-
Postów
4 534 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Treść opublikowana przez Arsis
-
Ręka sina od opadowych plam… Wciąż drga. To wciąż drga i nie może się pogodzić ze śmiercią… Odchylona głowa. Zdziwione spojrzenie szeroko otwartych niewidzących już oczu. Wspina się po wzorach tapet skowyt sennych majaków. Rozbestwione umarłe ciało przeszywa powietrze ze wzgardą uniesionych wysoko dłoni, tworząc piętrową konstrukcję konfliktu. To się wydarzyło i nie może przestać się wydarzać. Zatem trwa jak echo w nieskończoności nieujarzmionej nocy… Zamykam oczy: nurzam się w klarownym lecie, gdzieś na piaszczystej drodze pod lasem, pod drewnianym płotem, w pachnącej łące… Otwieram: zbutwiałe liście płoną w przedwiośniu. Rozmiękają brudne hałdy śniegu w kryształach kropel topiących się w słońcu sopli… Czas przepływa falami w rwącym nurcie rzeki (Newy?)… Piotrogród, Leningrad, Sankt Petersburg… Lśniące złotem kopuły soboru Zmartwychwstania Pańskiego nad Kanałem Gribojedowa… Zielona Brama Narwska (Łuk tryumfalny)… Echa salw karabinowych z dawnych pokładów przeszłości. Okrzyki tłumów, wiwaty… Po części zatarte jak na starej magnetofonowej taśmie… Przemówienia podczas Piotrogrodzkiej Rady Delegatów Robotniczych i Żołnierskich… W oddali tumult i pierzchanie kroków. Tykanie stojącego zegara… Kapiąca z kranu woda… Osaczają mnie mżące w piskliwym szumie piksele wypływające z mrocznych zakamarków pustego domu… Drobinki kurzu, pajęcze fałdy… Zastanawiam się nad dalszą częścią pisanego właśnie tekstu, lecz trącam ręką (przez nieuwagę albo w pasji) stojącą na stole butelkę… Zbierając potłuczone szkło, kaleczę sobie boleśnie palce… Alkohol drażni nozdrza, uderza mocno do głowy… * Zgubił mi się wątek, więc kontynuuję jakoś inaczej. Noc mości się w koronach drzew, w miękkim listowiu mokrym od deszczu. Z jednej strony kanapy: „Matka”, Maksyma Gorkiego, i „Martwe dusze”, Gogola. Z drugiej: „Obłomow", Gonczarowa, oraz: „Skrzywdzeni i poniżeni”, Dostojewskiego… Przewracam strony. Szukam. Szukam tej wielkiej tęsknoty wymykającej się wszelkim percepcjom umysłu. Zapadam się. Spadam w otchłań… Co ja plotę? Po co to wszystko? Na co to? Ano na nic. Próbuję zgłębić dręczącą mnie melancholię rozszerzającej się przestrzeni wszechświata, strzałkę czasu, wszelką atrofię pamięci, entropię energii, lecz coś mnie mroczy, coś otacza. Taplam się w kałuży. W egzystencji. W rzece wielkiej jak blizna. W żółtawym, obskurnym świetle wiszącej żarówki. W rozmytych kręgach rozpełzłych przy ziemi. Wiesz, zaciskam mocno powieki, ponieważ dzieli nas zbyt wiele blasku. Więc macam, dotykam jak ociemniały. Podążam w ciemności niczym nędzarz… Idę przed siebie, przez cmentarz. Tak jak szedłem dzisiaj obok ciebie, matko. Szłaś obok, niewidzialna. Stałaś przy mnie, kiedy zapalałem na twoim grobie świeczkę i kładłem cięte czerwone róże, które tak bardzo przecież kochałaś… Lecz, cóż świeczka i kwiaty, kiedy widzisz mnie jedynie samego w nieograniczoności przeżywania świata. Smutek mnie wielki ogarnął i otulił szarą płachtą deszczu, kroplami ściekającymi po mojej twarzy. W szarości zamglonej i lepkiej. Rozedrganej… Zimno mi było i pusto w tej przesiąkniętej wilgocią nieskoszonej trawie. (Włodzimierz Zastawniak, 2022-09-10)
-
@Somalija muzycznie...
-
@Somalija oto jestem!
