Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 534
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez Arsis

  1. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  2. Arsis

    czas na książkę..

  3. Podejdź do mnie tak powoli i kochaj się ze mną, pokaż w płomieniach świec lśniącą gładkość swoich nóg. Rozbierz. Zdejmij, zerwij ubranie. Chodź i pocałuj, tak czule, namiętnie, szalenie… Pozwól się dotknąć. Ja tu jestem i czekam na ciebie, jedyna… Wpij się w usta wilgotne. Obejmij kark, plecy, pośladki. I zatańczmy na środku pokoju, w objęciach nagości… Pozwól się pieścić. Tak pragnę cię całować, wodzić palcami gładką skórę szyi, wtedy, kiedy odchylasz w ekstazie głowę. A twoje długie włosy opadają ci wzdłuż pleców. Zdejmuję ci sukienkę, abyś mnie olśniła blaskiem, który prześwituje, gdzieś z wnętrza, jakby zaczajony, gotowy do galopu skowyt intensywnego orgazmu. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze chwila. Pozwól się napatrzeć, nadotykać i nacałować. Twoje ramiona… Szepczę ci do ucha coś, co tylko my rozumiemy i pragniemy chciwie. Rozpinam twój stanik uwalniając piersi. Biorę je w dłonie i delikatnie ściskam… Mówisz do mnie, prosisz o więcej. Rozchodzi się bicie serca, przyspieszony oddech, kiedy przygryzam twoje sutki, coraz bardziej nabrzmiałe i twarde… Gładzisz moje ramiona, tors, przywarta ściśle i szczelnie. Masuję twój brzuch. Szybkim ruchem zrywam ci stringi. Spadające na dywan odtrącasz stopą, gdzieś w kąt pokoju… Pod napiętą skórą wyczuwam wezbraną rzekę krwi, pełną gotowość. Chcesz? Wiem, że chcesz… Całuję ci brzuch, zbliżając się do tej cudownej, jakże wrażliwej różowości. Zlizuję słonawe krople spomiędzy rozchylonych płatków, spomiędzy rozwartych palców o paznokciach pomalowanych na czerwono. Dotknij i popieść. Wyczuj twardość, to płonące pulsowanie. Nie żałuj uścisków, Odsłoń przejrzałą śliwkę, weź do ust. Będę gładził twoje włosy a ty będziesz na mnie patrzeć, gdzieś z dołu, z pokładów boskiej rozkoszy. Nie przestawaj, och, nie… Chodź tu do mnie. Usiądź. Powoli, ale do końca. Nasuń się i unieś… I znowu… powoli… … powoli… Tak sensualnie wyginaj lśniące ciało. Niech na ciebie popatrzę, nasycę się twoim widokiem. Podtrzymuję ci rozsunięte, drżące uda, kiedy podnosisz się i opadasz, odchylając głowę z głębokim westchnieniem, jękiem i blaskiem w oczach… Kocham cię. Kocham… Zmieniamy tempo, zwalniamy, to znowu przyspieszamy. Miarkujemy rozkosz, aby nie uleciała za szybko. Niech trwa w nas ekstaza. Niech trwa w nas głębia kosmosu… * Budzimy się z uśmiechem w słonecznej smudze, nadzy, wtuleni w siebie. Zakochani… (Włodzimierz Zastawniak, 2023-05-14)
  4. To jest, gdzieś tutaj. Macam w ciemności. Macam… — lecz nie znajduję… Otacza mnie jakaś przedziwna lotność majaczących obrazów. Jakieś fragmenty z poszczególnych etapów dawnych epok. Gdzieś coś się czai. Wiem, to. Wiem. Przechodzi. Snuje się w odmętach niedoistnień. Coś się przemieszcza w oddechu nocy bez tumultu pierzchań, szurań i stukotu obcasów i echa chrząknięć i pokasływań. Coś się przemieszcza i mży tą szarością mżących pikseli. W półmroku korytarza, pustego pokoju, gdzieś w labiryntach opuszczonego domu donośny gong stojącego zegara. Gdzieś tutaj albo nieco dalej widziałem twarz umarłej matki. Matka spoglądała na mnie. Nie. Ona tylko udawała patrzenie zatopiona w głębokościach mrocznej łazienki. Gdzieś z wysokości żeliwnych rur, rur skłębionych pod wzdętą nawałą popękanego sufitu. Wyglądała, jakby wisiała na krzyżu. Patrzyła się tym wzrokiem pustym. Beznadziejnie pustym, w którym szalał jedynie lodowaty wiatr zaśnieżonych pustkowi. Patrzyła się na mnie, kiedy ja trzymałem w dłoniach rozedrgany płomień świecy. Z potwornej oddali zaświatów z szalejącym wichrem tęsknoty. Z zakamarków nie wiadomo czego. Z zaprzepaszczonych momentów… Nie ma. Już nic nie ma. (Włodzimierz Zastawniak, 2023-07-01)
  5. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  6. Matka przychodzi zawsze w nocy, przychodzi dziwnie blada. Wie, że będzie umierać, choć przecież już umarła. Ale jeszcze chodzi i mówi, mimo że skóra jej twarzy zwisa sinymi płatami. Przychodzi i dziwnie się na mnie patrzy, tym wzrokiem trupa, chcąc mi przekazać jakąś utajoną wiadomość z zaświatów. Stoi i patrzy się na mnie, stoi… Stoi. Stoi…. I patrzy się tym wzrokiem strupiałego trupa. Choć w ostatnim widzeniu starała się to ukryć tak, jak się ukrywa zmarszczki pod grubą warstwą pudru. Nie musisz już, mamo. Nie trzeba. Wiem, że już nic z tego nie będzie. Przepraszam cię. Pójdę na twój grób i położę ci na płycie czerwone róże, zapalę świeczkę. Tobie, ojcu i babci, której