakłócenie obrazu. W pierwszej chwili nie dociera do niej niecodzienna sytuacja. Niby wszystko tak samo, a jednak nie. Huśtawka zza krzaka wraca, ale pusta. Matka jest przerażona. Na pewno spadł, poobijał ciało i teraz leży, nie wiedząc, co robić. Wzlatywał bardzo wysoko, jak na takie małe dziecko. Powinnam tam stać. Ale czy mogłabym akurat coś zaradzić, gdyby zaczął spadać. Raczej wątpliwe. Tak czy siak, to moja wina. Nikogo innego. Myśli kołatają w głowie, gdy biegnie, by sprawdzić. Na pewno leży i potrzebuje pomocy. Wokół niepokojąca cisza. Żadnego płaczu, wołania. Nawet podmuch wiatru. Za krzakiem też pusto. Może spadł na tyle szczęśliwie, że po prostu wstał i gdzieś sobie poszedł. Woła jego imię. Wciąż i wciąż. Oczy ma pełne łez. Mało co widzi. Wszystko jest zamazane, rozmazane i takie nagle nieważne. Na domiar złego, pogoda coraz gorsza. *** No to zaczynam z tym huśtaniem – myśli sobie chłopczyk. – Obserwuje mnie z okna, to będzie zadowolona w uśmiechu, że tak wysoko umiem. Jestem wyżej i wyżej. Tylko ten krzak, mamę co chwila zasłania. Ale ją widzę. Jest i znika. I tak na przemian. Szybuję jeszcze wyżej. Cały ogród jest jednym wielkim kołysaniem. Mam nadzieję, że nie spadnę. Chyba ktoś mi pomaga w tym huśtaniu. Aż tak bym nie potrafił. I bym nie chciał. Mamie byłoby przykro, gdybym spadł. Znowu ją na moment widzę. Taka szczęśliwa i uśmiechnięta, jak ja teraz. No nic, muszę kończyć z tym bujaniem. Zaczyna padać deszczy. Poza tym coraz ciemniej. Słyszę, że woła mnie na obiad. Ostatni raz wzlatuję wysoko. Tym razem pod zachmurzone niebo... … ojej, a to co? Nagle słonecznie. I jakoś inaczej wokół. Chyba spadam… tylko gdzie? Nie ma nagle ogródka. To znaczy jest, ale jakiś inny. Wiele kolorowych kwiatów, zupełnie mi nie znanych, a śpiewy ptaków, jeszcze piękniejsze, od tych, które znam. Jednak wszystko wokół, jakby otulone mgłą, wyrzeźbioną z tajemnicy przyrody. Dlaczego tak pomyślałem i dlaczego nie czuję żadnego bólu po upadku. Najmniejszego. A to co? Zaczynam w kółko wirować, chociaż nie odczuwam strachu. To dziwne, ale fajne. Nawet bardzo. *** Leżę na trawie i dyszę spocony. Nie wiem gdzie jestem. W sumie ogródek niby podobny, ale nie taki sam. A poza tym błękitne niebo. Ciepło, jasno i przytulnie. Nie tak pochmurno i deszczowo, jak zazwyczaj w naszym. Słyszę szelest za sobą. Spoglądam za siebie. Widzę małą dziewczynkę. Ubrana w sukienkę z kwiatów, zadaje pytanie: – Wiesz gdzie jesteś? – Nie wiem. Mam nadzieję, że mi powiesz? – Tylko ostrzegam. To znany banał. – Mów! – Jesteś w świecie równoległym. – Równoległym? Do czego? – Do świata podobnego do twojego, tylko trochę inny. – To fajnie, ale moja mama. Mogę ją stąd zobaczyć? – Ty akurat możesz, ale tylko zobaczyć. Spójrz przez dziurę w płocie. Widzę mamę. Biega w ogródku i płacze. Cała przemoczona, w świetle błyskawic. Coś ciągle woła, ale nie słyszę co. Burza zagłusza słowa. Jest tak blisko, a nie mogę jej dotknąć. Przytulić. – Chcę tam wejść. Jak możesz mnie tu trzymać? – Nie trzymam cię, ale nie możesz. Jeszcze nie teraz. To tak jakbyś