Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 424
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez Arsis

  1. Arsis

    Francuska

  2. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  3. Arsis

    Ambientalnie

  4. Arsis

    Ambientalnie

  5. Nie ma. Nie ma. Tu ma nic nie być. Nie jest. I nie będzie… Albowiem nie ma, tak jak nie ma NIC w próżni wszechświata. Choć może coś tam jest. Ponoć w próżni występują jakieś wiry i oddziaływania. Niewidzialne. Niejasne. Enigmatyczne. Ale są. Tu, natomiast, nie ma NIC. NICZEGO… Przychodzi do mnie w deszczu. Przychodzą… W deszczu, we mgle… A więc jednak coś… Nie. To tylko zmory pełne wybrzuszeń falujących w powiewie zasłon. Przychodzą i nikną. Omiatają chłodem. Westchnieniem nicości. Mój dom. Ja z moim domem oddycham, będąc z nim zrośnięty korzeniami, plątaniną żeliwnych rur. Jak jakaś elektrohydrauliczna hybryda. Oddychają ściany. Okna zasłonięte bielmem firan. Okna. Oczy. Moje oczy widzące na przestrzał. Przez całą amfiladę pokoi. W półmroku. W półświetle. W nocy. W ogłuszającej wszystko sennej imaginacji. W niesłyszalnych dźwiękach głosy. W infradźwiękach. W ultradźwiękach... Czyje? Kogo? Kto wciąż tu przychodzi, nie przychodząc przez wieczność całą? W ogromnym przeciągu drzwi trzaskają bez klucza. Wspinają się po ornamentach tapet czyjeś westchnienia... Dzwoniący telefon. Jeszcze taki stary, ebonitowy. Z tarczą. Dzwoni, mimo że oderwany od ściany kabel zwisa żałośnie. Zwisa bez wtyczki. Wypatroszony na końcu. Nastroszony dziesiątkami miedzianych drucików. Zakurzony eksponat wyrwany ze szponów przeszłego czasu. To się kłębi. To się wciąż kłębi i przeinacza. Tuż nad podłogą. Na jawie. We śnie. Nad dębową klepką o słojach rozmaitych i gęstych. Ciemnymi plamami pleśni. Kiedy przechodzi, palą mnie oczy. Pulsują boleśnie skronie. Kiedy przechodzi krokiem milczącym i wolnym. Takim wolnym. Spowolnionym z powodu braku przyciągania ziemi. I wtedy, w tym blasku wiszącej lampy. W nocy bezkresnej i cichej. I wtedy… Za oknami deszcz stuka o parapety. O blaszane kominy… Patrzę. Rozglądam się… Na dłoniach, na rzęsach… Resztki nie startego pyłu… Pył wiruje wokół. Kurz mieni się w powolnym przepływie. Na blacie stołu ślady odciśniętych w nim dłoni, przywartych ust. I w tej… Na okładce książki, na jednej z serii, na kilku. Na całej stercie, znak nieskończoności. O człowieku, o myśli współczesnej… Migoczą całe w gwiazdach dzieci wszechświata. Z włosami rozwłóczonymi. Z włosami wplecionymi w galaktyczne wiry. I mówią, i szepczą z wodorowych ostępów początku. Hoimar von Ditfurth… Karl Jaspers. O źródle i celu historii. Erich Fromm. Mieć i być. Dalej – nieczytelne... Zamazane. Pomazane. Pokreślone. Pogryzmolone dziecinnymi szlaczkami, słoneczkami z uśmiechniętymi buźkami. Świadectwo do następnej klasy z zachowaniem poprawnym. Z matematyki: dostateczny. Z polskiego… Podpis dyrektora zamazany. Zamiast niego: karykatura przyrodzenia. Pocztówki. Czarno-białe zdjęcia. Pocztowe znaczki. Gwiazdki, wycinanki… Wysypuje się to wszystko razem ze świeczkami i papierośnicą ojca…Z odrobiną tytoniu na dłoni. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-12-29)
  6. Arsis