nie znałem. Ale zapalę, bo tak trzeba. I postoję w słońcu albo w deszczu, w zimnie albo upale… Ale będę. Tak, będę… Przepraszam cię, ale piszczy mi w uszach. To od ciśnienia. Słyszę szumy i gwizdy. Jakby przekaz z kosmosu od obcej, absolutnie obcej formy życia. Powiedz, dlaczego mnie wybrali? Ach, tak. przez tę moją niekompatybilność z tym światem. A czy będę kompatybilny z nimi? Nie widzę ich twarzy. Ale słyszę jakieś szumy, szmery i niewyraźne jak w gorączce słowa… Ciekawe, o czym to. O mnie? Opowiadają moje dzieje? Być może. Opowiadają samym sobie dzieje mojego żałosnego życia. Być może jacyś ichni naukowcy wzięli sobie na karb mój przykład. Ale, dlaczego akurat mój? Przecież jest tyle innych, pięknych…. Wręcz modelowych… Tu nie ma nic. Jedynie pustka i ból. Lodowata otchłań kosmosu. Ja już nie zmuszam do niczego. Kogo? Kogo, kogo… Już nikogo. A czy kogokolwiek zmuszałem do czegokolwiek? Nie wiem, nie pamiętam. Ale już nie zmuszam. Już nie zmuszam….Już nie. Już… Podchodzę do splątanych w rogu pokoju rur. Żeliwnych. Pokrytych stłuszczoną, odpadającą farbą żeliwnych rur. Widzę, jak się rozchodzą wieńcem pod brunatnym od zacieków sufitem. Widzę, jak falują na nich pajęczyny. I widzę jestestwo jakiegoś martwego życia. Tam coś umarło, mimo że wciąż żyje. Mimo że przychodzi i objawia się srebrne w pełni blasku księżyca. Blade lica i usta. Nieruchome oczy. Mimo że wciąż udaje życie. Mimo że wciąż udaje normalne funkcjonowanie. Takie funkcjonowanie, jak gdyby nigdy nic. Ale to jest przecież nieżywe. Martwe w swojej martwości kamienia. Martwe i lodowate niczym bryła lodu. Podchodzę do otwartego na oścież okna. Wchodzę po stołku na lastrykowy parapet…. Wiatr owiewa moje skronie, rozwiewa włosy…. Jest dzień, środek upalnego lata. Jest jakiś dzień, mimo że przed chwilą była noc. Ale jest dzień. Zatem staję na lastrykowym parapecie i zaczynam błądzić w zakamarkach wspomnień. Szumi wiatr. Rozwiewa włosy… Szumi jak tchnienia mojej matki, która umierała jak ten sen szumiący i tkliwy… Szumi. Szumi mi w uszach… Rozkładam ramiona, robiąc ten jeden, jedyny krok, wpadając w otchłań złudnej nicości… Kiedy otwieram oczy, mości się wokół mnie przytłumiona zieleń drzew. Za mną nic. Nie ma żadnego okna ani parapetu. Za mną nic. Tu już nikt nie wejdzie. Jestem bezpieczny. Jest tylko przytłumiona zieleń drzew. I szelest liści, ciche skrzypienia dębów, kasztanów. Tu już nikt nie wejdzie… Tak oto odpoczywam w świetle rozjarzonego dnia. W świetle upojnego lata. Ale tylko ja. Nikt więcej. Bo i nie musi tutaj nikogo być. Nie musi, ponieważ nie zmuszam do niczego. Nie zmuszam, tak, nie zmuszam. Obraz nieżywej matki zniknął albo przynajmniej mam taką nadzieję, że zniknął. On nie ma tu wstępu. Nikt nie ma tu wstępu. Odczepcie się! Dajcie mi spokój! Nie odwiedzajcie już mnie, błagam. Pójdę sobie tam, gdzie nie ma już nic. Albo jest, tylko niewidzialne. Pójdę sobie. Tak, pójdę sobie… Do kogo to piszę? Mówię? Do nikogo. Bo nie ma już nikogo. I nigdy już chyba nie było. Do kogo to mówię? Wybacz, że mówię nieskładnie i bełkotliwie. Wypiłem trochę i mieszają mi się wątki, epoki i lata. Ja już nie wiem, gdzie jestem. Tu, czy gdzie indziej? A zresztą, jakie to ma znaczenie? Nie ma już żadnego. Bo i kogo to obchodzi? Nikogo. Absolutnie nikogo. Zanurzam się w przytłumioną zieleń szeleszczących, szumiących liści dębów, kasztanów a może i strzelistych topól? Wchodzę w przytłumioną zieleń szumiących drzew. Sam. Sam, jak ten palec drwala. Dlaczego? Bo nikogo już do niczego nie zmuszam. Tak, nie zmuszam do niczego. Odpoczywam teraz, ponieważ niedowidzę. Ciśnienie miażdży mi pulsujące skronie, wzrokowe nerwy… Ja chyba niedługo umrę tym umieraniem nieobchodzącym nikogo. Jak się umiera w ten sposób? Otóż umiera się po cichu albo po kryjomu. Umiera się i już. Tak, już. To nic takiego. To nic popularnego. To taka prosta śmierć niekompatybilnej z życiem jednostki. Lecz… — właśnie, co lecz? Umarłem? Żyję jeszcze? Chyba jeszcze żyje, bo boli mnie serce. Boli mnie tym ciągłym umieraniem. Tym ciągłym nawarstwianiem się nicości… Żyję, ponieważ czuję i czuję wciąż, choć już nie powinienem przecież niczego czuć. No i popatrz, upiłem się. Nakrzycz na mnie, nazwymyślaj mi. Upadłem i nie mogę wstać. Tak jakoś nie mam siły się podnieść. Ale mam prośbę, nie nachodź mnie już więcej. Ja już nie chcę niczego, po prostu niczego. Tak to już jest, że niekompatybilność jest masakrowana trybami codzienności. A to są tryby nie do zniesienia. Wybacz, ale boli mnie głowa od ciśnienia. Od pulsującej nawały myśli… Starałem się jak mogłem… (Włodzimierz Zastawniak, 2023-06-30)
  7. Arsis

