Raz idę letnim czasem przez kwieciste łąki,
ubrana w lekką suknię, kapelusz ze słomki,
słowika świergot słyszę, a słońce przygrzewa
i wtedy mnie ogarnia chęć, by samej śpiewać.
Choć nie mam ja niestety talentu skowronka,
to śpiewam dość nieśmiało melodię dla słonka.
Ciekawe, czy mnie słyszy na niebie wysoko,
tli się jednak nadzieja, że ma na mnie oko,
bowiem mi się znienacka tak ciepluchno stało,
jak gdyby mnie słoneczko promykiem głaskało
i swego mi pragnęło złotego dać ciepła
za to, że moim śpiewem je bardzo urzekłam.
Zmęczona tą spiekotą upadam zemdlona,
podrywam się za moment bólem obudzona,
odkrywam, że leżałam na kopcu z mrówkami,
wszędzie mnie pokąsały, nawet za uszami.
Cóż, przykry miała koniec przechadzka po łące,
przecudowne śpiewanie i romans ze słońcem,
zamiast firletki zbierać na bukiet pachnące,
kładę zimny kompresik na ciało bolące.
:)