    Ambientalnie

  7. Arsis

    Ambientalnie

  8. Arsis

    Ambientalnie

  9. @Somalija cześć, Aga
  10. Światło pod sufitem. Długi rząd brzęczących jarzeniówek. Brudna, żółtawa biel poprzetykana czernią rozkładu i defragmentacji. Zupełnie jak wybrakowane uzębienie starca. Choć w zasadzie trupa, żywego jeszcze, ale trupa. Przechodzę. Idę. Nieskończona dal. Usiana opiłkami żelaza podłoga. Śmierdzące smarami zgarbione korpusy martwych frezarek. Jakichś urządzeń niewiadomego przeznaczenia… Zapaliłem świeczkę. Nie jedną. Kilka. Cały las świeczek. Płoną wszędzie. Na podłodze. Stole. Lastrykowych parapetach, krzesłach, drewnianych półkach regałów. Uginających się od starych, rozsypujących się książek. Pozostałości po umarłym ojcu, umarłej matce... Płoną i drżą płomienie. Żółte, drgające płomyki. Drgające od oddechów niewidzialnych widm. W mroku nocy z zaprzepaszczonej otuliny snu. Matka przychodzi czasami. Widzę ją. Przychodzi z uśmiechem. Z werwą. Albo z jakąś pretensją. Z marsową miną. Przychodzi sama albo z ciotką, albo z ojcem. Ale zawsze wyrazista. Jakby przesycona kolorami. I cała w falujących płachtach. Jakichś falujących częściach zwiewnej garderoby. Jakiejś takiej, której nigdy nie nosiła za życia. Wielokolorowych, wyciętych niczym z modowego żurnalu peniuarach długich do samej ziemi. A zatem przechodzą przeze mnie. Wychodzą ze ścian. Idą. Płyną. Stąpają bezgłośnie po dębowej klepce. W pokoju. W przedpokoju. W całej amfiladzie długiej jak rodny kanał martwej od dawna rodzicielki. Niekończącej się gardzieli jakiegoś przejścia. Jakiegoś korytarza z tego do tamtego życia albo śmierci. Idziesz ze mną? Czy idziesz? Dlaczego milczysz? Świece płoną. Jedna przy drugiej. W odstępach. W oddaleniu. W nicości nocy… Drgające ogniki. Deliryczne cienie na suficie i ścianach. Skrzydlate. Bezskrzydłe. Albo wypełzające dopiero z kokonów. Nieporadne… Rozmaite, nienasycone jestestwa. Metamorficzne egzystencje. Wyczulone na każdy najmniejszy nawet ruch. Na każde poruszenie, nawet tak szybkie, że przekształcające się momentalnie w nieruchomość. W cienistą skamielinę. W odwieczny kamień pokryty zielonym mchem zagradzający przejście do drugiego pokoju. Skąd tu nagle taka bariera? Ta niemożność przejścia? Owiewa mnie leśny chłód po twarzy, po skroniach i plecach. Las szumiący wokół. Szumiące wokół dęby. Za oknami otwartymi na oścież… Za oknami gałęzie. Liście… Cicho. Ciii… Ktoś idzie ulicą. Chodnikiem. Trotuarem. Ktoś spóźniony na umówione spotkanie w parku okraszonym nocną ciszą. Tam, przy ławce. Przy tym dębie, kasztanie, topoli… Tam wtedy. Tam, kiedyś… To było kiedyś… To było… Dlaczego milczysz? Przecież jestem. Przyszedłem. Wprawdzie po czasie, ale jestem. Rozglądam się wokół, lecz jedynie wirują lodowe kryształki w sześcianach powietrza. W żółtawej poświacie latarni, które giną w przymglonej substancji czasu. I płyną powoli, powoli. Powoli… Całe flotylle kłębiących się, zapomnianych… Dawno umarłych. Nieistotnych… Zatracających się na powrót w ciszy… Milczysz, albo zmieniłaś ton. Nie. To zmieniły się jedynie okoliczności. Ty, nie zmieniłaś się wcale. Cały czas milczysz w piskliwym szumie gorączki. I chowasz się, gdzieś dalej. I znikasz. Zza drzewa wychodzi starzec o siwej brodzie z gałązek i chrustu. Nie. Nie idzie. Stoi. I tylko chwieje się w podmuchach wiatru. I drży. I porusza milczącymi ustami. I opowiada coś czego dosłyszeć nie sposób. I opowiada coś z egzaltacją i pasją. I mówi wśród