-
Spójrz, coś wyrasta na skraju kobaltowego nieba… Coś się rodzi na nowo. Spala. Płonie nuklearnym blaskiem… Spójrz, moja jedyna! Kwiat przed nami rozkwita, przecudnej urody, tylko że śmiertelny i jakże morderczy w swojej kreacji. Zachodzi. Ciemnieje nieskazitelną purpurą. Gaśnie. Wyżarzone do cna popielisko. Matko, moja jedyna! Drżę. Przepływam przez poszczególne warstwy czasu, wyławiając echa przeszłych epok… Powiedz mi. Powiedz mi, proszę… (co mam ci powiedzieć?) Cokolwiek. … nasłuchuję… Lecz, tylko ― cisza. Lecz nic… Jedynie otchłań milczenia, którą eksploruje lodowaty wiatr. Rozwieram szeroko ramiona. Chwyć mnie za rękę. Zamykam dłoń. Obejmuję próżnię. Wciąż próżnię… Zaciskam powieki. Pod powiekami pulsuje bolesny powidok… Otwieram… * Samotny dom na stepie, w którymś słonecznym dniu lipca.. Samotny dom… Nie widzę za wiele, bowiem razi mnie światłość z wnętrza przedmiotów… Skąd ten blask? To jasnowidzenie? Menażeria kształtów. Coś jest. Za chwilę tego nie ma… I znowu jest, ale w innym miejscu i czasie… Przecieram łzawiące, szczypiące oczy… Przede mną białe ściany. Otwarte okna. Drzwi… Białe ściany. Popękane… Białe ściany pełne rdzawych smug… … … naznaczone brunatnym żarem eksplodującego przed dziesięcioleciami słońca… Samotny dom. Opuszczony. Od dawna nieżywy. W porywach wiatru powiewają niecierpliwie poszarpane szmaty ze śladami dawnego życia… Matko, moja, jedyna! Nachodzisz mnie w snach i o coś nieustannie prosisz… … spomiędzy spróchniałych resztek, chwastów, wątłych łodyg… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-09-07)
-
Zniekształcone głosy przemieszczają się. Przenikają poszczególne warstwy ścian z kamienia, popękanego tynku, czarnego, spalonego żelbetonu nuklearnego schronu… Noc pulsuje. Wnika do przegniłych resztek zmiażdżonego mózgu… Padam na kolana i składam dłonie jak do modlitwy, ale to nie jest modlitwa, to jest spojrzenie w głąb czystego zła. Absolutnej wirtuozerii mroku. Czyjeś szepty. Wciąż szepty. Nieustanne mlaskania. Pomiędzy uderzeniami gongu stojącego gdzieś w labiryntach domu zegara, następuje tajemnicza próba kontaktu… Lecz znowu echo gongu i tykanie… I znowu… Znowu… Ktoś przechodzi, dudniąc krokami, jakby po rezonansowym pudle. Zagłębia się w doskonałej czerni przedpokoju? Korytarza? Za uchylonymi drzwiami kłębi się spirala odmętu. Nie ma zmiłowania. Jest za to rozchodzący się po całym ciele potworny ból rozkładu. Na schodowej klatce, ktoś uderza metalowym prętem o futryny wywartych wrót opuszczonych przed wiekami mieszkań… Wznoszą się obłoki kurzu z przeżartych czasem przedmiotów, rzeczy. Ze spróchniałych szkieletów rozsypujących się trucheł… Następuje ustalanie tożsamości. Dłubanie w cuchnącym zgnilizną miąższu wyrwanych zębów. Elektryfikacja! Elektryfikacja! Uwaga! Poręcze schodów pod wysokim napięciem! Zdają się śmiać wyszczerbione, zębate czaszki. Ich wypalone oczodoły wydzielają mdławą woń radiacji. Spotworniałe kreatury nie z tego świata, przeszyte promieniowaniem gamma. Wsparte jedne na drugich podpierają nieruchomo strop. Sufit pełen zwisających pajęczych płacht. I same obrastają mchem wrośnięte korzeniami w lastryko stopni. I istnieją. I trwają tak w tym obskurnym świetle tlącej się żarówki jak te pradawne filary w świątyni wieczności. Rozkruszam fiolki ze śmiertelnymi bakteriami, wirusami. Puszki z chemiczną trucizną. Wszystko to wala się wokół moich bosych stóp. Obleczone pyłem śmierci. Zatarte. Skorodowane. Powyginane. Przegniłe… Pod stopami chrzęst potłuczonego szkła. Zostawiam za sobą ślady krwi. Długie smugi posoki… Wlokę się, kulejąc, raniony chlaśnięciami bata… Raz po raz… RAZ PO RAZ… R a z p o r a z… Schodzę wolno wśród milczących okrzyków dziurawiących bębenki w uszach. Schizofrenicznych uderzeń i stąpnięć diablej menażerii, słyszanej tylko przeze mnie. Wśród chaosu absolutnego zła. Przede mną długi szpitalny korytarz pokryty gruzem. Podążam tropem ekskrementów i rozwleczonych jelit w wywołującym efekt stroboskopu migoczącym, zimnym świetle poprzepalanych częściowo