    czas na książkę..

  8. Arsis

    Przeczytane, polubione...

  9. Arsis

    czas na książkę..

  10. I Przemieszczam się, płynę… Pokonuję powoli ogromne przestrzenie… Gdzie okiem sięgnąć, dostrzegam tylko falujące łany złotego zboża. Zniżam lot i rozsuwam dłońmi, niczym pływak, jaskrawiejące w słońcu wąsate kłosy. Zawadzam o te wyrastające z ziemi ziarna przyszłego chleba, czując łaskotanie na skórze, a we włosach powiew letniego wiatru. Jestem zawieszony pomiędzy istnieniem a niebytem, gdzieś pomiędzy jawą a marzeniem sennym. Dotykam tych przedmiotów natury… Stwarzam nowe w głębinach umysłu… Jakaś tajemnica przenika drgające refleksy szemrzącego strumienia. Wszystko jest zatopione, jakby w jakiejś gęstej substancji… Skapują w zwolnionym tempie krople niedawnego deszczu z mięsistych liści, z biało-liliowych, czerwonych płatków… Postrzępione chmury przesłaniają tarczę słońca, wloką po ziemi swoje cienie... Niedosłyszę swojego oddechu, ale słyszę szept przelatujących owadów i plusk chłodnej rzeki, kiedy zanurzam w niej bose stopy, dłonie, nagie ciało… Stoję na wilgotnej od rosy łące. Mgielne mamidła na jej skraju, niczym duchy, suną gdzieś bez celu, donikąd, przybierając rozmaite formy. Czuję, że ogarnia mnie chłód. Dreszcz przechodzi po plecach. ― Skąd ta nagła zmiana obrazu? ― Czyżbym przekroczył niebacznie ową niewidzialną barierę rozdzielającą poszczególne wszechświaty? Jest mi ciężko, zimno i samotnie. Lecz oto słyszę, że ktoś mnie woła z oddali. Słyszę cichy kobiecy płacz. ― A więc jest jeszcze ktoś poza mną! Ruszam przed siebie, brnąc po kolana w błocie. Wyszarpuję z cichymi cmoknięciami stopy. Nie wiem, co zobaczę i kogo. Czuję kompletną beznadziejność i niemoc. ― Co jest dalej? ― Co takiego ujrzę niebawem? ― A jeśli jest to tylko ułuda i dalej nie ma już niczego? ― A jeśli nie ma już nic? II Budzik dzwoni od dobrych kilku minut. Lecz dopiero teraz to sobie uświadamiam. Jeszcze z zamkniętymi oczami, jak ślepiec, macam dłonią, aby go namierzyć na blacie nocnego stolika. Znajduję. Naciskam nieśpiesznie guzik. Zapada cisza. Nie mogę otworzyć powiek ― są zbyt ciężkie, jakby z ołowiu. Promienie bladego światła przenikają wąskie szparki moich oczu... Jeszcze chwila. Jeszcze tylko chwila… Niewyraźne, rozmazane kształty przedmiotów, wyostrzają się i konkretyzują. Za oknem suną powoli jesienne chmury i słychać tylko ciche uderzenia drobnego deszczu o blaszany parapet. Boli mnie z tyłu głowa. Nie mam siły na nic… Odgarniam kołdrę... Siadam na krawędzi łóżka… Ból z tyłu głowy jest nie do zniesienia... Szukam flakonika z aspiryną… Znajduję go na stoliku, obok nocnej lampki. Połknięte dwie tabletki popijam kilkoma łykami wody mineralnej z opróżnionej do połowy butelki... W powietrzu czuć wyraźnie nieprzyjemną woń alkoholu i wymiocin. Obejmuję dłońmi potylicę, opierając łokcie na kolanach… Czekam na jakąkolwiek ulgę, zgięty w pół niczym znak zapytania. Myślę o tym powracającym wciąż śnie. O tym wołaniu z oddali i tym cichym kobiecym płaczu. Czyżby ktoś chciał mi coś przekazać? ― Czego ode mnie chcesz, zjawo? Co chcesz mi takiego ważnego przekazać? Nie rozumiem. Nic nie rozumiem… ― I niech tylko przestanie boleć… ― Niech przestanie… Wstaję z wielkim wysiłkiem i omal nie padam od razu na twarz. Utrzymuję ostatecznie równowagę, mimo że nogi mam jak z waty. Stoję przez moment przy nocnym stoliku, ściskając palcami jego krawędź… Robię jeden krok, drugi… Podchodzę do okna… Rozchwiane w chłodzie jesieni strzeliste topole nie mają już prawie liści. Za to te, które jeszcze nie opadły mają żółto-rdzawy kolor. Machają mi na pożegnanie, drżąc przed progiem śmierci… Przywarty czołem o szybę, czekam aż ból ustąpi całkowicie. Przymykam szczypiące, załzawione oczy… Wytrąca mnie z letargu szum przejeżdżającego po mokrym asfalcie samochodu. Jakiś starszy człowiek z małym pieskiem idzie wolno poboczem drogi. Poza tym nikogo i nic, tylko chłód, deszcz i szarość pochmurnego poranka. Wrony załamują swoje skrzydła, wznoszą do nieba rozkrakane dzioby… Zatykam uszy, aby utonąć w piskliwym szumie wzburzonej gorączką krwi... Spoglądam na blat stołu, na którym leży pożółkła, podniszczona koperta. Nie mam odwagi jej otworzyć. Gładzę palcami… Biorę w dłoń i uważnie oglądam w szarym świetle dnia. Obmacuję, wącham… Wchłaniam pradawne cząsteczki kurzu… Jest zaadresowana do mnie, ale nie ma na niej nadawcy. Jedynie znaczek pocztowy zdradza miejsce pochodzenia. Na tle dalekiego wzgórza, drzew i fragmentu migoczącej w słońcu zatoki ― stoi profilem, podparty pod bok kilkunastoletni pionier. Jest ubrany w białą koszulę i krótkie, granatowe spodnie do kolan. Powiewa mu pod szyją uwiązana, czerwona chustka. Unosząc dumnie głowę, dmie w lśniącą trąbkę z przyczepionym doń czerwonym proporcem ze złotymi frędzlami. W prawym górnym rogu napisano po rosyjsku: „Poczta CCCP 1954”. W prawym dolnym: „10 kop”. W tym samym rogu widać również fragment czarnego stempla pocztowego, jednak zbyt nikłego i zatartego, aby można go było rozszyfrować. Przechodzi mi po plecach dreszcz. Wygląda na to, że ten list przybył niespodziewanie z głębin czasu, od kogoś, kogo już dawno zagrzebały niezliczone warstwy przeszłości. Pchnięty jakąś niewytłumaczalną siłą, przedarł się przez dziesięciolecia epok, aż