teatralnych gestów. Przesadnych… Kiedy podchodzę. Kiedy zbliżam się, aby dostrzec, usłyszeć cokolwiek, zatraca się wszystko, co przed chwilą wydawało się takie realne. I staje się jedynie krzakiem nagiego bzu, co zaszedł mi znienacka drogę. I staje się jedynie plątawiskiem gałęzi. Plątaniną korzeni. Podziemną egzystencją nie wiadomo czego… Zamykam oczy. Ćwiczę zamykanie i otwieranie powiek. Otwieram. Zamykam. Otwieram szeroko. I widzę. I próbuję dostrzec. I widzę jakieś kontury. Zarysy na ścianie. Na drzwiach trzydrzwiowej szafy. Na drzwiach pokrytych fornirem. Na drzwiach starej szafy skrzydlate cienie. Na drzwiach wielki motyl rozpościera skrzydła. Szykuje się do odlotu wielka istota… Wiesz, piję Bushmills'a, taką starą irlandzką whisky. Napijesz się ze mną, tato? Masz. Pij i nie dyskutuj. Ja, piję. Uśmiecha się do mnie skrzydlata istota. Ojciec leży tu od wieków w stosie rozsypanych piór i chrzęści resztkami spróchniałego truchła. Jakiś taki niepodobny do samego siebie. Leży profilem swojej podłużnej czaszki. Czaszki podobnej cośkolwiek do jakiegoś ptaka. Patrzy się na mnie. Nie patrzy. Zwraca się do mnie pustymi oczodołami zasklepionymi czarną, wilgotną ziemią… Co chcesz powiedzieć, tato? Nic. Milczenie. Tylko piskliwa w uszach cisza. Tylko szum i szmer padającego zza otwartego szeroko okna deszczu. Trącane kroplami listki lśnią w półmroku. Migoczą. I drżą w żółtawej poświacie ulicznej latarni… Matka krząta się w kuchni. Przynajmniej tak mi się wydaje. Coś tam robi. Szykuje kolację wigilijną. Choć odgłosy to jakieś odległe. Płynące spomiędzy przeszłych warstw dawno minionych dziejów. Milknie wszystko. I znowu nic. Znowu piszcząca w uszach cisza. W pokoju. W pomroku pokoju lśni płaszczyzna drzwi. Lakierowana powłoka starej szafy, w której czai się pustka wiszących na pręcie pokrytych kurzem drewnianych wieszaków. Wisiały tu kiedyś płaszcze i bluzki. Marynarki. Na wewnętrznej ścianie krawaty ojca… Czy ty mnie kochasz? Powiedz. Mów. Albowiem dawno nie było kochania. Wiesz, przychodzą do mnie. Przychodzą jakieś osobistości, płaskie jak książkowe fotografie. Kto to? Nie wiem. Ale chyba są ważni, bo wyniośli i sztywni. Tacy królewscy. Masz, pij. Dlaczego milczysz? Rozgrzewa mnie w środku kolejny łyk alkoholu. Trunek to szlachetny. Herbaciany. Potrójnie destylowany. Nie uroń tylko kropli, bo spłynie ci po brodzie palącą do szpiku kości rozpaloną strugą. Przychodzą do mnie znowu. Aktywizują się po śmierci. Przechodzą przez ściany i drzwi. Przechodzą w ciszy i jakoś tak obojętnie. Nie patrzą na mnie te natrętne mary. Te najgorsze widma. Owijają się w przezrocza minionych dni. Za otwartymi oknami drzewo przy drzewie. Dęby, kasztany... Kładące po sobie liście topole. I te topole strzeliste do nieba. I te topole trzeszczące w pochyleniach od wiatru… Ktoś znowu idzie. To ja idę pomału. Wstałem i idę powoli jak ktoś, kto uczy się dopiero chodzić. Idę, stanąwszy po długim leżeniu. Po długiej niemocy. Po gorączce toczącej ciało. Idę daleko, nie wiadomo gdzie. Chyba do toalety oddać mocz, choć oddałem go już wszędzie… I obejmuję ściany, próbując utrzymać równowagę z powodu ogromnego pędu kuli ziemskiej. Przytulam się do niczego, będąc niczym i nigdy nie będąc czymkolwiek ponad nicość. Ponad okrutną nicość i pustkę lodowatego wszechświata. Płynąłem. Płynę. I jeszcze raz płynę. Byłem wszędzie. I byłem równocześnie w kilku innych czasach i przestrzeniach. Być może we śnie. W malignie. Na jawie… Coś