Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 534
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez Arsis

  1. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  2. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  3. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  4. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  5. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  6. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  7. @Somalija to źle, że chory. co porabiam... a cóż mogę porabiać... w każdym bądź razie weekend mam wo;ny...
  8. @Somalija dziwna sprawa. Ty Renię, Renia ciebie... aż oparło się o bana... Czyli rąbanka na noże, siekiery, kastety i kije bejsbolowe...
  9. @Somalija ale o co poszło z Renią...
  10. @Somalija Z Renią? oj, i o co poszło?... znajomość, powiadasz...
  11. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  12. @Somalija ?? pyskówki? z kim?
  13. Tak tylko, chciałbym dotknąć twojej twarzy. Niby niechcący. Jakby przypadkiem… Spojrzeć ci w oczy przelotnie, w płonącym drżeniu nadziei, oczekiwania… Nieśmiało. Więcej nic. A może… Tę twarz kładącą się pod mój dotyk piękną, w smudze światła… … w muśnięciach ust… … być może ― nie słyszysz jeszcze ― tego szeptu… Ale, ja ― słyszę. I wiem… Mimo nawały przedmiotów, rzeczy. W zagłuszającej wszystko prozie życia… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-09-28)
  14. Powiedz mi. Powiedz… Dlaczego wciąż milczysz? Widzisz, stąpam cicho po ścieżkach pełnych pożółkłych już liści… Stąpam cicho cienistym krokiem po śladach zacieranych przez czas. W promieniach jaskrawiejącego słońca. W zapachu ciepłej jesieni. W intensywnej woni zwiędniętych kwiatów. Refleksy w gałęziach. Gdzieś spoza ogrodu, między szpalerami drzew. Czyhające szczegóły, kształty. Zatrzymane nieoczekiwanie. Czekają rozchwiane, drgające, jakby zatopione w krysztale wody… Spójrz! Jesień mnie otula mgielnym tłem majaczącym w oddali, mimo gwaru, śmiechu rozbieganych w parku dzieci… I te światła coraz niżej wirujące. Wchodzące powoli w niebyt. W noc… Drżę… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-09-27)
  15. @Somalija cześć... coś przeżyła? a tak apropos, żaden ze mnie Charles Baudelaire, to odnośnie stylu...
  16. Wokół mnie wrzawa przeszłości. Dostrzegam jakieś przełomy w nostalgicznym mroku nadciągającego zmierzchu, ostre krawędzie. Wychodzą ze ścian głosy, kiedy przywieram do nich czołem, ustami, dłońmi… Całuję wilgotne płaszczyzny, wsuwając język w szczeliny pęknięć, w rozmiękły pył szarego cementu. Pajęczyny na mojej twarzy, drażniący zapach wirujących, mżących w żółtawym świetle obskurnej żarówki cząsteczek kurzu… W lustrze stojącego trema smutne widmo mojej umarłej matki, które nie mogąc się pogodzić ze śmiercią ― wychodzi ze snu, w sen wnikając następny. Tożsamy? Absurdalny? Zgodny, czy niezgodny z jej charakterem? Trudno ocenić to niezgłębione płótno falującej wolno pamięci. Zaistniało znienacka, bowiem wie, że jeszcze można, że jeszcze… Co widzi? Niezwykłe sceny. Niezwykłe, z punktu widzenia melancholika, w którego się przeinaczyła w nieskończonych zaświatach. I tak oto staję oko w oko z tym podróżnikiem wracającym z dalekich, nieznanych stron. Wracającym albo raczej przechodzącym bladą smugą rozmytego światła, której i tak nikt nie zauważa, której nikt nie widzi poza mną! Drżę w tym potoku straszliwej ciszy. W piskliwym szumie śmiertelnej gorączki. W tym nieustannym przemijaniu poszczególnych obrazów rozchodzących się odległym echem… Wiesz, oplątują mnie czyjeś ramiona otwarte szeroko jak grób. Zamykają się chłodnym uściskiem, żelaznym. Do kogo ja to mówię? Do kogo? Byłaś? Nie ma ciebie? Jesteś? Roztajałaś niczym obłok na skraju błękitnego nieba… Eloise? Madelaine? Narasta mrok skłębiony i siny. Nasiąknięty okrutnym deszczem. Kim jesteście? Powiedzcie, kim? W pokoju obok trwające pertraktacje giną w chrzęście butelek. Ktoś wznosi toast w bełkocie wrzawy, chrząknięciach i kaszlu, w stukocie sztućców, talerzy, w rozgardiaszu rozsuwanych krzeseł. Nadciąga noc. Idzie zamaszystym krokiem w oparach alkoholu i milczącej spiekocie żalu… Krople deszczu na szybach, na żółknących już liściach drzew. Na blaszanym parapecie… Za oknem kroplisty szmer przejeżdżającego ulicą samochodu… Oddalający się stukot obcasów spóźnionego przechodnia… Na podłodze rozlewa się mdława plama światła. Okrywa słoje dębowej klepki… Obrysowuję je palcem niczym malarz, który leżąc ― wodzi po tych obłych konturach, sękach w dziwnej podróży dotkniętego zespołem Aspergera, próbującego ogarnąć umysłem iluzję tak bardzo niejasną i nieuchwytną… Pędzę przed siebie w tym rozważaniu, które ociera się niemalże o szaleństwo… Pędzę, nie mogąc się zatrzymać jak koń w pełnym galopie. To się nawarstwia i potęguje… To mnie przytłacza