do teraz. ― Nadany do mnie? ― czy może raczej ― do mojego kolejnego wcielenia? Drżącymi palcami wyciągam złożony na czworo list. Rozkładam powoli ten podziurawiony i poplamiony, zapisany cyrylicą delikatny papier. Zaczynam czytać, mimo pozacieranych niektórych liter: Najdroż.zy! Upłynęło już tyle l..t, odkąd widziałam cię po raz osta..ni. Pamiętasz, jak szliśmy bulwarem nad Newą, w której srebrzyła się owa biała noc? Opowiadałeś mi z uśmiechem przeróżne zabawne historie. By..am szczęśliwa, czując w so..ie takie ciepło, pomi..o przej..ującego zimna. Nie sądziłam, że spotka mnie w życiu jeszcze coś tak cudow..ego. Była to dla mnie sytuacja nowa i zarazem trudna. I może właśnie, dlatego doceniałam wartość tego uczucia. Sprawiłeś, że wiedziałam, czego potrzebuję i pragnę. Bez ciebie nie istniałam, nie żyłam. Przy tobie odnalazłam prawdziwy sens istnienia. To jest nie do uwierzenia, ale nie zauważyliśmy nawet, kiedy przeszliśmy cały Prospekt Newski, który ma przecież kilka kilometrów. Nie dostrzegaliśmy wtedy pełni księżyca, ani nie czuliśmy chłodnego powiewu bryzy. Wydawało się, że wszystko wokół całkowicie zamarło. Wszystko wokół było milczeniem. Zmęczeni usiedliśmy w końcu na ławce nad kanałem Gribojedowa, obok mostu Bankowego. Położyłeś mi wtedy głowę na kolanach, a ja, nachyliłam się nad tobą, okrywając twoją twarz swoimi długimi włosami. Zapomnieliśmy o całym świecie, porwani falą uniesienia, szczęścia i pożądania. Topiłeś w moich oczach rozgorzałe spojrzenie. To wtedy, spoglądając w górę, sięgnąłeś poza siebie. Ogarnąłeś moją kibić splótłszy ręce na moich plecach. Zawarliśmy w namiętnych słowach cały nasz świat... Minęło już tyle lat, Włodku. Mimo że straciłam już niemal całą nadzieję, że cię jeszcze kiedyś zobaczę, to wciąż na ciebie czekam… Pamiętaj o tym… Twoja na zawsze, Nadieżda Leningrad, 18 września, 1954 roku Czuję słabość, a ból w potylicy znowu zaczyna narastać, lecz nie mogę przerwać procesu, nie mogę… Idę chwiejnym krokiem do łazienki. Zdejmuję ubranie i wchodzę pod prysznic. Namydlam ciało… Spłukuję resztki piany... Oparty ramieniem o kafelki, opuszczam głowę… Znowu dopada mnie fala potwornego bólu, jakby mnie ktoś ściskał rozpalonymi do czerwoności obcęgami. Znowu walczę, przygryzając wargi i wydając z siebie stłumiony jęk bezsilności… Powoli, bardzo powoli wszystko ustępuje. Odzyskuję świadomość pod ciepłym, kłującym strumieniem… Staję przed lustrem i spoglądam na starego, zarośniętego człowieka, którego tylko na chwilę opuściły straszliwe męki. Widzę z bliska poorane bolesnymi bruzdami oblicze… Odkręcam kurek z zimną wodą… Ochlapuję policzki, skronie, czoło... Spoglądam ponownie w zaparowane, skroplone szkło… Biorę nożyczki i zaczynam obcinać zarost… Kończę. Nabieram powoli piankę do golenia z małej aluminiowej miseczki. Nakładam ją okrężnymi ruchami na uprzednio zmoczoną twarz pędzlem z końskiego włosia. Wkładam do maszynki żyletkę, dokręcając uchwyt. Przyciskam… Pociągam w dół, zostawiając w białej piance paski odkrytej, gładkiej skóry… I znowu… Wycieram się papierowym ręcznikiem… Dezynfekuję płynem po goleniu… Szczypie… Bardzo szczypie… W powietrzu czuć zapach świeżości i łagodnego zapachu. W przedpokoju pastuję do połysku czarne półbuty… Zapinam guziki białej koszuli, spinam mankiety… Wiążę krawat… Czeszę swoje nieco przerzedzone włosy, robiąc w nich przedziałek… Jeszcze raz czytam zapisany, jakby drżącą dłonią kawałek papieru. Ponownie wchłaniam każde zdanie, słowo… Składam go z powrotem na czworo i wsuwam do koperty. Patrzę na nią, na ten postarzały przedmiot, na ten artefakt. ― Tak, jestem już gotowy ― szepczę do samego siebie, wkładając list do wewnętrznej kieszeni marynarki. Zakładam płaszcz… Otwieram drzwi z cichym skrzypieniem zawiasów... Chłód klatki schodowej na mojej twarzy… Stojąc na progu, patrzę jeszcze przez moment w głębię pustego mieszkania… Schodzę z piętra stopień po stopniu. Wychodzę na wewnątrz… Na podwórku dolatuje do moich uszu trzepot skrzydeł i ciche gruchanie gołębi. Zlatują z blaszanych parapetów, przysiadają na trzepaku, na drewnianej w kącie ławce… Spoglądam w górę i widzę fragment szarego nieba otoczonego ścianami kamienicy… Otwarta na oścież brama… Kwadraty chodnikowych płyt… Osacza mnie gwałtowny szum przejeżdżających samochodów i pogwar mijających mnie ludzi… Na stykach szyn zgrzyta zatłoczony tramwaj … Mąci umysł intensywny zapach spalin… Skręcam w lewo i idę przed siebie. Stawiam wysoko kołnierz płaszcza. Ręce wkładam do kieszeni. Mam jeszcze trochę czasu. Czuję się jak ktoś, kto skończył już swoją zmianę, a jeszcze jest przez chwilę. Jak ktoś, kogo już nikt nie zatrzymuje, kogo już nikt o nic nie pyta. W kałuży, tuż pod moimi stopami, dostrzegam fragment błękitnego nieba. Promień słońca przenika przez nawałę skłębionych obłoków… ― I nagle ― olśniewa wszystko. ― Chyba już czas… Staję przy krawężniku i patrzę na pędzące pojazdy. Wypełniona żwirem ciężarówka jedzie wystarczająco szybko. Jest coraz bliżej. Jest tuż! ― Wyskakuję momentalnie przed jej maskę, rozkładając szeroko ramiona i zamykając oczy. Pisk hamulców… Gwałtowne uderzenie! ― Ból przypominający porażenie prądem, w głębi mózgu krótki błysk jaskrawego światła... Więcej już nic… III Otwieram oczy, jak po przebudzeniu. Jestem