jarzeniówek… Rozsuwam poobijane metalowe łózka. Zardzewiałe wózki na kółkach z jakimiś tackami z resztkami skrwawionej waty, ligniny, usuniętych nie wiadomo z czego wysuszonych już tkanek… Kto tu jest? Czy, ktoś tu jest? Odpowiada mi jedynie cisza, piskliwy szum rwącego potoku… Potłuczone gabloty pełne medycznych eksponatów, wydzielają intensywny chemiczny odór. Coś z nich powyciekało, krzepnąc w brunatnych pionowych smugach i rozlewając się na podłodze cuchnącymi kręgami. Zresztą pełno tu jakichś nowotworowych guzów, potwornych narośli, pokrywających gęsto żeliwne rury w kątach mrocznych pomieszczeń. Talerze wielookich lamp w zdewastowanych salach operacyjnych zwisają martwo nad aluminiowymi stołami pełnymi kawałków odłupanej glazury, tynku, jakiegoś szarego miału… Kto tu jest? Kto? Czy, ktoś tu jest? Czuję ciągle czyjąś milczącą obecność. Obecność kogoś albo bardziej czegoś, tuż obok, wciąż obok… Nawiedza mnie od początku mojego życia w pochmurny deszczowy dzień na porodowej sali, a co ulega nieustannemu procesowi rozkładu, jednocześnie mu nie ulegając. I nie potrafię się od tego uwolnić. N i e m o g ę! Osaczają mnie ceglane sklepienia, piwnice… Zatęchła apokalipsa wilgoci… Ale, kto? Co? Jakiś maleńki punkt mozoli się na szczycie grani… Opada, lecz znowu wspina się szybko na srebrnej nitce, chwiejąc się w intensywnych podmuchach przeciągu. Nieruchomieje. Znika w szczelinie… Tak oto zbliżam się do czegoś niewyobrażalnie czarnego, mijając po drodze stare anatomiczne ryciny, czarno-białe fotografie posępnych twarzy, bądź w kolorze sepii o popękanej emulsji… Odprowadzają mnie obojętnym wzrokiem dawno umarłe byty. Przepadają za moimi plecami w pomroce dziejów, w trwającym wciąż misterium grozy. Objawia mi się na końcu drogi ogromny drewniany krzyż z przybitą doń skrzydlatą, kościstą (?) maszkarą… Rozchyla szeroko swoje ramiona? Odnóża? Co to jest? Co to takiego, u licha? Ojciec? Czy to ty, ojcze? Ale, jak? Nie pamiętam przecież ciebie takiego, chyba że wtedy, kiedy leżałeś w trumnie w przykościelnej kaplicy. Miałeś taką siną, wykrzywioną twarz, całą w opadowych plamach… Szepty. Szepty. Utajone słowa, jakby nieustającej skargi. Jakby nieprzerwanego, mniszego kazania… A więc, to z tym czymś sprzeczała się moja nieżywa już matka w pokoju za ścianą. W czasie umierania na pomiętej pościeli, wygrażając palcem podczas oskarżycielskiej mowy. To coś jest teraz doskonale nieruchome… Spogląda na mnie przeraźliwie martwo i nieskończenie pusto w wyjącym wietrze lodowatej nocy… Rozwiera się nade mną jak na powitanie, niczym koszmarny robak. Podchodzę blisko, najbliżej, na wyciągnięcie ręki. Dotykam absolutu mroku… * To się przemieszcza. Powoli. Bardzo powoli… W półmroku korytarza. W nikłym, stroboskopowym świetle migoczącej jarzeniówki. Przestrzeń zamyka się. Przestrzeń się otwiera. Pulsuje. Drży… Moje dłonie kładą się pod lodowaty dotyk. Moje dłonie. Dłonie oczekujące… Spoglądam na wiszące na krzyżu monstrum. Na to spotworniałe truchło… Dotykam chropowatej skorupy. Odłupuję kawałek po kawałku… Po ramieniu przebiega mi pająk, łaskocząc mnie swoimi długimi odnóżami. Włoskami na odwłoku… Widzę stosy połamanych desek, oparte o ściany wieka wielkich trumien. Napastują mnie przerywane linie, jakieś uskoki, psychiczne przełomy. Lecz obraz pozostaje zimny, pełen kurzu i pajęczyn. Straszący groteskową bezwzględnością. Milczący i przesycony piskliwym szumem promieniowania czasu. Spogląda na mnie zło tak odmienne, że nie pozostawiające nawet pozorów jakiegokolwiek maskowania grozy. Kwintesencja mroku i opuszczenia. Psychoneurotyczna wizja ze schizoidalnym zespołem symptomów… Przytłacza mnie obcość i trudna do zdefiniowania wielorakość doznań, pełna jakichś symboli, znaków i niezrozumiałych gestów. Dookoła mnie zwały jakiegoś wypalonego żużla, poszarpanych szmat, organicznych cząstek. Bezdenna otchłań melancholii, która nawet sama siebie przytłacza swoim własnym ciężarem, zapadając się w sobie i wciągając wszystko z potwornym, grawitacyjnym jękiem czarnej