się świeci nade mną. Coś się do mnie przymila. Coś nagiego w swoim bezwstydzie. Otula mnie ciemny poemat z piekła rodem. W szumach i piskach. W szmerach i cichych stukach w żeliwnych rurach. W starych rurach. W plątaninie starych żeliwnych rur. Jakieś jęki i szepty. Jakieś przekleństwa hydraulików. Nade mną mieszka jedynie nicość. Pustka tak przeogromna, że aż rozsadza czaszkę w swoim bolesnym pulsowaniu. I w tej pustce czyjeś kroki. Powolne kroki. Czyje? Czy to ty, tato? Milczysz, a więc milcz dalej. Tak jak milczysz do tej pory swoim grobowym milczeniem. Matka? Nie. To nie ona. Ponieważ poszła już sobie po chwilowym krzątaniu się po kuchni. Stwierdziła, że nic tu po niej. A przyszła jedynie z przyzwyczajenia. Pokrzątała się w kurzu i w pyle. W pajęczynach… W zapleśniałych tworach wypełzających z ciemnych kątów. A więc przywołało ją tutaj jej własne echo przeszłości. Poszła sobie. Zniknęła w drzwiach, w półmroku klasztornym pełnym umarłych twarzy. Poszła jak wtedy, rzucając na pożegnanie swój cień na ogród. Przy stole stoi odsunięte krzesło. Na stole pęknięty wazon z pękiem uschniętych melancholii. Na stole talerz z okruchami czerstwego chleba. A więc ktoś tu był na tej ostatniej wieczerzy. Skosztował ciała Chrystusa i jego krwi. Lecz ta krew miała posmak irlandzkiej, potrójnie destylowanej whisky. Pusta butelka mieni się w drgających płomieniach świec. Napijesz się ze mną, Jezu? Masz, pij. Kilka kropel spadło na twoje wytarte dżinsy. Masz za sobą długą podróż. Jego płonące oczy. Jego świecący na głowie diadem. Na co ci on? Po co? Kładzie na stole naszyjnik z pereł. To nic. To tylko kamienie, kamienie… Powtarza jak echo. Powtarza cicho… Była tu twoja matka, mówi. Wiem, odpowiadam. Lecz widzę nagle, że jest nagi. I widzę jego wargi nabrzmiałe. Coś chciał jeszcze powiedzieć, lecz milczy. I rysuje w powietrzu kręgi. Ramionami oplata swoje smukłe nogi i ręce. Słyszę go w szmerze przesuwanego krzesła. Mówi coś. Mówi, porusza obrzmiałymi, sinymi ustami… Wstaje i idzie. Ku zaskoczeniu cały w bieli. W falujących, w powiewających szatach… I ostrymi skrzydłami bez szelestu się w niebo wzbija, jak ptak… I uderza mnie cisza. Cisza tak wielka, że aż ogłuszająca. Cisza tak wielka, idąca jak fala za falą... Otwieram oczy. Otwieram szeroko. Razi mnie słońce, co wpada z ukosa. Na podłodze, na sękach, na słojach dębowej klepki… Na suficie plama zacieku. Wznoszące się drzewo żeliwnych rur… Drapie mnie w gardle. Dusi wirujący w powietrzu kurz. Świece dopaliły się do końca. Spalone knoty. Stearynowe kikuty... Jesteś tu jeszcze? (Włodzimierz Zastawniak, 24-12-25)
  11. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  12. Arsis

    Ambientalnie

  13. @Somalija ja nie mam w ogóle... ale za to mam...
  14. @violetta nie, nie zapomniałem. też masz coś...
  15. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  16. @Somalija coś jeszcze...
  17. @Somalija może ta? jakoś chodzi za mną. to inna wersja utworu z płyty stevena wilsona " the harmony codex", wersja z udziałem mistrza mikaela akerfelda
  18. @Somalija ale nie napisałaś czy Ci się podoba... @Somalija mam tłumaczenie piosenki
  19. @Somalija witaj, Aga. tak jakoś... dawno, dawno... ale mam coś w zanadrzu...
  20. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  21. Arsis

    Ambientalnie

  22. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  23. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

×
×
  • Dodaj nową pozycję...