w jakimś korytarzu. Nie widzę jego końca. Ma białe półkoliste sklepienie z wiszącymi w regularnych odstępach białymi kulami. Lśni beżowa lamperia na ścianach. Po lewej ręce nieskończony ciąg zwieńczonych półkoliście, tak jak sklepienie, okien… Niektóre są otwarte… Za nimi widać gęstą zieleń drzew, z której dobiega świergot ukrytych w niej ptaków. Promienie słońca tworzą na drewnianym parkiecie ukośne, świetliste prostokąty… Idę powoli przed siebie. Słyszę czasami ciche skrzypienie ułożonej w jodełkę klepki. ― Czyżby to było skrzypienie od moich kroków, nie-moich? Idę powoli. Tylko szelest drzew i śpiew ptaków... Czuję nikły zapach woskowej pasty i ciepłą woń lata… Po prawej stronie rząd białych drzwi… Pierwsze z nich mają numer: 2017, następne: 2016… Przystaję, co kilka metrów przed progiem i nasłuchuję, lecz nic, tylko szmer liści, ptasi świergot i ciche skrzypienie podłogi…Podchodzę do najbliższego, otwartego okna i wyglądam, lecz widzę tylko drzewa, a pomiędzy nimi rozkwieconą łąkę, błękitne niebo i słońce… Numery na drzwiach są jedynym tutaj świadectwem jakiegoś celu: 2015, 2014, 2013, 2012… ― Mam dziwne wrażenie, jakbym był w jakimś tunelu czasoprzestrzennym i cofał się nieuchronnie w czasie. Czuję coraz większe ciepło i zniecierpliwienie… 2011, 2010, 2009, 2008, 2007, 2006, 2005, 2004, 2003, 2002, 2001, 2000… To miejsce jest kwintesencją samotności i przeznaczone tylko dla mnie… To miejsce wiecznej oazy ciszy i spokoju… To miejsce, cudowne z jednej strony, przeraża jednak swoim bezkresem i brakiem czasu… Przeraża również tym, że nie ma tutaj absolutnie nikogo poza mną… Tutaj nie chodzą żadne zegary, bo i po co? Po co odmierzać bez-czas? Nie czuję przyciągania ziemi i jednocześnie czuję wszelkie oddziaływania, które są, których nie ma… Dziwne to uczucie, gdzie wszystko jest i nie ma zarazem niczego. Jakbym istniał i nie istniał, jakbym był w bezkresnej pustce, pełnej jednak rozmaitych przedmiotów, ale takich, jakie są widzialne jedynie w śnie przepełnionym złotawym zamgleniem, jakie można dostrzec pomiędzy warstwami epok. Jestem taki bezczasowy, nieistniejący, a jednak istniejący, tylko w jakiejś zupełnie innej formie. Mijam kolejne numery na białych drzwiach. ― A może mijam poszczególne lata? Niektóre są pozacierane, niektóre lśnią jasnym blaskiem: 1999, 1998, 1997, 1996, 1995, 1994, 1993, 1992, 1991, 1990… Jestem cielesny i jednocześnie nie mam ciała. Jestem czymś pomiędzy cieniem a drgającym refleksem na powierzchni wody. Wszystko jest takie niepojęte i trudne, i zarazem doskonale zrozumiałe i proste. ― Gdzie ja jestem? Tak, widzę: 1989, 1988, 1987, 1986, 1985, 1984, 1983, 1982, 1981, 1980… Mijam całe dekady. ― Jak to możliwe? ― Kto nadał mi aż taki pęd? ― Czy zdołam wyhamować przed samym początkiem, czy może pochłonie mnie nicość? Dostrzegam wiele i widzę: 1979, 1978, 1977, 1976, 1975, 1974… Dziwne to uczucie, kiedy przemija czas swoich własnych narodzin… 1973, 1972, 1971, 1970… Otaczają mnie mikroskopijne wyładowania, drobne iskierki płomieni: 1969, 1968, 1967, 1966, 1965, 1964, 1963, 1962, 1961, 1960… Jestem coraz bliżej… Jestem coraz bliżej ciebie, Nadieżdo! Niebawem cię ujrzę… W jakiś niewytłumaczalny sposób ściągasz mnie ku sobie. Odnalazłaś mnie, wysyłając w przyszłość ów list. Odnalazłaś mnie, mimo że jestem w innym wcieleniu. Jak to możliwe? Jak? Jestem blisko... Mijają końcowe stacje: 1959, 1958, 1957, 1956, 1955… Widzę już pierwsze kontury, pierwsze zarysy… Lekki powiew chłodnego wiatru na twarzy… Drzwi oznaczone numerem 1954 ― są uchylone. Podchodzę do nich wolno, stając u ich progu… Zastanawiam się przez chwilę i… ― wchodzę do środka… Z początku dostrzegam nieostre, spowite w jaskrawości kontury, jakieś zamazane przedmioty, plamy i cienie… Zaciskam mocno powieki, wolno otwieram… Mam przed sobą, na wyciągnięcie ręki zielony, pokryty złoconymi literami Narewki Łuk Tryumfalny. Nie ma wątpliwości, jestem w Leningradzie, w 1954 roku! Czuję, że mi słabo i omal nie padam na twarz. ― Jestem w miejscu i czasie, w którym wysłałaś do mnie list, Nadieżdo! ― Ale jak ciebie teraz znajdę? ― Gdzie mam ciebie szukać? ― Powiedz, gdzie? IV Ruszam wolno przed siebie. Czuję teraz wszystko wyraźnie. ― A może to tylko jakaś ułuda? Może wcale mnie tu nie ma? Idę jednak dalej przed siebie, mijając rząd kamiennych donic z fioletowymi, drobnymi kwiatkami. Kątem oka dostrzegam jakąś młodą kobietę, przyśpieszam kroku! ― Nie, to nie Nadieżda. Mimo września, słońce grzeje w moje plecy. Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Wąską, wybrukowaną kocimi łbami ulicą przejeżdża wolno polewaczka. Unosi się za nią chmura lśniących w słońcu drobniutkich kropelek wody, które tworzą coś na kształt tęczy. Skręcam w Prospekt Newski, główną ulicę Leningradu… W szeroką, wyasfaltowaną arterię, pełną trolejbusów i ludzi. Na dużym placu z fontannami biegają małe i rozkrzyczane dzieci. Ze środka tej wesołej gromadki wybija się ciepły i rozedrgany lekko głos: „Jeniusza, Jeniusza! Chodź do mnie, chodź do babci!”