swoją potęgą! Tutaj zniknę, być może obejrzawszy się ostatni raz za siebie… W wietrze rozwiewającym włosy, poły szarego płaszcza, przekroczę bramę w pomroce dziejów, w gwiździe lodowatego wiatru, podczas którego będą mnie napastować piksele jasne i konkretne jak postacie zminiaturyzowanych figurek Meissoniera, o wyraźnych wzorach kostiumów… Taka ostrość kształtów jest charakterystyczna dla choroby umysłu, bądź szalejącej gorączki rozrastającej się jak pnącza na ogrodowym, drewnianym treliażu. W pachnącym kwiatami ogrodzie błyszczące ptaki dzwonią doniośle, jakby miały gardła z mosiądzu, a serca z miękkiej kutej stali… Zlewają się w jedno, w pieśń tajemniczą feerycznych tęsknych pejzaży przynoszących ukojenie w złudnych przerwach przynoszących ukojenie. Przechodzą i giną w ostrym bólu melancholijnego wzruszenia poprzetykanym szeregiem czarodziejskich, spotęgowanych wizji, mimo że spaczonych i przejaskrawionych. Wysublimowanych w atmosferze refrakcji… Załamującej się na granicy światła, coś na kształt zasady Fermata, bądź Huygensa… Lecz znowu wszystko upada. Chwieję się w gęstwinie mroku, w zwięzłej monografii upojenia. Czym? Nie wiem. Nie pamiętam. Choć wiem, że koszula lepi się od rozmaitych trunków i szumi w głowie nawała wspomnień. Wiem, że jestem, gdzieś w połowie drogi. Korytarza? Przedpokoju? Z tyłu? Z przodu? Nie pamiętam w jakiej pozycji śniłem. Być może leżącej, embrionalnej? Ale wiem, że było mnóstwo wiwatów i salw oraz wietrznych oklasków rozkołysanych dębów, kasztanów, jakby na pożegnanie… Westchnień zielonej doliny szczęścia… Która była jednak poza zasięgiem. Zagrodzona wielkim narzutowym głazem… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-09-25)
  17. @violetta cześć, nie palę cygar, ale posłuchać można...
  18. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  19. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  20. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  21. Pędzę przez czas i przestrzeń, zamknięty w łupinie z tytanowego pancerza. Zamrożony. Zeszklony. Rozsadzony kryształkami lodu śnię o zmorze napastującej moje nieruchome ciało… Otwieram drzwi. Przechodzę przez popękane ściany… Mury. Obrośnięte mchem kamienne bryły… Przechodzę przez okna z falującymi firanami, wzburzonymi zasłonami pełnymi jakichś wirów, podwodnych uskoków, kominów hydrotermalnych, wokół których skupiają się wąsate, zeskorupiałe stwory o wielu odnóżach… Przechodzę albo raczej przepływam bez ciała i czucia jak na próbie wniebowzięcia. Albo ciężki jak stutonowy głaz spadam w otchłań wielką jak wszechświat… Jakieś przebłyski o nieznanej naturze. Jakieś zapętlenia materii. Elegie powietrza, które prawie czuję w tej nieczułości doczesnej… I próbuję przywłaszczyć sobie tę cząstkę bytu. Wilgotną zalążnię. To ziarno… I jestem w innej rzeczywistości jakimś innym zdarzeniem, dryfującym ciałem, co przecina trajektorie planet, tarcze galaktyk, obce nieboskłony. Tam, gdzie się coś nieustannie spełnia w szale oczekiwania albo w trwodze pragnienia. Lecz spełnia się, spełniając za późno. Wywołuje zdarzenia z przeszłości. Na jawie? We śnie? I ten błysk otwieranego ręką matki okna. W słońcu. W którymś gorącym dniu lipca… Albo którejś jesieni… Rozedrgane słoje na fornirze szafy, dębowej klepce. Uśmiech matki zniekształcany drgającą smugą powietrza, co ją przecina, otacza i wchłania. Jej dłonie gładzące w donicy kwiaty… Lecz, gdy tylko zamykam oczy, otwieram ― widzę jedynie ― martwe przedmioty z żelaza. Skorodowane. Okryte patyną mosiężne klamki… I słyszę ciszę bezmierną zapomnienia, która jarzy się na krawędzi szklanki stojącej na stole. Gdzieś w głębokich pokładach czasu, jakieś poruszenia. Liście. Drzewa… Wiodąca do ogrodu ścieżka… Gong stojącego zegara, nieustanny jak bicie serca… Boję się głębiej odetchnąć, aby nie zburzyć obrazu i tak trwającego jedynie mgnienie. Zamykam oczy. Otwieram. Cóż widzę? Wydeptane przez lata drewniane schody. Wygładzoną poręcz. Na ganku drzwi otwarte na oścież. Za nimi ― półmrok opuszczenia. Wschody i zachody księżyca. Ćmy jak nagłe westchnienia kołują uparcie wokół płomienia świecy… … talerza, pustej butelki po alkoholu… I wszystko pokryte kurzem. Szarym pyłem cementu… Przesypujące się przez palce porzucone artefakty jakiegoś dawnego życia. Nadziei… Całe flotylle sennych majaków o rozwianych grzywach niewidocznym wymiarem wkraczają w nieistnienie… Jest tak przerażająco zimno. Moje oszronione ciało w wirującej kapsule. Niewidzące już oczy spoglądają w pustkę jedynie resztkami pamięci, skrząc się nikłym blaskiem dalekich gwiazd… Pędząca w kosmicznej zawiei radioaktywnych cząstek, przeżarta na wskroś bryła lodu… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-09-18)
  22. @Somalija oczywiście wygasłym wulkanem...
×
×
  • Dodaj nową pozycję...