oglądał film. Ona nie dostrzega naszego świata. – Muszę do niej wrócić. Nie widzisz, że jej smutno? – Widzę. Poczekaj trochę, to wejdziesz. – Na co mam czekać? – Masz szczęście. Ja takiego nie miałam. Nie jest mi tu źle, ale powrót niemożliwy. – Szczęście? Co ty za głupoty mówisz? – Jak na siedmiolatka, to jesteś wygadany. – No to mów, dlaczego jestem wyjątkowy? – Twoja mama, w chwili twojego zniknięcia, bardzo cię kochała. Właśnie w tych sekundach przeniknięcia, chyba najbardziej. Część tego uczucia, zabrałeś do tego świata. Jak przeniknie całe, to wrócisz. – Kiedy to nastąpi? – Niebawem. Mam prezent dla ciebie: Żółtą Kulkę. – Po co mi ona? Mam podobne. – Ma w sobie pewną: moc. – To co innego. Dawaj. – Nie chcesz wiedzieć, jaka to moc? – Pewnie, że chcę. – Jak ją weźmiesz do ręki i chwilę potrzymasz, nie mając w sobie złości dla innych ludzi… to słońce zaświeci. Nie tak rzadko, jak w twoim ogrodzie. Nawet, gdyby akurat padało i było pochmurno. Nawet burza zniknie. – Naprawdę? To super. – Ale to działa tylko bezpośrednio nad tobą. Nie wiem dokładnie, jaki ma zasięg. – Nie ważne. Dzięki. – Jest jeszcze coś. Ty musisz ją trzymać. W innej dłoni nie zadziała. – A jak długo będzie działać? – Nie wiem. Za chwilę wrócisz do ogrodu. Tylko musisz spełnić warunek. Zostawić tu figurkę, którą masz w kieszeni. – Nigdy w życiu. To moja najbardziej ulubiona. – Rozstanie z nią, sprawi mi ból. No wiesz. Taki myślowy. – Kogo bardziej kochasz. Mamę, czy figurkę? – Ale… – Więc podejmij właściwą decyzję. – A wiesz, że to moje bujanie było dziwne. Jakby mnie ktoś popychał. – Hmmm… ciekawe kto? Mnie też trudno wszystko pojąć. Oni obiecali, że z czasem wyjaśnią. – Co za oni? – Też nie wiem. I czy w ogóle. Za chwilę przenikniesz. Nie zgub kulki, którą ci dałam. – Jeszcze tu wrócę? *** Ale on ma wprawę w tym huśtaniu – myśli mama. Niepotrzebnie moje obawy. Muszę go wreszcie zawołać, żeby przyszedł na obiad. Wystarczy, że zakrzyknę przez okno. *** Nagle znowu jestem na huśtawce. Jakby zniknięcia, wcale nie było. Ściskam w ręce Żółtą Kulkę. Jest piękna, słoneczna pogoda. Tylko padające krople z liści, cicho słychać. Wiem, że wszędzie wokół, tak nie jest. Będę musiał sprawić, żeby gdzie indziej, też ludzie mieli często ładną pogodę. Jeżeli oczywiście wyrażą takie życzenie. *** – Mamo. Zauważyłaś coś magicznego? – O tak. Nagle więcej słonecznych dni. – Dlaczego tak powiedziałaś? – Właściwie… to nie wiem. – Coś tobie opowiem. – Nie wątpię. To w końcu Ogród Równoległej Huśtawki.
  22. drapieżna nitka pajęczyny posypana lukrem księżycowej poświaty ledwo widoczne wgniecenia oderwane od niestabilnej płaszczyzny szybują we mgle niesione przez nowo narodzone piosenki bez wypowiedzianych słów kształtują krainę niedostępnych całości dla zagubionych oczu reszta zniewolona w nieodgadnionych szkatułkach pod spodem przepaść bez początku tajemniczym horyzontem drga nieustannie tam płatki światła zasypiają na liściach między ściankami upływających chwil śnią echa w skalnych kołyskach by kiedyś powrócić w nieskończonych powtórzeniach