. Spoglądam w tę stronę i widzę siwą kobietę w rozpiętym, szarym płaszczyku, jak bierze kilkuletniego chłopca na ręce… Elewacje w słońcu, schody w półcieniu… Mijam kunsztownie zdobione kamienice z XVIII i XIX w., wykwintnie kute, wyszukane żelazne bramy… W szeleszczących liściach kasztanów prześwituje rozedrgany blask złotych kopuł Soboru Isakijewskiego… Wiatr podnosi pył z pobocza drogi, zapowiadając zmianę pogody… Z zadumy wyrywa mnie dopiero zgrzyt przejeżdżającego i dzwoniącego tuż obok tramwaju… Idę przed siebie, skulony cały w sobie… Idę przed siebie z rękami w kieszeniach dziurawego płaszcza… Dochodzę do Mostu Bankowego, a raczej kładki dla pieszych nad kanałem Gribojedowa. Tutaj jest dużo spokojniej. Rozłożyste drzewa tworzą coś na kształt cienistego baldachimu z drgającymi tu i ówdzie słonecznymi prześwitami. Obok mnie, terkocząc na nierównościach chodnika, przejeżdża na trójkołowym rowerku mała dziewczynka. Tuż za nią idzie szybkim krokiem młoda kobieta. Dogania ją i chwyta za umocowany z tyłu rowerka kijek. Dziewczynka piszczy radośnie, kiedy znowu odjeżdża od niej na kilka metrów. Wchodzę na kładkę i opieram się o jej barierkę. Pode mną połyskuje gdzieniegdzie ciemny, szemrzący cicho nurt. Odganiam dłonią pszczołę, która przelatuje z cichym brzęczeniem tuż obok mojej twarzy. Srebrzysta ryba wypływa i spada z pluskiem w głębiny. W powietrzu czuć mdławy zapach jakichś kwiatów, czy krzewów… Na tle jaskrawej plamy dostrzegam kątem oka przesuwający się wolno cień. Podnoszę głowę i widzę ubraną na czarno kobietę. Ma na sobie czarną, długą do samej ziemi sukienkę, a na głowie tak samo czarną chustkę. Spogląda na mnie, po czym zawraca i odchodzi. Znika za rogiem, skręcając w małą, boczną uliczkę. ― To ona! To Nadieżda! ― To na pewno musi być ona! Schodzę szybko z kładki. Dobiegam do rogu, lecz poza idącą wolno parą starszych ludzi, nie ma nikogo! ― Gdzie ona jest? ― Gdzie? Idę nie wiadomo jak długo… Idę przed siebie… Idę bez celu, bez nadziei… Gęstnieją powoli deszczowe chmury. Wszystko robi się momentalnie szare. Dopiero teraz widzę, że jestem na bezdrożach, poza miastem. Przede mną tylko rozległe pola, rosnące w oddali pojedyncze brzozy... ― Gdzież mam iść? ― Gdzież mam cię szukać? Chmury suną nade mną… Zapinam płaszcz i podnoszę kołnierz. Ogarnia mnie chłód, a gardło ściska niewysłowiony żal, ból i niemoc. Czuję, że od wiatru łzy napływają mi do oczu. ― Tyle przebytej drogi ― i na nic. ― Tyle przebytych epok… Lecz oto, jest! Widzą jej przygarbioną postać. Tknięty jakimś impulsem, przyśpieszam, biegnę, co tchu! Czuję, że serce bije mi coraz mocniej. Jeszcze dziesięć metrów, jeszcze pięć… ― Nadieżdo, jestem! ― mój głos się załamuje od szybkiego oddechu. ― Przybyłem do ciebie z bardzo daleka. Dla ciebie straciłem życie. Wiele razy czytałem twój list ― rozpinam płaszcz i wyjmuję go z kieszeni marynarki. O dziwo koperta nie jest wcale pożółkłym ze starości kawałkiem papieru! Patrzę na to zaskoczony. Podchodzę do niej jeszcze bliżej. Pokazuję list. Jej mocno przekrwione oczy wskazują na to, że płakała. Ma wynędzniałą twarz, jakby toczyła ją jakaś śmiertelna choroba. ― Nadieżdo, jestem ― szepczę niemal bezgłośnie. ― Nadieżdo, spójrz, mam twój list ― spogląda na mnie, jak na kogoś z innego czasu, z innej epoki. Wie, że to nie jestem ja. ― Nadieżdo… ― nie kończę, ponieważ zasycha mi w gardle i nie potrafię wydobyć z siebie już ani jednego słowa. Wpatrzona prosto w moje oczy, odwraca głowę w bok, spoglądając tym razem na coś na skraju horyzontu. ― Przepraszam cię, Włodku ― wymawia to łkającym, ochrypłym głosem. Gdzieś w skłębionych nad nami chmurach, narasta basowy odgłos zbliżającego się samolotu... ― Przepraszam cię, że straciłeś przeze mnie życie, że przebyłeś do mnie taką długą drogę, wybacz mi ― jej głos jest jeszcze słabszy, natomiast basowe dudnienie samolotu przechodzi nad nami kulminacją i powoli cichnie, ginąc w oddali. ― Żegnaj na zawsze ― dodaje ledwie słyszalnie. Nogi miękną mi w kolanach. Jest mi słabo. Całuje mnie delikatnie w usta swoimi spierzchniętymi jak w gorączce wargami. ― Muszę już iść ― dodaje cicho. ― Muszę wracać z powrotem na północ, tam gdzie jest mój dom. Jest on na skraju poligonu atomowego, sto kilometrów stąd. ― Proszę, zostań ze mną, proszę! Nie musisz tam wracać! ― czuję nagłe ukłucie w skołatanym sercu. ― Nie mogę, Włodku. Jesteś z innego czasu. Muszę wrócić do swojego domu, aby zginąć. Wkrótce wybuchnie bomba. Chciałam tylko zobaczyć przyszłe wcielenie kogoś, kogo bardzo dawno temu kochałam nad życie, ale ty nim nie jesteś. Przebacz mi, proszę. Widzę jak opuszcza głowę i powstrzymuje ostatkiem sił gwałtowny płacz. Zaciska mocno usta… Odwraca się i odchodzi piaszczystą ścieżką przez przymglone, nasiąknięte wilgocią pola przygarbiona, kulejąca na prawą nogę postać… Malejąc na tle horyzontu… Spoglądam w dal, w tę pozostawianą przez nią pustkę, w rozchwiane na skraju, pojedyncze brzozy… Jest coraz chłodniej. Nie wiem ile już tu jestem, w tym poszarzałym nagle krajobrazie. Słyszę jedynie świszczący wiatr. Czuję, że znowu wilgotnieją mi szczypiące oczy… Nikogo i nic. Już ― tylko nic. Wracam tymi samymi bezdrożami… Tymi samymi ulicami… Jestem bardzo zmęczony i taki bezsilny… Siadam na ławce, nad brzegiem Newy, i spoglądam na płynący wolno nurt… Krzyczące, białe ptaki zniżają, co chwila swój lot… Jestem tak bardzo zmęczony… Osuwam się… Zasypiam. Gdzieś na skraju szarego i pochmurnego horyzontu rozbłyska nagle niezwykle jaskrawa