Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 591
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. Sensowny Pech Jednorazowe, łatwe w montażu szubienice, stały się główną atrakcja turystyczną naszego miasteczka. Szczególnie dla przyjezdnych, pragnących w tym uroczym zakątku popełnić samobójstwo. Niestety, pewien incydent zakłócił dochodowy proceder. – To wybrakowany towar. Chwilkę podyndałem i spadłem. Na domiar złego, doznałem awarii członków, przygnieciony konstrukcją co złamała żebro. Myślałem, że spokojnie na łonie natury ulegnę powieszeniu, a tu masz ci los: bubel – szajs, który uniemożliwił działanie zgodnie z instrukcją, z wytęsknionym skutkiem. Ponadto, co woła o pomstę do nieba, zlekceważono podstawowe zasady bezpieczeństwa. Życie nabrało sensu. Przestało mu wszystko zwisać. Ma jasno wytyczony cel. Włóczyć się po sądach, wygrać i dostać odszkodowanie. Decyzja Matki Dawno temu w leśnej chatce, mieszkała matka z ośmioletnią córką. Pewnego razu dziecko wybrało się na grzyby. Zła czarownica zamieniła ją w paskudnego stworka. Zrozpaczona matka poprosiła o pomoc Leśną Wróżkę. Usłyszała słowa: – Sprawię, że odzyskasz córkę, ale będziesz miała pewien problem. – Nie szkodzi. Proszę, odczaruj! W tej samej chwili ujrzała sporą gromadkę dokładnie takich samych dziewczynek. – Ona ciebie nie pamięta, ale możesz ją odnaleźć twoim... sercem. Matka się chwilę zastanowiła i powiedziała: – Jestem tobie naprawdę wdzięczna i bardzo szczęśliwa. Po stokroć dziękuję... lecz nie będę jej szukać. – Nie będziesz? Jak to? – Chcę być ponad moje serce. Pokocham je wszystkie.
  2. tiku tiku tak trupi taniec trwa tiku tiku trup taki taniec tylko tu trzeszczą trupki trumną trupią trzewia trąbią tępo tupią towarzystwo trupciochanek tańczy trawi treści tkanek trzustka teraz trele tworzy tu tasiemcem truskawkowym tiku tiku tak trupi taniec trwa tiku tiku trup taki taniec tylko tu tyci trupka tuli tężec tętnią tango trzy tętnice tułów tryska toksynami tkliwie tytła topielice trupi tańczy tu tenorek tasak topór też toporek tarmoszona twarz topielca takusienka taka tęga tekściarz trzaska twarze trupie tryumfalnie trzewikami tchórz takowy trwoży tyłek tłamsi taniec twarogami tragizm tutaj tumult taki trupojady!!! trawią trupki tę tradycję tańca treść tudzież tekst
  3. u podnóża akapitu tam gdzie bielą błyszczy łąka literkami napisany wyraz tęskni choć w skowronkach k marudzi o wciąż wzdycha c próbuje rzewnie śpiewać h w cichości a miłością m nieznośnik sobie ziewa u podnóża akapitu rezolutna ciutkę płocha interpunkcja kwiatek śliczny czyta kropką słowo kocham ? ?
  4. Martwy punkt. Byłam nim. Blask świecącej latarni zamykał oczy, gdy podążałam ścieżką w moim mniemaniu: radosną i szczęśliwą. W końcu wpadłam w dół. We własne wykopane dzieło. Wyjście na zewnątrz stwarzało nie lada problem. Mokra ziemia leciała na twarz, łącznie ze wszelkim robactwem. Czułam zapach zgniłej ziemi. Za każdym razem, ręce cofały się na śliskim błocie, popychając moje ramiona, na samo dno. Miałam wrażenie, że wyjdą z niego cuchnące zwłoki zmarnowanych dni, wciągając mnie jeszcze głębiej. Wtedy, gdy kopałam ciemną jamę, nie zdawałam sobie sprawy, że złota łopata jest tak naprawdę gównem a ten cudowny dół: szambem. Wszystko było takie jasne i klarowne. Aż za bardzo. Mózg pełen fałszywych kryształów, nie dostrzegał nic poza nimi. Owszem, widziałam cienie na ścianach, ale miałam je gdzieś. Można by rzec: w głębokim poważaniu. To prawda. Były ciemne, ale chociaż niezakłamane. W jakiś sposób dające takie czy inne, stabilne oparcie. Lecz złoty baldachim wisiał nade mną. Złote światło, fałszywie, niby delikatnie, muskało wniebowzięte ciało. Przysłaniało całą resztę tak bardzo, że w końcu rany zaczynały krwawić od nadmiaru gorąca, a kawałki skóry odpadały od ciała. Raniło ciemnością, choć błyszczało jak sarni zadek, za którym biegłam i biegłam, radosna i w skowronkach. Wiem, wiem. Mam dziwne skojarzenia. Ale tak to ze mną jest. Nachodzą mnie teraz dziwaczne myśli. Są takie chwile, że czuję się jak szmata do wycierania podłogi, z której ktoś bardzo wredny, wykręcił całą wodę sensu życia. Wylatuje i spływa do kanalizy. Albo jak domek z kart. Wystarczy słaby wstrząs i wszystkie cząstki lecą prosto na zapaskudzoną ulicę. Ludzie depczą po mnie. Nawet nie dostrzegają tych małych postrzępionych obrazków, tworzących pokręcone życie. Nadal tam jestem. Szybują z kąta w kąt, a stworzeniami, w których wzbudzają jako takie zainteresowanie, są jedynie biegające szczury. Zapewne niedługo nadjedzie śmieciara i wszystko się dla mnie skończy. Zostanę częścią składową wielkiej kupy śmieci. Niezauważana i lekceważona po same uszy. Kiedyś wierzyłam w przeróżne ideały. Nawet w takie głupoty jak: opatrzność i przeznaczenie oraz wiarę w coś lepszego. Staram się jak mogę. Na ile potrafię. Czasami jest to męczące dla innych. Ale chyba zawsze jest tak, że dla jednych jesteśmy zakałą a dla innych skałą, na której mogą w miarę pewnie stanąć. Światło już mnie tak nie razi, ale ból oczu pozostał. Wierzyłam w miłość, wzajemne zaufanie, dobroć. I co z tego? Znaleźli się tacy palanci, którzy tę wiarę wrzucili do bagna razem ze mną. Musiałam się taplać jak świnia w błocie. Nie dosłownie oczywiście. Ale i tak mam często wrażenie, że ktoś mnie za nogi ciągnie na samo dno. Jakieś zimne oślizgłe ręce. Cuchnąca gęsta ciecz wlatuje mi do ust i w końcu zostaję wciągnięta do wewnątrz. Dałam się oślepić, razem z odgłosami pokręconego świata, w którym przed chwilą byłam. Opisuje to w dziwaczny sposób, żebym została dobrze zrozumianą. Zależy mi na tym, chociaż wiem, że dla większości ludzi jestem wrzodem na dupie. Jakimś chodzącym dziwadłem, myślącym zupełnie inaczej niż pozostali. Co oni o mnie wiedzą? Nic. Tak samo, jak ja o nich. Po co się czepiają? Niech każdy dzięcioł swoje robaki wystukuje. Gdy pomogą to dobrze... jak zaszkodzą... no cóż. Mógł z innego drzewa wydłubywać. Jego wybór. Życie bywa bardzo słodkie. Czasami tak słodkie, że aż gorzkie. Zemdlić może. Byłam jak ta głupia bezmyślna ćma, lecąca do światła. Człowiek frunie do muchołapki i nawet o tym nie wie. Miałam wiele takich lotów, które skończyły się niemożnością odklejenia. Trzepotałam skrzydełkami do granic wytrzymałości. Wiele twarzy, od których po gębie dostałam, najchętniej bym rozbiła aż do wytrysku krwi. Ale cóż mogłam poradzić, skoro nóżki miałam przyklejone do lepkiego kusiciela. Najchętniej bym tego zwisającego flaka, zdjęła z sufitu i rozszarpała na strzępy. Ale też wiele ludzi bym przytuliła. Nie jestem z natury zła... Rozbijam każdą świecącą żarówkę, z której wylatuje podejrzane światło. Niestety. Nie zawsze mój wybór jest słuszny. Zostają tylko poranione dłonie. … raczej bardzo emocjonalna. Nawet teraz czynię wiele dobra, ale dużo spraw mnie przerasta, bo jeszcze zupełnie nie wstałam z kolan i jestem mniejsza od nich. A to wszystko dlatego, że kiedyś zostałam bardzo oszukana. Cukierki okazały się potłuczonym szkłem, a czekolada, śmierdzącym… wiadomo czym. Tak w skrócie można określić to, co wtedy przeżywałam. Dla jednych byłam kochaną, a dla innych… niby też… rozświetlali drogę przede mną… nawet róże pozbawiali kolców, a ja głupia wierzyłam, że to nadal ten sam kwiat dla mnie rozkwita… szkoda słów. Jedni kołem życia swobodnie obracają, a inni kaleczą dłonie drutem kolczastym i na dodatek muszą myć podłogę, którą obryzgali. Każdego coś gryzie, ale niektórych przegryza na wylot. Aż flaki na zewnątrz wyłażą. Ale żeby pomóc z powrotem włożyć, to już takich nie ma. Dopóki wszystko cacy-cacy... ale żeby się babrać w cudzych wnętrznościach i rączki pobrudzić. Co to, to nie. Chociaż przyznaję, że parę razy trafiłam na takich, co pomogli. No dobra. Ale jak się pozbyć skazy w ukochanej szybie, żeby jej przy okazji nie rozbić? Dziwne, ale w nocy nieźle sypiam. Może to i dobrze. Rozbiłam nocną lampkę w drobny mak, rzucając nią o ścianę. Tak na wszelki wypadek. Jutro