  23. Tej w nocy, w której kwiaty zakwitną tajemnicą świtu, horyzont będzie bliżej niż zazwyczaj.
  24. poczekam na nowy taniec mam jeszcze czas tu barwne miękkie trupy w półtaktu znieruchomiały szeptana ciepłem cisza do martwych dźwięków lukrowanym rozkładem muzyki przylepiona w niej chrupkie zastygłe rytmy karmelowych fletów waflowych trąbek bezowych bębnów orkiestra o smaku batuty dyrygenta chłonie zapach wspomnień słodkiego szaleństwa za oknem niecodzienności gdzie cukrowy człowiek pewnie czeka w roztopieniu
  25. Nie co inna wersja, dawnego tekstu ˙˙˙˘˘˘≈°≈˘˘˘˙˙˙ Była bardzo malutka, gdy przyszła na świat w Wielkim Strumyku, z wyjątkowej kropli ożywczego deszczu. Nie miała kształtu, niewidoczna w wodzie, lecz plumplała głośno od samego początku. Nawet ryby by na nią nakrzyczały, gdyby umiały mówić. Wszelkie falowanie razem wzięte, nie robiło tyle hałasu, co urocza Plumplumcia. Niektóre nieznośne Ropuchy, chciały ją złapać, w celu zadania chociaż kilku wychowawczych klapsów. Ady gdzie tam, nie dały rady. Nie dosyć, że odpływała żwawo, to jeszcze dojrzeć śmigającej nie mogły, bo jak na wstępnie wspomniałem, była tylko kawałkiem przezroczystej wody. Nawet pewnego dnia stary zrzęda szczupak, zapragnął rozrabiaczkę połknąć dla świętego spokoju, ale nic z tego. Znowu zwiała, plumplając zapamiętale. Większość stworzeń ją bardzo lubiło, a także sam Strumyk, którego część stanowiła. Wielu żyjątkom, radosne, szczere dźwięki, dodawały chęci do życia. Czasami nieznośna a nawet bardzo psotna, jednocześnie sprawiała, że wodorosty przepraszały okoliczną trawę, ryby robiły pocieszne sznupki do żab i nawet stary i marudny pierdoła Szczupak, nie chciał jej więcej połykać. I można by pomyśledź, że wszystko popłynie w dobrym kierunku. Niestety. Razu pewnego z pobliskiego bajora, przybyła banda obrzydliwych Plumplaków. Te akurat były widoczne, jako przezroczyste, zamglone ciemnością bąble. Zaczęły mieszać wszystkim, we wszystkim. Tak skutecznie, że nawet sam Wielki Strumyk uwierzył w to, co mu fałszywie nakapały. A były to kłamstwa na temat Małej Plumplumpci. Po jakimś czasie całe wodne życie uwierzyło, że przez te wiecznie plumplanie, mają same kłopoty i jest im bardzo źle. *** W czasie zgromadzenia została osądzona i wydano wyrok. Zdecydowano, że zostanie wygnana na brzeg. Zrobiono, co postanowiono. Po kilku samotnych chwilach, wsiąkła w ziemię. *** Wtedy Plumplaki zaczęły coraz bardziej dokazywać. Dokuczać różnorodnie a nawet szarpać biedne ryby, boleśnie za płetwy. Rechotały też złośliwe z kumkania leciwych żab i zmuszały raki, by chodziły do przodu. Życie w strumieniu upływało smutno i coraz bardziej nerwowo. Pomału zaczęto wspominać wygnaną i tęsknić za niewidoczną Psotką. *** Trochę czasu minęło. Aż kiedyś, z miejsca gdzie wsiąkła Plumplumcia, wytrysnęło źródło niemiłosiernie dźwięczne. Czystej wody przybywało. W końcu wpłynęła do Wielkiego Strumyka. Przestraszone wredne Plumplaki, odpłynęły w te pędy i to jeszcze na sucho. Pierwszy raz oglądano takie zjawisko w Strumieniu. Co prawda nie bardzo wiedziały, dlaczego muszą i skąd w nich ten niepojęty strach, ale musiały i już. Po wygnaniu bandy, życie było mniej męczące, chociaż wcale nie łatwiejsze. Często trzeba było płynąć pod prąd, walczyć z burzami, piorunami i groźnym ciemnym szumem. Nie było łatwo. Nawet w pewnym sensie gorzej, niż za Plumplaków. Lecz o dziwo… jakoś nikt nie narzekał. Co jakiś czas słyszeli ciche, znajome plumplanie. Snuli domysły, kto spokój zakłóca. Wierzyli, że jest z nimi. A przynajmniej chcieli wierzyć. To im dodawało sił. Teraz sytuacja była zupełnie inna. Mogli nie zobaczyć, że jej nie widzą.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...