światłość, przybierając powoli kształt ogromnego, rozżarzonego grzyba… Otaczają go białe pierścienie gorącego powietrza, które niszczą wszystko na swojej drodze… I nagle ― dopada mnie potworna fala uderzeniowa. Rozrywa moje ubranie, rozrywa ciało… Zaczynam krzyczeć, zaczynam potwornie krzyczeć, kiedy ściana ognia wyrywa włosy, wypala oczy… Naraz widzę nad sobą pochylonego umundurowanego funkcjonariusza. Szarpie mnie za rękaw i coś do mnie mówi. Nic nie rozumiem. Rozkotłowany jeszcze umysł nie jest w stanie wyłowić sensu wypowiadanych słów. Jeszcze moment… Jeszcze… ― Już słyszę wyraźnie lekko zaniepokojony głos. ― Obywatelu, chuchnijcie… Jesteście aż tak bardzo spici? Tu nie można leżeć, idźcie do domu. Macie dom? ― Mruczę jedynie coś do niego nieskładnie, jakby mnie zatkało. ― Jak nie macie, to idźcie do przytułku, który jest tutaj, niedaleko, na ulicy ****kiej. Tylko się pośpieszcie, obywatelu, bo będzie zaraz padać ― i wskazuje palcem szare, burzowe niebo na północy. Odchodzi. Wstaję z wielkim trudem ― i idę ― w kierunku… ― właściwie, nie wiadomo, gdzie. Czuję na twarzy pierwsze krople deszczu… Zygzak błyskawicy przecina na mgnienie horyzont… Po chwili, przytłumiony, odległy grzmot tego krótkiego spięcia, dociera do mnie w jakiejś szczątkowej formie, mając swoje epicentrum, gdzieś na północy ― nad samotnym domem. (Włodzimierz Zastawniak, Luty 2017)
  11. Spójrz, deszcz skapuje z gałęzi, z liści kasztanów. Bo dzisiaj jest deszcz, ten właśnie deszcz, co rozpryskuje się na mojej twarzy zimnymi kroplami, rozmazując makijaż na twarzy. Poznaczając czarnymi smugami łzawej melancholii maskę klauna. Tego właśnie, który czeka, który stoi każdej nocy pod twoimi zatrzaśniętymi na wieczność drzwiami. Zwisa mu w dłoni kwiat zwiędniętej roży, i mimo kolców ściska łodygę mocno do krwi… Miało być romantycznie, a wyszło jak zwykle. Zmiażdżone ze chrzęstem potłuczonego szkła, przejechane obręczą beznadziejności. Skąd, to? Z miłości. Z miłości i tęsknoty. Z miłości i bezkresu niespełnienia. Z miłości tej jedynej. Tak, tej właśnie. Właśnie tej… Dzisiaj jest wiatr w otchłannej czeluści migoczących gwiazd, które wyłaniają się spoza nawały stalowych chmur. Miliardy drgających świateł obsypują rzęsy i brwi. I moje dłonie zatopione w melancholii pośród strzępów krajobrazu. Spójrz jak lśni moja twarz, jak migocze. Spójrz na moją twarz poprzecinaną bruzdami nieuleczalnych chorób duszy… — jakże ich wiele! A, gdzie twoja? Powiedz, gdzie… Gdzieś tam, daleko. Nie widzę, albowiem zasłania ją cień wielkiego drzewa. Drzewa, które szumi, które chwieje się i skrzypi. Wiesz, przytulam się do jego chropowatej kory i śnię, śnię razem z nim, wychodząc ze snu i w sen wnikając następny, nieosiągalny dla pamięci tuż po przebudzeniu. Albo dostępny, co najwyżej w skrawkach, we fragmentach jakichś bliżej nieokreślonych niedoistnień. We władaniu widm o nieustalonych rysach twarzy, które mijałem, które mijam, idąc przed siebie, idąc na wprost… Tak oto przytulam się do chropowatej kory. Obejmuję pień i szepczę, wsłuchany w cichy szum wzburzonej tęsknotą płynącej żywicy. Kocham cię. Tak po prostu. Mówię to, szepczę, zatopiony w mroku nocy. Mówię to, kiedy wychodzę z domu naprzeciw imaginacjom. Mijając pod drodze niedokończone rzeźby, popiersia w otwartych na oścież opuszczonych pracowniach… Szepczę i śnię. I marzę cicho o tobie. Marzę bez nadziei, albowiem obraz twój rozbija się o twarde kanty kamiennych twarzy o milczących bladych ustach. Idę wzdłuż długiego muru ze spleśniałych cegieł, wzdłuż oddychających kamienic, których ściany wybrzuszają się i kurczą od nadmiaru powietrza. Idę po spirali schodów. W gorę? W dół? Nie wiem, ale wiem, że tańczą w oddali ognie świętego Elma. Tańczą nad kominami wygasłych fabryk, nad słupami wysokiego napięcia… I jarzą się w oczach porzuconych karoserii, które rdzewieją na poboczach dróg. Które przypominają struchlałe żółwie. Puste skorupy żółwi z pałającym w zdziwionym, ślepym spojrzeniu reflektorów echem jakiejś pradawnej, kosmicznej eksplozji. Za płotem, za blaszanym ogrodzeniem podpierające się łychami koparek martwe, jakby prehistoryczne gady. Martwe w swojej martwości narzutowego głazu. Cuchnące smarami, olejem, benzyną o poprzecieranych tabliczkach znamionowych… Kratownicowe wieże, szare szafy agregatów, nastawni, rozdzielni… I kilometry ciągnących się kabli, zwoje, szpule, spróchniałe deski, cuchnące smolą poobijane beczki. Porośnięte chwastami betonowe fundamenty nie wiadomo czego zapadają się, jakby w roztapiającej się wiecznej zmarzlinie… Przekrzywione, rozdygotane resztki, pozostałości dawnego czegoś, co miały lśnić w słońcu dumnie i pięknie… Gdzie ja znowu błądzę? Dokąd zmierzam? Staję przed witryną księgarni pod nikłym, brzęczącym cicho neonem, lecz zapomniałem tytułu książki. Patrzę, spoglądam bezrozumnie, wodzę oczami, jakbym stracił na chwilę przytomność, jakbym uległ nagłej atrofii pamięci w czerwonym blasku stroboskopu. Odwracam się. Odchodzę ulicą pełną sennych widm i majaków, w tej okrutnej ciszy, w tym bezlitosnym milczeniu rzeczy. Z wiatrem we włosach i ze spuszczonym wzrokiem skazanego, z rękami w kieszeniach, w szarym, powiewającym prochowcu… Odchodzę w mrok, w to nagłe opuszczenie… (Włodzimierz Zastawniak, 2023-06-26)
  12. Arsis