posprzątam. Na dzisiaj mam dość atrakcji. Kiedyś miałam pokręcony sen. Właściwie dodający otuchy, ale i tak dziwaczny. Widziałem we śnie gilotynę. Była cała świecąca, a ostrze jeszcze bardziej. Jak wyrzeźbiona ze złotego lodu. W pewnej chwili przyniesiono człowieka. Położyli go normalnie, jak się kładzie na ścięcie. Nie miał głowy. Ale ostrze miało. Zaczęło lecieć w dół, a kiedy było na wysokości szyi, to się zatrzymało i głowę oddało ciału. Człowiek wstał i sobie poszedł. Wiele myślałam o tym śnie. O co chodziło w tym całym: popieprzonym odwróceniu zdarzeń? Co dalej działo się z tym człowiekiem? Naprawdę nie jestem taka zła. To żadne usprawiedliwianie siebie. Nic z tych rzeczy. Mam swoje wady. I to sporo. Całą wielką kupę. Ale zalety też się znajdą, gdyby dobrze rozgarnąć. Miałam też inny sen. Biegłam na wysoką górę. A im bliżej byłam wierzchołka, tym droga była bardziej stroma. W końcu biegłam po pionowej ścianie, by za chwilę biec, prawie do góry nogami. Ale zbocze mnie nie puściło. Świeciło blaskiem, który nie raził, chociaż widniały na nim: zardzewiałe latarnie. Nie spadłam. W tym momencie się obudziłam. Pomyślałam, że szczyt góry mnie uratował, wydając polecenie ścianie. Tak, wiem. Pokręcone te moje myśli, jakbym myślała, biegając wokół świdra. Kupiłam nocną lampkę. Przecież nie mogę cały czas uciekać. Dzisiaj znowu poszłam na ulubiony mostek. Lubię tam stać i wpatrywać się w rzekę. Jest nie duża, tak samo, jak kładka. Woda diamentowo czysta. Do granic możliwości. Właśnie tu, najbardziej odczuwam przemijanie chwil. Gdy na wodzie nic nie ma, to właściwie nie widać, że płynie. Wydawać by się mogło, że wciąż ta sama, w tym samym miejscu. A wcale tak nie jest. Nie ta sama. To tylko ułuda. Myślę sobie, że nasze życie toczy się na dnie, a my jesteśmy zanurzeni w przezroczystym czasie. Płynie nieustannie. Nic nie możemy na to poradzić. Ani przyspieszyć, ani zwolnić. Jedynie zaakceptować i pogodzić się z tym. Nie wiadomo, co się dzieje na brzegu. Jak wygląda tamta plaża oraz Kraina, w której się znajduje? Czy jakieś istoty, siedzą z kołem ratunkowym, żeby w razie służyć pomocą, nie mamiąc nas świecidełkami coverów życia. Nie da się tego sprawdzić. To jest niemożliwe i niemożliwością pozostanie. Dopóki istniejemy i istnieć będziemy. Gdzie płynie ta rzeka? Skąd i jak jeszcze długo? Czy kiedykolwiek wyschnie? A jeżeli tak, to co z płynącym czasem? Czy jej nurt rozświetla ryby, płynące pod prąd? Bo trupy światła nie potrzebują. Głowę wam tylko zawracam tym moim zafajdanym pisaniem. Ale z normalnym (ha ha, czyli ze mną) człowiekiem tak bywa. Musi raz po raz wyrzygać, co go boli. Ale też wiele razy przełknąć tego gluta, co chciał z siebie wypluć a który tak zawzięcie i metodycznie, plugawił i ranił sklepienie ust. Niekiedy to nawet pomaga. Taki psychiczny pancerz. Później w trudnych okolicznościach, wystarczy lekko usta wytrzeć. No nic! Czekam na zimę, żeby sprawdzić, czy brudny śnieg jest wewnątrz biały. Jeżeli tak, to jeszcze mam szansę. Nie wszystko stracone. Pomału odklejam buty od martwego punktu, chociaż między podeszwami a… nim, zostało jeszcze kilka klejących nitek. To mnie wprawiło w dobry nastrój. No powiedzmy… w nie najgorszy. Muszę stać się ogromnym tygrysem o stalowych zębach, co przegryzie wszystkie błyszczące kraty, którymi mnie obudowano. Na moją zgubę, lecz w pewnym sensie: wzmocnienie. Też tak czynię. Z całych sił, na jakie mnie jeszcze stać. Aż iskry lecą. Mam nadzieję, że doczekam takiej chwili, gdy wreszcie będę wiedziała, czy szklanka jest w połowie pusta, czy w połowie pełna, moich spełnionych i niespełnionych marzeń. Chociażby w niewielkim stopniu, ale w takim, żeby widzieć przed sobą cel, który wzmocni moją wiarę we własne siły. Dopóki mi zależy, to chcę wierzyć, że niemożliwe stanie się możliwym, a przyszłe życie, bez względu na to ile go zostało, będzie dla mnie znośniejsze. Dzisiaj spostrzegłam pierwsze pęknięcia na złotym baldachimie. Tak owszem, jeszcze istnieje. Ale cóż ja widzę? Cztery anioły idące po bokach, w szatach z fałszywego światła, zmieniają się w skwierczące plamy znikające w ziemi. Dźwigary przestają istnieć. To mi dodaje otuchy. Niemożliwe staje się: możliwym. Mam nadzieję, że uciekam po raz ostatni, żeby nie zostać żywcem pogrzebaną pod jego odłamkami. To nie tchórzostwo, tylko taktyka zwycięskiej bitwy. Wierzę, że tak jest. Stoję na łące. Piękna słoneczna pogoda. Wieje lekki przyjemny wietrzyk. Lecz błękitne niebo wysoko nade mną. ɗﻉᛕคѻร
  5. ––//–– nie wiem czy zdołam wybaczyć zwierciadła tafli srebrzystej obrazem fałszu mnie zwiodła miłości twojej tak czystej ~~~~~~~~ przytul mnie swoimi łzami na łące gdzie lustro jest inne tam zapach kwiatów powrócił w odbiciu twe serce niewinne ~~~~~~~~ przytul mnie swoim uśmiechem gdzie serce serca nie rani cierpienie w nas pozostanie lecz nie jesteśmy tu sami
  6. Coś z moim umysłem jest chyba nie tak. Nie jestem tą samą osobą co kiedyś. Byłam normalną kochającą matką, aż do tej przerażającej chwili, kiedy to widzę przed sobą: dwie białe trumienki. Tam w środku leżą moje dzieci. Chłopczyk i dziewczynka. Niewinne a jednak martwe. Pytam się: dlaczego? Do momentu pogrzebu jakoś to znosiłam. Dawałam radę. Teraz ta cała sytuacja jest ponad moje siły. Tyle się naklęczałam, namodliłam. I co? I gówno. Na nic to wszystko się zdało. Wszechmogący miał inne plany wobec mojej osoby. Odebrać mi to, co najbardziej kocham. Pozbawić sensu i celu istnienia. Przeistoczyć miłość w żal do całego świata. Dwóch małych stworzeń... więcej lub mniej na tym świecie. Kto zauważy różnicę wśród miliardów istnień? No pewnie. Czyż mogę narzekać? Mieć jakieś pretensje? Nie ja pierwsza i nie ostatnia z takim ciężarem smutku. Żeby ta całej szopka wreszcie się skończyła. Te durnowate zawodzenie, kondolencje i te całe gadanie przy grobie, o niczym. To mnie doprawdy guzik obchodzi. Na cholerę mi to całe posrane współczucie. Pragnę wrócić jak najszybciej do domu. Tylko po co? Męża nie mam od dawna. Do pustych kątów, w których biegały i gdzie przytulałam moje miłości. Nie wiem co będzie dalej. Czy wystarczy sił, czy ulegnę pokusie i zmienię swoje życie raz na zawsze. Pójdę za nimi gdziekolwiek są. * Minęły dwa lata. Próżno mówić, w jaki sposób przeżyłam ten koszmar. Słowami można jedynie poinformować o cierpieniu, ale nie sprawić, by inni do końca zrozumieli. Tak czy inaczej, dotrwałam do dziś. Cała i w miarę zdrowa, by podjąć decyzję. Są w moich myślach i sercu. Nigdy, przenigdy ich stamtąd nie wyrzucę. W takiej postaci zostaną ze mną raz na zawsze. Tak, to prawda. Po wielu perturbacjach, zaadoptowałam dwójkę dzieci. Dziewczynkę i chłopca. Ona ma na imię: Zuzia, a on: Wojtek. Zbieg okoliczności? Moje miały takie same imiona. Może z racji sytuacji w której się znalazłam, dobrzy ludzie zechcieli mi pomóc, właśnie w ten sposób. Trudno było, ale jakoś przebrnęłam przez te wszystkie wstrętne, biurokratyczne zawiłości. Tylko zawadzały na drodze. Miałam ochotę rozerwać je na strzępy i wdeptać w ziemię, żeby raz na zawsze zgniły. * Postanawiam przerzucić na tę dwójkę dzieci, miłość którą obdarzałam swoje własne. Może się od nich odbije i chociaż cząstka poszybuje do krainy, w której przebywają moje, beze mnie. Tylko czy to będzie ta sama miłość? Czy może jakaś inna? Cień cienia? W końcu są to obce dzieci, tak na prawdę. Mam nadzieję, że wystarczy mi sił, żeby te podróbki, kiedyś potraktować jak własne. Chcę wierzyć, że nie będą musiały długo czekać i wszystko przebiegnie zgodnie z wytyczonym planem. Są w końcu takie słodkie i kochane. Rzeczywiście. Bardzo rozkoszne i grzeczne. Nie mam z nimi żadnego kłopotu. Dzisiaj mnie tylko Wojtek zdenerwował. Znalazł skarpetkę mojej córeczki, którą schowała pod poduszką. Do dzisiaj tam leżała spokojnie, ale przyszedł on, złapał i rzucił na podłogę jak zwykłą szmatę. Na domiar złego zaczął się bezczelnie śmiać, jakby zrobił niewinną psotę. Czyżby łajdak nie wiedział, do kogo