dziury. Wszystko się ode mnie odwraca na pięcie z gwałtownym spazmem furiata. Krusząc się i niwecząc w obłokach kurzu wszelkie przejawy żałosnego bytu. Podążam poprzez te formy odrealnione i ciężkie, odwalając mozolnie skorodowane blachy stanowiące pancerz jakiejś antycznej chimery… Z pewnością zeszło tu coś do podziemi i uległo metamorfozie kształtu. Wkroczyłem w zaświat na własną odpowiedzialność. Spadłem. Stoczyłem się na samo dno, które wcale jednak nie plonie, tylko jest bezkresem smutku i zapomnienia. Lecz niespodziewanie przestrzeń rozszerza się. Przestrzeń oddycha, wzruszona elektrycznym impulsem, iskrą życia … Strumienie powietrza opływają moje skronie, nagie ciało… Zaciskam powieki. Coś najwyraźniej budzi się, by skonać w ponownej kreacji zmarłych przedwcześnie, poronionych widm, by narodzić się w zmienionej zupełnie eksplozji krzyku. Coś się wciąż przejawia w plejadzie sennych majaków. Zaznacza swoją obecność od pierwszych chwil mojego istnienia. W czarno-białej sekwencji zdarzeń deszczowego dnia. W przeszytej mnogością mżących pikseli pustce szpitalnego oddziału. Charles Baudelaire dąsa się na mnie, ściskając w dłoniach Sztuczne raje… Albowiem wszedłem mu w paradę intensywnych narkowizji. Spogląda na mnie posępnie znad kamiennej płyty swojego grobu. Kiedyś to był Albert Camus. Dzisiaj, Baudelaire. Tak oto staczam pojedynek z pozycji skundlonej, groteskowej brzydoty. Nacieram, uderzając zaślinionym pyskiem w zmurszałe cegły przegniłego muru. Upadam. Wstaję. I znowu… Wstrząsam raz za razem pokładami Hadesu, doznając wniebowstąpienia do błogiej nieświadomości… Budzę się. (Włodzimierz Zastawniak, wrzesień 2022-09-06)
-
@Somalijaprzepraszam...
-
lobelia... jeziorna
Arsis odpowiedział(a) na Somalija utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Somalija wiem, od Ciebie mogę dostać co najwyżej pałę z wykrzyknikiem, naganą i wilczym biletem... -
lobelia... jeziorna
Arsis odpowiedział(a) na Somalija utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Somalija ech, Aga... -
lobelia... jeziorna
Arsis odpowiedział(a) na Somalija utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Somalija żaden tam ze mnie cud... jeden z miliardów biologicznych organizmów albo i trylionów, od których sie aż roi we wszechświecie... ps. to skoro ja jestem wyjątkowy, to i wyjątkowy jest pierwszy lepszy Kowalski, czy stonka ziemniaczana... -
lobelia... jeziorna
Arsis odpowiedział(a) na Somalija utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Somalija złościsz się na mnie -
Płyniesz. Zanurzona w kosmicznej rzece czasu… Dzisiaj jest wiatr, który wieje w takielunki bomów. Szarpie za koszulę, plącze długie włosy… Noc spada plejadą gwiazd przez odmęty chłodne i ciche… … przez obszary najgłębsze… Księżyc w strumieniu, w szumiącym nurcie. Odbija się i lśni. Rozwiesza skwapliwie sposępniałą twarz… Jesteś tam? Jesteś, lecz nieobecna… Jesteś? Bądź… Ja, jestem… Spójrz! Błądzę i drżę, okryty chłodem świetlnych lat w tym sanktuarium pustki i opuszczenia… W tej nostalgii emanującej kryształowym blaskiem, co muska mnie po zmarszczonym od myśli czole… Gładzi… Podążam daremnie przez wodę zimną w akompaniamencie trzeszczących masztów, łopoczących żagli… Bądź… Ja, będę, choć ― tak jak ty ― milczeniem… Podążam wytrwale, mimo że błyskasz na skraju srebrzystą pletwą. Nieuchwytna. (Włodzimierz Zastawniak, 2022-09-04)
-
1
-
lobelia... jeziorna
Arsis odpowiedział(a) na Somalija utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Somalija jakie życie? -
lobelia... jeziorna
Arsis odpowiedział(a) na Somalija utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Somalija nie potrafię... chyba, że mnie nauczysz... -
lobelia... jeziorna
Arsis odpowiedział(a) na Somalija utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Somalija uśmiechnij się za mnie... -
@Somalija pracuję nad nowym tekstem, nie będzie łatwy, będzie brudny, duszny, gęsty i brzydki...
-
@Somalija wódki niestety nie mam, ale mam jeszcze kolę
-
@Somalija napijesz się? mam desperadosa...