    czas na książkę..

  13. Arsis

    czas na książkę..

  14. Arsis

    czas na książkę..

  15. Te rury nie mają końca ani początku. Stare żeliwne rury, które ciągną się kilometrami nie wiadomo dokąd. Splątane ze sobą w nieskończonym uścisku, w zagmatwanej plątaninie skorodowanych żył. Jesteś tutaj? Macam, muskam opuszkami palców, zgarniam dłońmi zakurzone płótna pajęczyn. Przykładam ucho do pozornej martwoty… — cisza… — i tylko cisza… Piskliwy w uszach szum. Tam coś żyje w swojej niesłychanej martwocie. Tam coś trwa w swoim majestacie tęsknoty. Przeogromnie ciche, milczące. I bezbrzeżnie puste w tej lodowatej pustce wszechświata. Tam coś żyje, mimo że umarło. Lecz i tak nikt nigdy tam nie trafi przez ten labirynt zwapniałych splątań starego domu. Przez ten ciąg nieskończoności. Idę, idę, lecz docieram do sufitu, podłogi, w którym, w której ginie nawała pradawnych oddechów i wyziewów o piwnicznej woni. Trzeba by przeniknąć barierę czasu lotem furczącym od piór, pełnym buczenia syren we mgle… Jesteś tam jeszcze? Zobacz, pełznę do ciebie z nicości w brzęku szkła i trzeszczeń podłogi, z całkowitej kwintesencji samotności. Moja, moja miłości…. Lecz, cóż to za moja miłość, skoro mogę popatrzeć jedynie z bardzo daleka, spoza ostatnich horyzontów oczekiwań… Wiesz, chciałbym cię dotknąć w dusznym oddechu lata. Gdzieś tutaj, na skraju parkowej alei. W eksplozji kwiatów, które przecież tak bardzo uwielbiasz. Dotknąć, wchłaniając zapach kosmosu podwójnie pierzastego, dziewanny, malw... Usiądź na ławce, tej, właśnie, o, tutaj, tutaj i podaj dłoń… Jest taka zimna, wręcz lodowata… Powiedz, czemu tak? Powiedz mi, i powiedz znów… W melancholii milczenia, bezruchu drzew. W melancholii nadciągającej burzy, która majaczy na skraju nieba szarością smutku. Powiedz mi. Przywrzyj usta do moich ust i wyszeptaj poezję ciszy pełną wzruszeń i wyrzeczeń. Pełną nostalgii przemijania, gdzieś w półmroku niepamięci. W tej omdlewającej woni rozgorzałych kwiatów. Powiedz mi, powiedz. Wiem, że chcesz mi coś powiedzieć. Spójrz, nadciąga mrok przeszyty zygzakiem błyskawicy. O! Druga! Trzecia!... Która to już? Choć na razie są daleko, za powałą stalowych chmur. Ale zbliża się ten czas, w którym ma paść jedno ze słów… Powiedz mi… Mów… Słyszę jedynie piskliwy w uszach szum. Jedynie niepewność i trwoga oczekiwania. Czemu milczysz? Trzymam twoją dłoń już ciepłą. Twój puls zrównoważył się z moim. Ale wciąż to milczenie, to okrutne milczenie rzeczy. Ten bezruch kamiennych ust…. Gładzę twoje włosy, które są pełne zapachu zmierzchającego lata. Które lśnią światłem zachodzącego słońca. Które są… Przeczesuję je palcami, tak lekko, zmysłowo, czule… „Cafuné” — pamiętasz to słowo? Tak, to z portugalskiego. Oznacza czułe przeczesywanie palcami włosów drugiej osoby. Co mam jeszcze uczynić? Powiedz, co? Pierwsze krople deszczu na mojej twarzy, na naszych ustach i oczach, na włosach… I te oddechy, te kształty zmysłowych ust stworzonych do namiętnego pocałunku. Lecz wyrywasz mi się ciągle i szarpiesz jak ta czarna puma. Jak ta puma drapiąca pazurami do krwi. Jak ta puma pokazująca ostre jak miecze zęby. Jak ta puma o lśniącej czerni włosów. Jak ta puma o zmysłowej konsystencji poruszeń. Drapiesz mnie, drapiesz do krwi. Ale zaciskam zęby i trwam. Wciąż trwam, mimo głębokich ran. Mimo głębokich ukąszeń zmysłowego drapieżnika. Mimo dojmującego bólu napawają mnie żądzą twoje czujne spojrzenie i cichy, kołyszący się chód. Trzymam cię w ramionach taką wiotką i zadającą razy. Nie pozwalam uciec, mimo że trzymam cię ostatkiem sił. A przecież chciałbym wejść razem z tobą w gąszcz pulsujących meandrów gorącego lata. Tego właśnie, co zrywa ubrania z ciał w upojnych gęstwinach pełnych soczystych malin. Ach, zapachniało chruśniakiem. Leśmianowskim rajem niedoistnień. Zapachniało ekstazą uniesień i sensualnych doznań. Powiedz, chcesz? Odezwij się i spójrz na mnie. Nakrzycz. Nazwymyślaj, że mało się znamy. Ja już nie chcę czekać nie wiadomo ma co. To znaczy, wiadomo: na objęcia śmierci. Tak, bo inaczej czeka mnie jedynie śmierć. Uratuj i przytul. W tej gęstwinie zaprzepaśćmy się na zawsze. Nikt nas nie znajdzie. Bo i po, co? Zostanie po nas, tylko westchnienie i lekki powiew na twarzy. Będziemy dla nikogo. Będziemy jedynie dla siebie. Wyłącznie i niezaprzeczalnie. Nikt się nie dowie. Będziemy, tylko dla siebie i w sobie. Będziemy, tylko w sobie… Nakrzycz na mnie w kulminacji, w agonii spełnienia, Tak, tego spełniania, jedynego i cudownego. Tego, tak, kochanie, tego… Pogniewaj się. Podrap… Ukaż całe swoje lśniące, drapieżne jestestwo… Kocham cię… (Włodzimierz Zastawniak, 2023-06-24)
  16. Arsis

    czas na książkę..

  17. Arsis

    Przeczytane, polubione...

  18. Arsis

    czas na książkę..

  19. @Somalija zaskakujesz mnie, Aga... piękne...
  20. Arsis

    Przeczytane, polubione...

  21. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  22. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  23. Arsis

    czas na książkę..

×
×
  • Dodaj nową pozycję...