należała. Czyja stopa ją nosiła. Oświnił ją brudnymi łapskami. Nie wytrzymuję. Uderzam go w twarz. Jak mogłam. Przecież to tylko niewinne dziecko. Rozpłakał się a po chwili jego siostra. Nie mogę wytrzymać tego obcego wrzasku. Tak samo płakały moje. Dzień przed śmiercią. Nawet już zapomniałam jak zginęły. Podbiegam do Zuzi i potrząsam drobnym ciałkiem, żeby wreszcie przestała. Wojtek już nie płacze. Widocznie nie chce poczuć kolejnego uderzenia. Dobrze mu tak. Niech się boi. Po co ruszał, co nie jego. Co się ze mną dzieje? Cały czas drążą w mojej głowie tunel niezapomnienia. Przecież wiedzą, że nigdy się ich nie wyrzeknę. Nie ma takiej opcji. Z drugiej strony co winne te, które stoją przede mną. Gładzę małe policzki wilgotne od łez. – Mamusiu. Dlaczego uderzyłaś Wojtka? – Do jasnej cholery. Nie jestem waszą zasraną mamusią. To znaczy jestem. – Jak tobie smutno, to pogłaskam ciebie rączką. Albo nawet jeszcze drugą, co mam. Chcesz? – Wojtek też. – Dobrze mamo. – Chodźcie do mnie. Przytulę was. Przepraszam. Klęczę na podłodze. Ściskają mnie ze wszystkich stron a we mnie serce pęka, gdy przypomnę sobie, ile czasu spędziłam w takiej pozycji. I po co? Na co? Ktoś wiedział lepiej. Ktoś, kto niby wszystko może. I co z tego mam? Obściskują mnie jakieś obce bachory. Wstaję i wybiegam z pokoju, głośno szlochając. Coś mnie budzi w nocy. Leżymy we trójkę na podwójnym łóżku. Pod poduszką są znowu skarpetki. Świeżo przeze mnie wyprane. Dotykały je obce ręce. Między nami, leżą misie. Też wyprane. Wojtek się nimi bawił. Dzieci śpią obok mnie. Słyszę to znowu. Jedynie tykanie zegara, lekko zagłusza te dziwne dźwięki. Drzwi są uchylone. W przedpokoju dostrzegam trochę światła. Od przypodłogowej żarówki. Znowu to słyszę. Teraz już wiem, co to za dźwięki. To tuptanie małych bucików. Dostrzegam cienie, przez szparę w drzwiach. Ruszają się, a nawet biegają. Wstaję z łóżka i wchodzę do przedpokoju. Oczywiście nikogo nie ma. Tylko skarpetka leży na podłodze. Wojtek się budzi. Słyszę pytanie: – Mamo. Dlaczego nie śpisz? Chodź do łóżka. Dziwnie mi tu. Jakby... ktoś... no nie wiem sam. – Coś się tobie śniło. Śpij. Bo jeszcze Zuzię zbudzimy. Leżę sama w łóżku. Jest prawie ciemno. Podchodzą do mnie, trzymając w rękach pluszowe misie. Wtykają pluszaki w moje usta. Zaczynam się dusić, lecz one nic sobie z tego nie robią. Kładą coraz głębiej. Nie puszczają mojej głowy. Ciągną boleśnie za włosy. Szepcą wciąż te same słowa: – Zdradziłaś nas do tych przybłędów. Musisz coś z tym zrobić. Najlepiej zabić. Kochałaś nas przecież. Czyżbyś zapomniała? Budzę się nagle w ciszy nocy. Słyszę tuptanie. Oddala się. Wiem, że sprawiam im przykrość. Gdziekolwiek są. Muszę to zmienić. Różne myśli, rozsadzają mi głowę. – Mamo. Co mamy dzisiaj na obiad? – No wiecie... nie mogę was przekarmiać, bo was brzuszki rozbolą. – A co będziemy jeść? – Wiecie co. Położę niebieskie talerzyki na podłogę i nakruszę wam trochę chlebka. Chlebek jest dobry. Wody też dostaniecie. Woda też dobra. Podchodzę do nich i głaszczę po kochanych główkach. Przytulam nawet. Muszę to wszystko jakoś pogodzić. By nie nabrały podejrzeń. Na stole obiad jak trzeba. Dużo różnych smakołyków. W osobnym pokoju. Siadam na krzesełku. Na przeciwko siedzą moje dzieci. Widzę je wyraźnie. Jest tak jak kiedyś. Dokładnie tak samo. Tamte są mało ważne. Nie warte myślenia. Dobrze, że sąsiadki w tych trudnych dla mnie chwilach, uśmiechały się do mnie. Dodawały otuchy. Teraz mogę te obce, obdarzać nie swoim uśmiechem. Patrzę jak moje smacznie jedzą. Żeby tylko te pasożyty w sypialni, nie pobrudziły zabawek w łóżku. Tam gdzie one spały. Cholera jasna. Gdzie ja jestem? Jak mogę tak myśleć? Ktoś otwiera drzwi. Słyszę pytanie: Mamo. Dlaczego siedzisz sama przy pustym stole? Przyjdź do nas. Dzisiaj przeżywam prawdziwy koszmar. Cholerne bachory znalazły szafę, gdzie trzymam ubranka moich pociech. Chciały je ubrać, ale wdzianka okazały się za małe. Podarły niektóre zupełnie. Nie wytrzymuję. Chwytam pasek wiszący na krześle i uderzam gdzie popadnie. Zasłużyły na to jak najbardziej. Szkoda, że nie mam drugiego. Cierpiały by bardziej. Moje prawdziwe stoją wokół, dziwnie uśmiechnięte. Wyglądają na zadowolone. W końcu daję im do zrozumienia, jak bardzo je kocham. A te które dostają w skórę, tylko zawadzają i plugawią tę miłości. Jak mogą tak chodzić po całym domu, jakby były u siebie. Po tych samych śladach i wspomnieniach. A jeżeli zechcą tu zamieszkać, to gdzie się podzieją. Jeszcze kilka uderzeń. Słyszę płacz. Bardzo głośny. Ręce mi cierpną od tego wymachiwania. Już pomału nie wiem, co robię. Czyżbym zmysły traciła? Tak ze mną źle? Padam na podłogę, zalana łzami bezsilności. Widzę mały bucik. Kopie mnie w twarz. Zalewam się krwią. Czuję powtórne uderzenie i ból zębów. Słyszę głos jak przez mgłę: – Za mało ich biłaś. Wiemy, bo za cicho wrzeszczały. Tylko tyle nas kochasz? Dupa z ciebie a nie matka. Nie zapamiętałaś naszych słów? Leżę na podłodze. Otwieram oczy. Zuzia i Wojtek siedzą przy mnie. Znowu na policzkach widzę ślady od łez. Patrzą na mnie i nic nie mówią. Coś zaczynam sobie przypominać. Kojarzyć fakty. Widzę pasek. Trzyma go Zuzia. Nagle do mnie dociera, co zrobiłam. Całkiem spokojnie, mówię do niej: – No uderz. Z całych sił. Kilka razy. Nieskończenie wiele razy. A później daj Wojtkowi. Niech też mi przywali. Z całych swoich sił. Aż poleje się krew. Nie jestem waszą prawdziwą matką. Nie jestem żadną matką. Ta nazwa do mnie nie pasuje. Jestem małpią miłością. Cały czas myślę tylko o sobie. O moim pierdolonym smutku. Zresztą, co tu dużo tłumaczyć. To się może powtarzać. Przyjdą i was zabiorą. I już takiej jak ja, nie oddadzą. – Przepraszamy. Będziemy już grzeczne. Zobaczysz. – Mocno was boli? – No wiesz mamo... z krzesełka wyszły sobie pakuły. – Czyli... może to jednak one mnie powstrzymały. Nie… to niemożliwe… pakuły… to co ja słyszałam… zbiłam was? – Mamo… tak… trochę... co tak myślisz? – Myślę... kto mnie kopnął bucikiem w twarz? I to kilka razy. Budzę się nad ranem. Zapomniałam powiedzieć, że mieszkamy blisko niewielkiego jeziora. Postanawiam, że teraz będę zupełnie inną matką. Przecież one niczemu niewinne. Otoczę je prawdziwą miłością. Tylko dla nich ona będzie. Moje cierpienie ofiaruję właśnie w tym celu. Tylko żebym nie zwątpiła. Nagle znowu coś odczuwam. Nie potrafię jednoznacznie określić stanu umysłu. Widzę przed sobą ogromną skarpetkę. Wskazuje drzwi. To by było nawet śmieszne, ale nie w mojej sytuacji. Chcąc nie chcąc, wybiegam z pokoju a za chwilę z domu. Biegnę co sił w nogach. Znowu słyszę te cholerne głosy. Właściwie nie cholerne. To moje dzieci. Przywołują mnie. Jestem blisko brzegu. Wbiegam na krótkie drewniane molo. Po chwili przystaję na krawędzi zmurszałej deski. Słyszę za sobą kroki. Patrzę w wodę. Zapraszają mnie. Nie muszą nic mówić. Dostrzegam na dnie znajome twarze. Nie martwcie się. Za chwilę będziemy razem. Tak jak dawniej. Pochłania mnie zimna, wilgotna ciemność. Odgłosy kroków są coraz bliżej. Słyszę przytłumione głosy. Dobiegają z zewnątrz. Muszę Coś z moim umysłem jest chyba nie tak. Nie jestem tą samą osobą co kiedyś. Byłam normalną kochającą matką, aż do tej przerażającej chwili, kiedy to widzę przed sobą: dwie białe trumienki. Tam w środku leżą moje dzieci. Chłopczyk i dziewczynka. Niewinne a jednak martwe. Pytam się: dlaczego? Do momentu pogrzebu jakoś to znosiłam. Dawałam radę. Teraz ta cała sytuacja jest ponad moje siły. Tyle się naklęczałam, namodliłam. I co? I gówno. Na nic to wszystko się zdało. Wszechmogący miał inne plany wobec mojej osoby. Odebrać mi to, co najbardziej kocham. Pozbawić sensu i celu istnienia. Przeistoczyć miłość w żal do całego świata. Dwóch małych stworzeń... więcej lub mniej na tym świecie. Kto zauważy różnicę wśród miliardów istnień? No pewnie. Czyż mogę narzekać? Mieć jakieś pretensje? Nie ja pierwsza i nie ostatnia z takim ciężarem smutku. Żeby ta całej szopka wreszcie się skończyła. Te durnowate zawodzenie, kondolencje i te całe gadanie przy grobie, o niczym. To mnie doprawdy guzik obchodzi. Na cholerę mi to całe posrane współczucie. Pragnę wrócić jak najszybciej do domu. Tylko po co? Męża nie mam od dawna. Do pustych kątów, w których biegały i gdzie przytulałam moje miłości. Nie wiem co będzie dalej. Czy wystarczy sił, czy ulegnę pokusie i zmienię swoje życie raz na zawsze. Pójdę za nimi gdziekolwiek są. * Minęły dwa lata. Próżno mówić, w jaki sposób przeżyłam ten koszmar. Słowami można jedynie poinformować o cierpieniu, ale nie sprawić, by inni do końca zrozumieli. Tak czy inaczej, dotrwałam do dziś. Cała i w miarę zdrowa, by podjąć decyzję. Są w moich myślach i sercu. Nigdy, przenigdy ich stamtąd nie wyrzucę. W takiej postaci zostaną ze mną raz na zawsze. Tak, to prawda. Po wielu perturbacjach, zaadoptowałam dwójkę dzieci. Dziewczynkę i chłopca. Ona ma na imię: Zuzia, a on: Wojtek. Zbieg okoliczności? Moje miały takie same imiona. Może z racji sytuacji w której się znalazłam, dobrzy ludzie zechcieli mi pomóc, właśnie w ten sposób. Trudno było, ale jakoś przebrnęłam przez te wszystkie wstrętne, biurokratyczne zawiłości. Tylko zawadzały na drodze. Miałam ochotę rozerwać je na strzępy i wdeptać w ziemię, żeby raz na zawsze zgniły. * Postanawiam przerzucić na tę dwójkę dzieci, miłość którą obdarzałam swoje własne. Może się od nich odbije i chociaż cząstka poszybuje do krainy, w której przebywają moje, beze mnie. Tylko czy to będzie ta sama miłość? Czy może jakaś inna? Cień cienia? W końcu są to obce dzieci, tak na prawdę. Mam nadzieję, że wystarczy mi sił, żeby te podróbki, kiedyś potraktować jak własne. Chcę wierzyć, że nie będą musiały długo czekać i wszystko przebiegnie zgodnie z wytyczonym planem. Są w końcu takie słodkie i kochane. Rzeczywiście. Bardzo rozkoszne i grzeczne. Nie mam z nimi żadnego kłopotu. Dzisiaj mnie tylko Wojtek zdenerwował. Znalazł skarpetkę mojej córeczki, którą schowała pod poduszką. Do dzisiaj tam leżała spokojnie, ale przyszedł on, złapał i rzucił na podłogę jak zwykłą szmatę. Na domiar złego zaczął się bezczelnie śmiać, jakby zrobił niewinną psotę. Czyżby łajdak nie wiedział, do kogo należała. Czyja stopa ją nosiła. Oświnił ją brudnymi łapskami. Nie wytrzymuję. Uderzam go w twarz. Jak mogłam. Przecież to tylko niewinne dziecko. Rozpłakał się a po chwili jego siostra. Nie mogę wytrzymać tego obcego wrzasku. Tak samo płakały moje. Dzień przed śmiercią. Nawet już zapomniałam jak zginęły. Podbiegam do Zuzi i potrząsam drobnym ciałkiem, żeby wreszcie przestała. Wojtek już nie płacze. Widocznie nie chce poczuć kolejnego uderzenia. Dobrze mu tak. Niech się boi. Po co ruszał, co nie jego. Co się ze mną dzieje? Cały czas drążą w mojej głowie tunel niezapomnienia. Przecież wiedzą, że nigdy się ich nie wyrzeknę. Nie ma takiej opcji. Z drugiej strony co winne te, które stoją przede mną. Gładzę małe policzki wilgotne od łez. – Mamusiu. Dlaczego uderzyłaś Wojtka? – Do jasnej cholery. Nie jestem waszą zasraną mamusią. To znaczy jestem. – Jak tobie smutno, to pogłaskam ciebie rączką. Albo nawet jeszcze drugą, co mam. Chcesz? – Wojtek też. – Dobrze mamo. – Chodźcie do mnie. Przytulę was. Przepraszam. Klęczę na podłodze. Ściskają mnie ze wszystkich stron a we mnie serce pęka, gdy przypomnę sobie, ile czasu spędziłam w takiej pozycji. I po co? Na co? Ktoś wiedział lepiej. Ktoś, kto niby wszystko może. I co z tego mam? Obściskują mnie jakieś obce bachory. Wstaję i wybiegam z pokoju, głośno szlochając. Coś mnie budzi w nocy. Leżymy we trójkę na podwójnym łóżku. Pod poduszką są znowu skarpetki. Świeżo przeze mnie wyprane. Dotykały je obce ręce. Między nami, leżą misie. Też wyprane. Wojtek się nimi bawił. Dzieci śpią obok mnie. Słyszę to znowu. Jedynie tykanie zegara, lekko zagłusza te dziwne dźwięki. Drzwi są uchylone. W przedpokoju dostrzegam trochę światła. Od przypodłogowej żarówki. Znowu to słyszę. Teraz już wiem, co to za dźwięki. To tuptanie małych bucików. Dostrzegam cienie, przez szparę w drzwiach. Ruszają się, a nawet biegają. Wstaję z łóżka i wchodzę do przedpokoju. Oczywiście nikogo nie ma. Tylko skarpetka leży na podłodze. Wojtek się budzi. Słyszę pytanie: – Mamo. Dlaczego nie śpisz? Chodź do łóżka. Dziwnie mi tu. Jakby... ktoś... no nie wiem sam. – Coś się tobie śniło. Śpij. Bo jeszcze Zuzię zbudzimy. Leżę sama w łóżku. Jest prawie ciemno. Podchodzą do mnie, trzymając w rękach pluszowe misie. Wtykają pluszaki w moje usta. Zaczynam się dusić, lecz one nic sobie z tego nie robią. Kładą coraz głębiej. Nie puszczają mojej głowy. Ciągną boleśnie za włosy. Szepcą wciąż te same słowa: – Zdradziłaś nas do tych przybłędów. Musisz coś z tym zrobić. Najlepiej zabić. Kochałaś nas przecież. Czyżbyś zapomniała? Budzę się nagle w ciszy nocy. Słyszę tuptanie. Oddala się. Wiem, że sprawiam im przykrość. Gdziekolwiek są. Muszę to zmienić. Różne myśli, rozsadzają mi głowę. – Mamo. Co mamy dzisiaj na obiad? – No wiecie... nie mogę was przekarmiać, bo was brzuszki rozbolą. – A co będziemy jeść? – Wiecie co. Położę niebieskie talerzyki na podłogę i nakruszę wam trochę chlebka. Chlebek jest dobry. Wody też dostaniecie. Woda też dobra. Podchodzę do nich i głaszczę po kochanych główkach. Przytulam nawet. Muszę to wszystko jakoś pogodzić. By nie nabrały podejrzeń. Na stole obiad jak trzeba. Dużo różnych smakołyków. W osobnym pokoju. Siadam na krzesełku. Na przeciwko siedzą moje dzieci. Widzę je wyraźnie. Jest tak jak kiedyś. Dokładnie tak samo. Tamte są mało ważne. Nie warte myślenia. Dobrze, że sąsiadki w tych trudnych dla mnie chwilach, uśmiechały się do mnie. Dodawały otuchy. Teraz mogę te obce, obdarzać nie swoim uśmiechem. Patrzę jak moje smacznie jedzą. Żeby tylko te pasożyty w sypialni, nie pobrudziły zabawek w łóżku. Tam gdzie one spały. Cholera jasna. Gdzie ja jestem? Jak mogę tak myśleć? Ktoś otwiera drzwi. Słyszę pytanie: – Mamo. Dlaczego siedzisz sama przy pustym stole? Przyjdź do nas. Dzisiaj przeżywam prawdziwy koszmar. Cholerne bachory znalazły szafę, gdzie trzymam ubranka moich pociech. Chciały je ubrać, ale wdzianka okazały się za małe. Podarły niektóre zupełnie. Nie wytrzymuję. Chwytam pasek wiszący na krześle i uderzam gdzie popadnie. Zasłużyły na to jak najbardziej. Szkoda, że nie mam drugiego. Cierpiały by bardziej. Moje prawdziwe stoją wokół, dziwnie uśmiechnięte. Wyglądają na zadowolone. W końcu daję im do zrozumienia, jak bardzo je kocham. A te które dostają w skórę, tylko zawadzają i plugawią tę miłości. Jak mogą tak chodzić po całym domu, jakby były u siebie. Po tych samych śladach i wspomnieniach. A jeżeli zechcą tu zamieszkać, to gdzie się podzieją. Jeszcze kilka uderzeń. Słyszę płacz. Bardzo głośny. Ręce mi cierpną od tego wymachiwania. Już pomału nie wiem, co robię. Czyżbym zmysły traciła? Tak ze mną źle? Padam na podłogę, zalana łzami bezsilności. Widzę mały bucik. Kopie mnie w twarz. Zalewam się krwią. Czuję powtórne uderzenie i ból zębów. Słyszę głos jak przez mgłę: – Za mało ich biłaś. Wiemy, bo za cicho wrzeszczały. Tylko tyle nas kochasz? Dupa z ciebie a nie matka. Nie zapamiętałaś naszych słów? Leżę na podłodze. Otwieram oczy. Zuzia i Wojtek siedzą przy mnie. Znowu na policzkach widzę ślady od łez. Patrzą na mnie i nic nie mówią. Coś zaczynam sobie przypominać. Kojarzyć fakty. Widzę pasek. Trzyma go Zuzia. Nagle do mnie dociera, co zrobiłam. Całkiem spokojnie, mówię do niej: – No uderz. Z całych sił. Kilka razy. Nieskończenie wiele razy. A później daj Wojtkowi. Niech też mi przywali. Z całych swoich sił. Aż poleje się krew. Nie jestem waszą prawdziwą matką. Nie jestem żadną matką. Ta nazwa do mnie nie pasuje. Jestem małpią miłością. Cały czas myślę tylko o sobie. O moim pierdolonym smutku. Zresztą, co tu dużo tłumaczyć. To się może powtarzać. Przyjdą i was zabiorą. I już takiej jak ja, nie oddadzą. – Przepraszamy. Będziemy już grzeczne. Zobaczysz. – Mocno was boli? – No wiesz mamo... z krzesełka wyszły sobie pakuły. – Czyli... może to jednak one mnie powstrzymały. Nie… to niemożliwe… pakuły… to co ja słyszałam… zbiłam was? – Mamo… tak… trochę... co tak myślisz? – Myślę... kto mnie kopnął bucikiem w twarz? I to kilka razy. Budzę się nad ranem. Zapomniałam powiedzieć, że mieszkamy blisko niewielkiego jeziora. Postanawiam, że teraz będę zupełnie inną matką. Przecież one niczemu niewinne. Otoczę je prawdziwą miłością. Tylko dla nich ona będzie. Moje cierpienie ofiaruję właśnie w tym celu. Tylko żebym nie zwątpiła. Nagle znowu coś odczuwam. Nie potrafię jednoznacznie określić stanu umysłu. Widzę przed sobą ogromną skarpetkę. Wskazuje drzwi. To by było nawet śmieszne, ale nie w mojej sytuacji. Chcąc nie chcąc, wybiegam z pokoju a za chwilę z domu. Biegnę co sił w nogach. Znowu słyszę te cholerne głosy. Właściwie nie cholerne. To moje dzieci. Przywołują mnie. Jestem blisko brzegu. Wbiegam na krótkie drewniane molo. Po chwili przystaję na krawędzi zmurszałej deski. Słyszę za sobą kroki. Patrzę w wodę. Zapraszają mnie. Nie muszą nic mówić. Dostrzegam na dnie znajome twarze. Nie martwcie się. Za chwilę będziemy razem. Tak jak dawniej. Pochłania mnie zimna, wilgotna ciemność. Odgłosy kroków są coraz bliżej. Słyszę przytłumione głosy. Dobiegają z zewnątrz. Muszę podjąć decyzję, zanim będzie za późno... podjąć decyzję, zanim będzie za późno...
  7. ==//== dostrzegam w zwierciadle rzecz wręcz ohydną cała skóra przezroczysta czaszkę żyły i wnętrzności oko wilgotne igła naciska całe odbicie jakieś inne czy naprawdę ja to ja tak przed lustrem tutaj ślęczę myślę sobie co dostrzegam niewątpliwie swoje wnętrze nagle dziać się coś zaczyna skóra prawie jaka była tu i ówdzie jakby zmiany ciało jasne choć nie wszędzie też ciemniejsze widać plamy to ze strachu szybko jarzę brud sumienia widzę tu plamy zła w gnijącym trupie co dręczyły przez lat wiele te pozory tak zepsute muszę myśleć radykalnie sygnał może to ostatni coś naprawię na to liczę chcę tu wrócić żeby ujrzeć nie tak dziwne swe odbicie
  8. Słońce z racji wieku, ciężko i niezdarnie, aczkolwiek podniesione na duchu, kryję się za horyzont. Mimo tego w lesie jest przeraźliwie duszno. Pozostałości deszczu już dawno wyparowały, zamieniając błyszczące krople w strzępki pary. Większość zwierząt leniwie drzemie w różnych zakamarkach lub na drzewach. Tylko co jakiś czas słychać kukanie kukułki oraz odgłosy stukania. To dzięcioł wystukuje rytm dnia, wydłubując równocześnie robaki z drzew. A jest ich dużo w tym lesie. ° Tylko Wielki Knur (dla przyjaciół, gdyby takowych miał) Knu, jakoś od dłuższego czasu nie może spokojnie pospać. Coś zakłóca jego myśli. Niepokoi jego zarośniętą duszę. Ściska kły wnykami niepokoju. Jest w końcu Władcą Tego Lasu i bardzo pragnie, by tak pozostało. Niestety, jego przyboczny Śługa – przez Ś, z wiadomych względów – poinformował go o czymś, na wskroś niepokojącym. Gdzieś w odległym lesie urodził się dziwny Niedźwiadek. Podobno wiele szumu wokół niego się wytworzyło. A skoro tak – Wielki Knu myśli prosto z pnia – może mu zagrozić. Podrośnie w końcu i zdarzyć się może, że przyjdzie tu i odbierze mu władzę. {Po jakimś czasie} Kolejna noc w lesie. Księżyc świeci jasno. Cisza i spokój. Mama Sarna idzie ze swoją Córką. Tym razem nie jest duszno. Postanowiły wybrać się na spacer przed snem. Gdzieś w oddali stoi stare drzewo. Mimo wieku, prawie całe jest zdrowe i silne w konarach. Tylko jedna potężna gałąź, jest nadłamana. Słychać kolejny cichy trzask. – Mamo! Słyszałaś? –– pyta mała Sarenka. –– Co to mogło być? – Nie wiem. Może komuś jakaś krzywda się dzieję. – To idziemy zobaczyć, Mamo? – Naturalnie. Konar jeszcze się trzyma resztkami roślinnej woli. Sarny podchodzą bliżej. Córka biegnie do przodu. Szuka jakiegoś nieszczęścia przy ziemi. Słyszy przerażony głos: – Uciekaj!! Nie zdążyła. Mała Sarenka leży martwa, przygnieciona konarem. Matka jest w szoku. Przeklina drzewo. Za chwilę tego żałuje. Co one winne? To raczej ja powinnam spojrzeć do góry. Podchodzi w to smutne miejsce. Pragnie odsunąć ciężar ze swojego dziecka, by go przytulić, zanim całkiem zgnije. Jak mogę w ten sposób myśleć? Dlaczego muszę tak cierpieć? O co w tym wszystkim biega? Nadal sobie nie radzi z wielkim konarem. Za dużo waży jak na jej szczupłe nogi. Widzi oko swojej córki, z którego wypływa strumyczek krwi. Nagle dostrzega przed sobą cień. Jakieś zwierzę za nią stoi. ° – Wielki Knu. On wszedł do naszego Lasu. Większość zwierząt... chyba go nawet… hmm… lubi. – Co! Lubi? To mnie wszyscy lubią. – Oczywiście Knu. – Tylko nie Knu, bo kłami przebiję. Knu to jestem dla przyjaciół. – Przepraszam… a ilu ich masz? – Chociażby ciebie. Jesteś moim przyjacielem. Przyznaj się w tej chwili. – Trzeba jakoś żyć… Knu. – Knu?… no tak… nie ważne. Czyli mówisz, że chce mi odebrać władzę? – Może. Szczerze powiedziawszy, nie wygląda na takiego. Jest grzeczny i uczynny… – Bardziej uczynny ode mnie? Jak on śmie. Jestem dla was jak ta matka miłująca. – Hmm… no niby tak… ale… – Chce z nim pogadać. – Ale on nie chce z tobą. Mówi, że nie będzie ci przeszkadzał. To co jego, jemu, to co twoje, tobie. – Nie rozumiem jego słów. – Wielu nie rozumie, ale idą za nim. W głąb lasu. Jakby jakąś… aurę wokół siebie wytwarzał. – Aurę? Moja jest większa. Zakłóci ustalony porządek. – Porządek? U nas? – Chyba wiesz co należy uczynić. Wykombinować sposób. – By go przestali lubić. – Skąd wiesz? – Uczę się od mistrza. – No to działaj, skoro tak. – No nie wiem… w sumie nic złego zwierzakom nie czyni. – Może nie zwierzakom, ale mnie. A jeżeli mnie, to jednocześnie wam. Chyba to jasne? – Hmm… Knu. – Kłami przebić? – Mądrze prawisz. ° W pierwszej chwili chce uciekać. To musi być dużę zwierzę. Nie odwraca się. Boi się zobaczyć, kto ją zabiję. Chociaż tak naprawdę, po co ma żyć. Przed chwilą straciła jedyną córkę. Zupełnie niespodziewanie, dostrzega przed sobą ogromną łapę. Odsuwa ona ciężką kłodę. Matka zauważa, pewien szczegół. Krew zaczyna się cofać do oka a wielka gałąź, szybuje w kierunku drzewa, od którego się oderwała. Po chwili drzewo jest całe. Skołowana, nie wie, co się dzieję. Mimo lęku, patrzy za siebie. Pusto. Nikogo nie ma. Ma wrażenie, że zapada się w coś bardzo nieznanego… lecz lęku nie odczuwa… – Mamo! Słyszałaś? –– pyta mała Sarenka. –– Co to mogło być? – Nie wiem. Może komuś jakaś krzywda się dzieję. – To idziemy zobaczyć, Mamo? – Lepiej nie. Wybierzmy inną drogę. – Dlaczego? – Sam nie wiem. Tak będzie lepiej. ° Wieść o przybyciu Wielkiego Niedźwiedzia zatacza coraz większe kręgi. Większość zwierząt, bardzo go lubi. Nie sądzi kogokolwiek, jedynie mówi, co dobre a co złe. Nakłania wszystkie zwierzaki, żeby się miłowały i szanowały. O dziwo, nie wszystkim to się podoba… lub podoba za bardzo. Nakłaniają innych, by też go polubili. Jeżeli któreś nie chce, to zostaje wygnane z lasu. Jest to najmniejsza kara, za nie zachwycanie się nauką Wielkiego N. Niektórzy go tak zaczynają nazywać. Wielka Niewiadoma. Wygnani zaczynają go mniej lubić. Został im obrzydzony nachalnością jego fanatycznych wyznawców. Chociaż WN sam w sobie, nie jest winien tej sytuacji. Przecież ich nie wygnał. – Szefie, on zyskuje coraz więcej zwolenników, ale nie musisz się martwić. Nawet ciebie każe miłować. – Nawet? Co ja słyszę. Sądzę, że to jego wielka zmyłka. Mówiłem przecież, że masz zrobić coś… – To znaczy: co? – Żeby się od niego odwrócili. Znienawidzili. Zwątpili. Wszyscy. Rozumiesz? – Dlaczego mają zwątpić w… dobro? – Jakie dobro? To jest wielka kupa fałszywych zamiarów!! Wspomnisz moje słowa. – No nie wiem… czy wspomnę... – Ale moje kły tak. – Wymyślę coś. ° Młoda Sarenka jest cała rozszarpana. Wnętrzności zakrywają krzaczki czarnych jagód. Strzępki skóry przyklejone do opadłych liści, lepkie są od krwi. Ktoś ją tu przelał i musiał być: wielkim, silny i podłym. Zwierzęta patrzą i oczom nie wierzą. Nawet nie została zjedzona. To by było jeszcze zrozumiałe. Nie widać śladów zębów. Jest cała, tylko w kawałkach. Co to za podła bestia. Trzeba ją odnaleźć i ukarać. A może nawet zabić. – Spójrzcie –– zgromadzenie słyszy słowa. –– Tam, na jej głowie. – Nic nie widzę –– odzywa się Zając. –– Ty lepiej wracaj do swego Pana… Śługo. – Naprawdę nie widzicie? Spójrzcie dokładnie. Pomacajcie łapami. – Do jasnej dziupli ze zdechłą wiewiórą. To miód! – Nie może być! Miód? – A widzicie. – Teraz tak. – A kto lubi miód? – Misiu lubi miodzik –– odpowiada mały Lisek. – No i… co powiecie. Tylko jeden jest niedźwiedź w naszym lesie. Nażarł się miodu i zabił niewinną sarenkę. A niby taki dobry? Spójrzcie dokładnie. Tu leży jego prawdziwa natura. Musimy go zabić. – No ale... przecież to nie dowód. Każdy mógł pomazać… – Każdy? Co ty mi tu insynuujesz? Tylko niedźwiedzie lubią miód. To jego sprawka. Niby kocha, lecz fałszywym sercem. A może pszczółki ją rozszarpały? – Nie można tak od razu… – Można! Wielki Knu też tak uważa. Chcecie się jemu narazić. Jego znacie a tego przybłędę… wcale. Nie wiadomo, co to za jeden i czego tu szuka. Należy go zabić. – No w sumie… chyba masz racje. – Zabić bestię!! Zabić mordercę!! Przybijemy go do Wielkiego Dębu. – Tylko chciałbym nadmienić, że on jest… hmmm… trochę… silny. – Spróbujemy zabić bestię!! Spróbujemy zabić mordercę!! ° Matka Sarna patrzy z boku. Nie jej córka została rozszarpana, ale mimo wszystko nie może uwierzyć, że zrobiły to te same łapy… nie, to niemożliwe. Chce wszystkim opowiedzieć, co przeżyły przy starym drzewie, ale nikt jej nie słucha. Inna sprawa, że niewiele pamięta. Prawie nic. Widzi, że idą go szukać. Może nie znajdą. ° – Wielki Knu. Zmyłka się udała. Znienawidzili go. A nawet złapali. Nie stawiał żadnego oporu. Dał się prowadzić jak baranek na rzeź. – Dobre wieści przynosisz… ale cóż… mam pewien problem. – Mogę wiedzieć… jaki, Knu. – Przestań ciągle z tym: Knu. – Jak sobie życzysz K... to znaczy jaki masz problem. Tak pytam z dobroci serca. – Nie w tej chwili. I tak nie ma ratunku. Musimy najpierw zabić przybłędę. Ocalić nasz las. Może gdybym miał pewność, że jego dobroć jest większa od mojej… – Od twojej? Każdy ją odczuł na własnej skórze. Wykluczone, że większa. – Zwierzę się zmienia na stare lata. – Jakoś tak mówisz bez przekonania WK. – Nie… czemu? Czyli wszystko przygotowane. Wszelkie ciernie też? – Też. – Zaostrzone kawałki drewna, żeby mu łapy do dębu przybić, też? – Też. – To się cieszę… ale nie chcę tego oglądać. – Nie? Co z Tobą? – Nie wiem. Działajcie. °• O dziwo, wszystko odbyło się prawie w milczeniu. Owinięto najpierw całego cierniami. Weszły miękko w gęste futro. Później postawiono go przy drzewie i wszystkie cztery łapy, kołkami do pnia przybito. W tym czasie nie słyszano dzięcioła. Rytm lasu został zmieniony odgłosami uderzeń. Nie wydał z siebie żadnego głosu, chociaż musiał bardzo cierpieć. Zwyczajnie na wszystko pozwalał, choć widać było, że jego siła jest ogromna. Kilka zaledwie zwierząt ośmieliło się do niego podejść, by go podrapać pazurami. W pewnym sensie bardziej się jego obawiali teraz, niż wtedy, gdy go przybijali. Lecz on spoglądał na nich dziwnie. Aż głupio im się zrobiło. W tych oczach nie było nienawiści, pogardy, pytania: „Dlaczego”? Raczej plan, który musiał się wypełnić. Tylko po co i w jakim celu? Tego zwierzęta nie wiedziały. Aż w końcu osłabł na tyle, że kilka zwierząt się odważyło i przebiło mu gardło, ostrym długim drewnem, po którym wyciekła rozrzedzona krew. ° – Szefie. On zaczyna śmierdzieć przy tym drzewie. Trzeba coś zrobić, by zaraza się jakaś nie rozeszła. – Zrobić? Co? – No nie wiem. Zakopać… do jaskini wrzucić. To znaczy... nie Szefa. Jest tu taka niedaleko druga. Pusta zupełnie. A może go po prostu zwyczajnie… zjemy? – Chcecie jeść jego ciało? Dlaczego taka myśl, przyszła ci do głowy? – Nie wiem... no dobra.. żartowałem. To co robimy. – Owińcie w miękkie listowie i pochowajcie z należytym szacunkiem w jaskini. – Muszą być miękkie? Przecież on już nic nie czuje. To zwykłe ścierwo. – Nie mów tak o nim!!! – Wybacz… ale nie pojmuję. Szacunkiem? Szefie... co się z dzieje? – Nie wiem, co się ze mną dzieje. Nie poznaję samego siebie. Wynoś się stąd. Czyńcie co każę. – Już dobrze Knu. Idę. ° W ciągu następnych kilku dni, sytuacja w Lesie jest nie taka, jak zawsze. Niby wszyscy się cieszą, że mordercę spotkała zasłużona kara, ale z drugiej strony, coś w tym wszystkim nie pasuje. Dlaczego się nie bronił? Przecież mógł ich wszystkich zabić lub chociaż zranić intensywnie. To w takim razie, po co zabił małą, niewinną sarenkę. Przelał jej krew i jeszcze głowę miodem wysmarował. Toż tak, jakby sam siebie pocałował, dla lepszego rozpoznania. A jeżeli tego nie zrobił? To co wtedy? Przyjdzie nam żyć z tym ciężarem. ° – Knu, wybacz to nagłe najście. Orły wieści przynoszą. Nie uwierzysz jakie. To nie może być prawdą. – Przestań mi głowę zawracać. Mój syn jest umierający. Zapadł na tą dziwną chorobę. Bardzo schudł. Skóra, kości i reszta. Nie wiem co robić. To znaczy wiem. Nic nie robić, bo i tak nie ma dla niego ratunku. – Jest mi bardzo przykro z tego powodu, ale musisz wysłuchać, co mam do powiedzenia. To bardzo ważne. – No to powiedz i później się wynoś. – Orły mówią, że gdy szybują nad naszym lasem… – Przecież one nie gadają. Co mi tu za brednie wciskasz? – Nagle przemówiły. Nie wiedzą, czemu. – Naprawdę? Może właśnie po to, żeby coś powiedzieć? – Raczej tak. No nie wiem… jak to rzec… szczególnie Tobie… Knu. – Wyduś to z siebie wreszcie. – Mówią, że z wysoka... gdy krążą nad lasem… widzą wśród nas… – Gówno widzą. Konary drzew zasłaniają. – Gadają co innego… że jakoś dziwnie… nie. – No to w końcu co... niby widzą? – Białego Niedźwiedzia. – Co to za durnowate ptaszyska! Przecież żadnego niedźwiedzia między nami nie ma. Raczej byśmy zauważyli, nieprawdaż? – Szafie. Ty tak o tym spokojnie. Chodzi o... tego Niedźwiedzia. – Wiem, że chodzi. Ale nie w naszym lesie. Nie ma takiego wśród nas. To znaczy jest. Rozkłada się w jaskini i nie jest biały. – Szefie… czy aby na pewno? Orły go widzą. – Przestań mi z tymi orłami. Sfiksowały i koniec. – Albo my… że nie widzimy. – Głupiś jak smród skunksa. Idź do jaskini i sprawdź. Będziesz spokojniejszy. ° Pojawienie się niedźwiedzich śladów, tam gdzie ich nie było, jest nie lada szokiem. Tym bardziej że środki śladów wyglądają dziwnie. Jakby były czymś zakłócone. A może to znowu głupi kawał wiewiórek. Jednak orły mówią wciąż to samo. Że z góry go widzą, jak między nimi chodzi. Zwierzęta ogarnia dziwny niepokój, który jednocześnie, łagodzi napiętą sytuacje. W ich podświadomości coś narasta. Coś dla nich niepojętego. Niezrozumiałego. Zaczynają wątpić, czy postąpili słusznie. No niby wina Wodza i jego przybocznego. Kazali im. Ale przecież mogli ich nie posłuchać, tylko własnych sumień. Zbadać sprawę dokładniej. Z drugiej strony… jeżeli naprawdę zabił? I dlaczego orły tylko widzą. I to jeszcze białego. Przecież takim nie był. I czy oni go kiedyś zobaczą? Co wtedy im powie? Taki zmieniony? ° – Synu! Co z Tobą? Wyglądasz całkiem przyzwoicie. Na wadze przybrałeś. To dla mnie nie pojęte. Wyglądasz na całkiem zdrowego. Nie mogę tego pojąć. Aż mi się kły spociły od wzruszenia. – Nie wiem tato. Widocznie to nie była ta choroba. ° – Orzeł, słyszałeś. Syn Wielkiego Knu ozdrowiał. Może wiesz dlaczego. Szef się dopytuję. – Powinieneś się domyśleć. – Domyśleć? Niby czego? – Powiem ci, jak mi przyrzekniesz, że mu nie powiesz. I żadnemu innemu zwierzęciu. Muszą same… – Co same? – Nieważne. – Nie powiem. – Na pewno? Bo jak piśniesz słówko, to rozszarpiemy szponami twoje ciało. Z góry cię wszędzie wypatrzymy. – Nie powiem. Daję słowo. – Tylko wiesz. My widzieli to, co nasze zmysły. A jak to było naprawdę, tego nie wiemy. – Powiedz wreszcie. – To właściwie taki… może nic nie znaczący szczegół. – Obiecałeś, że powiesz. – Widzieliśmy Białego N. – Przecież o tym wszyscy wiedzą. – Ale nie wiedzą, że wchodził do jaskini Knu.
  9. Sylwester_Lasota→Dzięki za komć:) To dość dawny wiersz. Faktycznie. Chciałem coś przekazać. Imam się różnych rodzajów tekstów. Co do formy, to stosuję ''białą spację'' ( chyba tak to się nazywa:) Pozdrawiam:) @Alicja_Wysocka →Dzięki za komś:) Miło mi, że przemawia:) Uroczy avuś:) Pozdrawiam:) @Waldemar_Talar_Talar →Też Dzięki za komć: ) I Dzięki za trzymanie:) Pozdrawiam:)
  10. @Annie_M →Dzięki:) Miło mi, że się Tobie podobało. Lubię pisać różne rodzaje tekstów. A zatem nie zawsze jest jak trzeba:)→Pozdrawiam:)
  11. wietrze co szumem mnie zwodzisz gdy leżę spragniony strumieniem popiołem z krwią pomieszanym nadziei odbierasz wytchnienie w pryzmacie lustrzane cierpienia blask światła zwabia ich dusze raj otchłań niepewność pytanie wyzwala pogodzić się muszę poranku mgły tajemnicą zakrywasz co niepojęte rosy łzy kryształowe to bajka albo święte
  12. {Prolog} Istota czyta Książkę. Po to właśnie jest żeby tworzyć światy, w które zazwyczaj nie ingeruje. Czasami to straszne nudne i wnerwiające, takie wpatrywanie się w pustą stronę. Dla niej zawsze jest pusta. Nie wraca do tego co było. Czyta to, co jednocześnie tworzy. Nie widzi tego co będzie, bo jeszcze tego nie ma. Sama dobrze nie rozumie na czym polega jej misja, kim jest i w jaki sposób to wszystko się odbywa. Może tworzyć literki, zdania, a jednocześnie pozostawiać postaciom możliwość wpływania na swoje losy. Wie tylko, że czyta dokładnie to, co dzieje się w Książce. Jest twórcą przeznaczenia, za które w dużej mierze, nie ponosi odpowiedzialności. Kolejny raz gubi się w tym wszystkim wiedząc, że nie po to istnieje, żeby wszystko teraz rozumieć. Jakiś wewnętrzny głos mówi do niej, że coś się wydarzy dziwnego związanego z tą właśnie Książką. Coś, co jeszcze nigdy nie miało miejsca. A zatem czyta nieprzerwanie, zapełniając puste kartki tekstem. Jest świadoma, że kiedyś nadejdzie taki czas, kiedy będzie musiała przerwać czytanie, gdyż każda książka ma swój kres. To ją właśnie niepokoi. Ta niewiadoma. A jednocześnie wzbudza ciekawość. * Jesteśmy kochającą się rodziną. No prawie, bo kłótni u nas wiele, ale takich konstruktywnych po których pogodzenie, daje wzajemną radość. Mam wspaniałego męża i dwójkę chłopców. Przemiłe berbecie. Rozbiegane i pyskate. Jest jeszcze babcia. Bardzo lubi siedzieć na podwórku. Mieszkamy w niedużym domku. Niestety, prawie na odludziu. Z okien widać wielką Górę. Zawsze ma ośnieżony szczyt. Lubimy na nią spoglądać. Nie musimy się martwić o wyżywienie. Zjadamy to, co wyrośnie w ogródku. Dziwnym trafem nie tęsknimy za innym jedzeniem. Nie wiemy dlaczego tak jest. W sumie jesteśmy szczęśliwi. Jedno co nam trochę przeszkadza to „ogrodzenie". Taką daliśmy nazwę. Poza Strefę wyjść nie możemy. Nie mam na myśli żadnego płotu lub coś takiego. Nic z tych rzeczy. Wokół naszego obszaru widzimy pustą przestrzeń, chociaż wiemy, że pusta nie jest. Dawno temu tak zdecydowano. Każda rodzina osobno. Poza Strefą to już „Inna Książka” przez kogoś Innego „czytana” Dla nas to żadna tajemnica. Mamy świadomość, że Ktoś tworzy nasze losy, o których my decydujemy. Nie rozumiemy tego do końca. Lecz wierzymy, że tak musi być. Wchodzę do pokoju moich pociech. Siedzą przy stole. Zaglądam od tyłu. Jestem nieco zdziwiona. Właśnie jeden rysuje strzałę przebijającą serce. Pytam go, co to oznacza? „Mamo, ty nie wiesz? Możliwość przebicia naszego świata”. Dziwnie to brzmi w ustach dziecka. U mnie taki obrazek wywołuje inne skojarzenia. Drugi syn mówi, że to on narysował: serce. A dlaczego przerywaną linią – pytam się. „Nie wiadomo, czy nasz świat będzie istnieć nieprzerwanie" – odpowiada tak samo dziwnie. Kontury są ciemnoniebieskie. Jak atrament. Bo też nim zostało narysowane. Dzieci są pewne, że gdy wychodzili z pokoju, żadnego kałamarza, pióra i kartki nie było. A gdy wrócili, na stole stał cały zestaw. Jakby na nich czekał. ~ W naszym świecie pojawia się wiele różnych rzeczy, potrzebnych do życia. Nie jestem zaskoczona, ale jest mi dziwnie nieswojo, gdy spoglądam na atramentowe serce. Czuję dreszcze na plecach. Radość i lęk w jednym. Tak bym mogła określić mój stan. Niesprecyzowane przeczucie nadejścia czegoś nieuchronnego. A może o tym zapomnę? Dzieci chyba zapomniały. Przestały o tym mówić. Tym bardziej, że cały zestaw zniknął jakiś czas temu, a rysunek znika właśnie w tej chwili. Czasami sobie myślę, jaka jest nasza rola w tym wszystkim. Czy ktoś ingeruje w naszą tożsamość. Ile zależy od nas tak naprawdę? Której z dróg szukamy? A może dopiero gdy odnajdziemy, będziemy wiedzieli. A przede wszystkim, jaki jest tytuł Książki? Czy kiedyś się tego dowiemy? .. Istota czyta nieprzerwanie. Jest świadoma, że jej czas a ich, to dwa różne odczucia. Nie tylko odczucia. Rzeczywistość. Tutaj minęło go bardzo niewiele, ale dla postaci które tworzy, dla ich świata, znacznie więcej. Zdarza się niezmiernie rzadko, że odczuwa krótkotrwałe zaniki świadomości. Jak to możliwe skoro nie powinna o tym wiedzieć. Trwa to zazwyczaj kilka milisekund. Nie wie, czy ma to jakiś wpływ na Świat który tworzy. Nadal czyta spokojnie, lecz zaczyna odczuwać niepokój. Jakiś wewnętrzny głos znowu jej podpowiada, że powinna coś zmienić. Tak to dłużej trwać nie może. Ale co? Tego jeszcze nie wie. .. Gdy spojrzymy na naszą górę, widzimy na samym szczycie, okrągłe, nieustannie migające Zielone Światło. Nigdy tam nie byliśmy, tak zupełnie blisko, ale na pewno musi być ogromne. Jak tylko pamiętamy, zawsze było i nadal jest. Cały czas pulsuje. Wiemy od dawna, co to oznacza. Kiedyś babcia siedząca na fotelu przed domem, powiedziała nagle: – Ciągle jesteśmy wgrywani. Oby jak najdłużej. – Ależ mamo. Raczej: czytani. – Czytani też. Wiem co mówię. Mój mąż kiedyś poszedł na tą górę. Chciał zobaczyć jak To wygląda z bliska. Kiedy wrócił, był jakiś nieswój. Powiedział tylko, że im bliżej podchodził, to Światło było dalej. Jakby nie chciało wyjawić swojej tajemnicy. Miał wrażenie, że czas na Górze płynie inaczej. Zapewniał, że był tam bardzo krótko. A ja czekałam za nim do wieczora. Więcej o tym nie rozmawialiśmy. Właśnie dzieciaki do mnie podbiegły. Pytają zawsze o to samo: „Dlaczego nie możemy spotkać innych ludzi z tamtych Książek”. Tłumaczę im, że tak zawsze było jest i będzie. Nic na to nie poradzimy. Na niektóre sprawy nie mamy wpływu. Słyszę kolejne pytanie, dotyczące naszego życia: „Co się stanie… ? Nawet o tym nie myśl – odpowiadam. .. A jednak łączy się myślowo z innym Istotami. Też czytają nieprzerwanie. Co u licha się dzieje? Jakaś epidemia czytania? Razem, zupełnie niespodziewanie, jakby Ktoś kierował ich umysłami, podejmują pierwszą tego typu decyzję. .. Bladym świtem budzi nas dwójka uroczych dzieci. Nawet babcia w sąsiednim pokoju marudzi, że chciała sobie pospać i nic z tego. Krzyczą uradowane, że na zewnątrz domu stoi kilku ludzi i że z nimi gadali i są bardzo w dechę. Jestem bardzo zaspana, więc tylko pytam: o jaką dechę wam chodzi? Znowu powtarzają, że są ludzie na podwórku, którzy powiadają, że już nie ma Strefy. Jak to nie ma Strefy – mówi zaspany mąż. – Nie może nie być Strefy. To jakiś: absurd. Dzieci kochane, wy chyba jeszcze śpicie. Nie śpimy – krzyczą głośno. – Wyjdźcie i sami zobaczcie. Wychodzimy. Rzeczywiście. Totalny szok. Prawda, która nie może być prawdą, a jednak nią jest. Prawdziwy Świat Książek – mówi z tyłu babcia. Nasze rozmowy z przybyszami, ciągną się do późnych godzin nocnych. .. Istota jest coraz bardziej niespokojna. Cały czas czyta, tak samo jak pozostałe. Coś wisi w powietrzu. Komunikują się nieustannie, jednocześnie kreując postacie i zdarzenia, o których sami nie wszystko wiedzą. Nie może tego pojąć. Nagle, w jednym ułamku czasu, jest świadoma, że czytanie dobiega końca. Czyżby miało to nastąpić? Pamięta, że całkiem niedawno chciała odpocząć od tego zajęcia. Teraz nie chce. Pozostałe też. Dlaczego? .. Ojeju! Powtórka z rozrywki. Znowu dzieci nas budzą. Jeszcze bardziej podekscytowane i radosne. Aż im się policzki czerwienią z tych emocji, a buzie nie zamykają. Ledwo mogą mówić i to prawie równocześnie. – Na górze pojawiło się nowe światełko. Stoi przy Zielonym. No ale właściwie to nie jest światełko… tylko taka… ogromiasta Śnieżna Obręcz… bardzo migocze… prawie świeci… jakby miała w środku srebrne gwiazdki… a w niej widać chmury… no i znowu dużo ludzi się pozbiegało na nasze podwórko… i oni tam patrzą… no wiecie… tam wysoko… – Przestańcie trajkotać, bo nic nie rozumiem – mówię do nich, przecierając lewą dłonią prawe oko.– Jakie światełko? Na jakiej górze? – No na naszej! Jest tylko jedna! – O co chodzi – odzywa się mąż. – Czas na śniadanie? W środku nocy? – To fajnie, że się obudziłeś. Wstawaj. Wychodzimy na zewnątrz. Coś się dzieje. Chyba słyszysz? – Przecież nie wyjdę goły jak święty turecki. – Kochanie! Ty nie jesteś... turecki. Przed chwilą się ubrałeś. – Nie może być. Jesteśmy na zewnątrz. Przed nami pokaźny tłum. Dopiero teraz się dowiadujemy, że tylko u nas jest taka Góra. Wszyscy patrzymy w jedną stronę. Nagle babcia każe nam wracać do domu. A co dopiero żeśmy wyszli. No cóż. Babci musimy słuchać. Jakże inaczej. Chce powiedzieć coś ważnego. Poznajemy po wyrazie twarzy. Nie pierwszy raz. .. Naprawdę się denerwuje. Czyżby wszystkie razem równocześnie miały przestać czytać. Co będzie z tamtymi światami. Teraz niby są razem. I co z tego. Jak jeszcze długo? Nie powinno ją to obchodzić. Odpocznie i zacznie czytać następną? Czas w jej świecie i tam, płynie całkiem inaczej. Ale czy zawsze? .. Siedzimy przy kuchennym stole. Na zewnątrz straszne zamieszanie. Jak byśmy pierwszy raz imprezę wyprawiali. Każdy mówi w swoim języku, ale jakoś wszyscy – w przeciwieństwie do przyjęcia - wiedzą o czym mówią pozostali. Lecz najważniejsze jest to, co ma do powiedzenia babcia. Ona zawsze mówi „do rzeczy”. W przeciwieństwie do nas, którzy często gadamy do „pustych szaf”. Słuchamy pilnie. .. Zaczynają się ostatnie rozdziały książek. Czytający są u kresu wytrzymałości. Ich natura każe się martwić, a jednocześnie cieszyć. Znowu to jakieś dziwne. Niezrozumiałe. Wierzą, że kiedyś Superistota wszystko im wyjaśni. Jeżeli takowa istnieje. Sami już nie wiedzą co myśleć. A może tworzą bajkę? .. – Nie chciałam wam o tym mówić żeby was nie martwić, ale istnienie Naszego Świata jest zagrożone. Kiedyś w końcu musiało do tego dojść. Różnie żeśmy się zachowywali, ale sądzę, że nie o to biega. To znaczy o jakąś zemstę… czy coś takiego. Czytający też muszą w końcu odpocząć. Nie jest rzeczą łatwą tworzyć Światy, a jednocześnie… nie tworzyć. Rozumiecie? – Nie – odpowiadamy jednogłośnie. – Ja też nie. Ale mogę wam powiedzieć, że jest nikła nadzieja. – Mamo! Dlaczego nikła – pyta mój ślubny. – Ty mi zięciu głupich pytań nie zadawaj, gdy się ważą losy Świata. – Przepraszam mamo. – Nie gniewam się. Chodzi o Śnieżną Obręcz, która widnieje na górze obok tego… Zielonego Rec. – Babciu! Nie chcemy umierać. – Szczerze powiedziawszy, nie wiem jak będzie z tym: umieraniem lub nie… gdy to nastąpi… jeżeli zdążymy. – Nie rozumiemy. – Moi rodzice mi opowiadali, a im ich rodzice, że kiedyś nastąpi Dzień Błękitnego Światła, ale nie jest to takie pewne. – Babciu! Jakiego Błękitnego Światła? . Rozpoczyna się czytanie kilku ostatnich kartek. Istoty są nie tylko u kresu wytrzymałości. Gorsza jest niepewność, co za chwilę nastąpi. Dla nich i dla tamtych. Niby wiedzą, że nie mogą zginąć, póki czytają… ale co będzie później. To się jeszcze nigdy nie wydarzyło. Nie mogą przywołać historii, tym bardziej, że nie potrafią patrzeć i czytać wstecz. Ale też nie do końca jest to prawdą. Tylko nie wiedzą jak nazwać taką możliwość. .. – Przepowiednia głosi – mówi babcia – że jeżeli przed końcem Wielkiego Czytania, Śnieżną Obręcz na Wierzchołku Góry wypełni Błękitne Światło, to Ten Świat razem z nami, będzie nadal istnieć. My będziemy inni i świat będzie inny… nawet po zaprzestaniu czytania. A nawet wtedy, gdyby książki zgniły, zostały spalone lub cokolwiek by się z nimi stało. – Inny? – pytam nieśmiało. – To znaczy… lepszy? – Tego nie wiem – odpowiada rezolutnie babcia. Przez chwilę nic nie mówimy. Siedzimy jak zamurowani w lodzie. A zatem to prawda, że tylko u nas jest taka Góra, gdzie może to Światło rozbłysnąć, ratując wszystkie Światy, że wszystkich Książek. A może sami jesteśmy winni takiej sytuacji? Dlaczego właśnie tu, a nie gdzie indziej, ma się wszystko zdecydować? Pytamy babci, co o tym sądzi. Nic nie sądzi, bo też nie wie. .. Początek ostatniej strony. W każdej książce. Zdenerwowanie Istot osiąga apogeum. Nadal czytają. Za chwilę wszystko się wyjaśni. .. Wychodzimy na zewnątrz. Całe tłumy obserwują wierzchołek góry. Zielone Światło nadal pulsuje, ale coraz słabiej i z mniejszą częstotliwością. Jesteśmy zdenerwowani i podekscytowani jak nigdy dotąd. To się dzieje w naszym Świecie po raz pierwszy. Jesteśmy świadkami czegoś, co się nigdy nie wydarzyło i już nigdy nie wydarzy. Tylko jedna szansa, tu i teraz, na którą nie mamy żadnego wpływu. Jeżeli Zielone zgaśnie, zanim pojawi się Błękitne, to po nas. .. Jeszcze kilka zdań. .. Nadal czekamy. Cisza całkowita. Prawie boimy się oddychać. Nawet wiatr ustał. Powietrze jest ciężkie i duszne, a nasze ubrania mokre od potu. Patrzymy bez przerwy w jedno miejsce, które ma zdecydować o naszym losie. Zielone Światło przygasa. Jest mniej widoczne. Pulsuje co jakiś czas. Jak na zwolnionym filmie. .. Ostatnie. Za chwilę Książki zostaną zamknięte. * Wnętrze Obręczy rozświetla słaby blask. Grobowa cisza staje się wiwatującym tłumem. Niektórzy klaskają a inni płaczą ze szczęścia. Wielu jest wycałowanych przez obce osoby. Dzieci biegają i podskakują wesoło. Większość nie jest świadoma, radosnej powagi sytuacji. Może im rodzice kiedyś opowiedzą. Błękitne Światło pomału wypełnia Śnieżną Obręcz. W tym samym czasie, Zielone zaczyna się robić przezroczyste.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...