-
Postów
4 532 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Treść opublikowana przez Arsis
-
Błyski flesza. Atak stroboskopowej maligny. W pulsującej nerwowo czerwieni czyjeś twarze. Częściowo zatarte. Nieostre. O nieustalonych rysach. Twarze zapomnianych. Twarze tak jakby o popękanej, pożółkłej emulsji. Ktoś, gdzieś tutaj coś. Nie wiadomo, co. Milczące szepty. Niejasne gesty dawno umarłych. Przechadzają się powoli i giną w mrocznej czeluści drugiego pokoju, kiedy noc rozlewa się granatowym atramentem samotności. Jedynie mdławy poblask wiszącej lampy dogorywa stopniowo w tej milczącej projekcji sennych widziadeł… Przedmioty wokół. Rzeczy. Zakurzone popiersia obserwują przestrzeń w swojej kamiennej egzystencji. Mówią i szepczą w piskliwym szumie śmiertelnej gorączki. Kto tu jest? Dlaczego milczą te mary, te widma, te przeklęte zmory? W opuszczonym od wieków pokoju krzesła i stół. Na stole wazon pęknięty na wpół z pękiem suchych melancholii. Przeglądam się w lustrze serwantki, lecz nie widzę niczego poza mrokiem rozpadliny. Zapalam światło. Oblewa mnie mdława aureola żyrandolowego blasku. I kiedy opieram się plecami o trzydrzwiową szafę, wyrastają mi natychmiast obrysowane na fornirze skrzydła motyla. Staram się unieść lekko jak ptak ku słońcu. Ogromny ciężar przytłacza mnie jednak, próbując stoczyć się w otchłań z wielkim łoskotem konającego wszechświata. Osuwam się. Siadam, podpierając się o kolana zgiętych nóg. W chłodnym kącie sanktuarium drżę. Opadający kurz wiruje jak te ciche, zalęknione metafory. Pełno ich tu. Pokryły wszystko szarym pyłem przeszłego czasu. Ktoś miał do mnie przyjść. Oczekuję jego albo jej? Kto miał przyjść, nie przychodząc wcale? Wzmaga się coraz bardziej atrofia pamięci. Szepczę w szarpiącym za poły koszuli oddechu nocy. Przypływy i odpływy. Wdech i wydech… Szelest wiatru za oknem. Szeleszczące liście topoli. Gną się gałęzie, roztańczone w księżycu cienie na ścianie. Nie od dziś. Od wieków całych. Stłoczone lękliwie chwieją się i kołyszą. Tuż za oknem. Daleko. Gdzieś niebywale blisko… Są na wyciągnięcie ręki te bezcielesne w swojej bezcielesności istoty. Bezgranicznie puste tą pustką pełną powietrza. Puste i pełne zarazem nieujarzmionej przestrzeni. Takiej szeleszczącej, szemrzącej i cichej. Kto tu jest? Echo odbija się w oddali. Powraca wciąż… I słabnąc, zatacza coraz wyższym lotem kręgi, aby jeszcze, choć raz jeszcze… Niczym jaskółki wznoszące się do nieba. Pełnego gwiazd. Pełnego mgławic. Galaktyk… Pustki… W moich dłoniach szeleszczące stronice gazet. Jakieś referaty o powstawaniu gatunków. W czasopismach… W pożółkłych, poplamionych, prześwietnych foliałach… Gdzie ty jesteś? A gdzie ja jestem? Znowu dopada mnie zmora przeszłości, która tłamsi i miażdży… Mrugam szczypiącymi powiekami, myśląc i analizując wszystko we śnie, w sen wnikając następny. Albo jeszcze następny… Albo nie wnikając, tylko śniąc na jawie, widząc rozwarte szeroko ramiona umarłego dawno ojca, upodobnionego do krzyża. I wznosi się. Leci. Leci… Leci jak ptak…Aż już nie dostrzegam jego oczodołów zlepionych mokrą, czarną ziemią… I w ogóle cały tak jakby wyjęty z obsypującej się ziemi… Jakiś taki zmarniały. Opowiadający swoje, moje dzieje. Opętany dmuchawcami w jakimś lekkim jasnowidzeniu… Skąd to nagłe wniebowstąpienie w aromacie konwalii, jaśminu? Nie wiem. Ale widzę jak rozwiesza się białym krzyżem wysoko nade mną. Rozwiera powoli swoje skrzydła w liliowej aureoli, w słońcu. I przytula się do tego słońca w gorącej, doniosłej godzinie lata. I jak odlatujący ptak przegina szyję w milknącym, mewim krzyku… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-02-20)
-
1
-
Gdzieś w blasku słońca, w rozmigotanej zorzy gorącego lata. Czekasz u stóp strzelistej topoli zamknięta ramionami obcego cienia, w szeleście liści… Na skraju czasu, na skraju widzenia biała smuga po odrzutowcu. Znowu mówię do samego siebie, wsłuchując się w swój własny oddech i szept tak jakby we śnie. I mgły z łęciny płyną nisko polami, nad łąkami płyną daleko, za las. W zapachu skoszonej trawy. Byliśmy tu. Jesteśmy. I jesteśmy wciąż… Choć coraz dalej nam do tej woni igliwia, kiedy sen rozpływa się i taje. Czy ty mnie kochasz? Czy kochasz? Ja kocham. Czy wiesz? Powiedz mi. Powiedz… Nasłuchuję. Nie słyszę… Mimo to widzę coś w tym twoim przelotnym spojrzeniu. Jakieś niedookreślenie. Błysk. Cokolwiek znaczy. Śniłaś mi się i śnisz, śniąc wespół ze mną. Choć śniąc osobno, wiem, że jesteśmy razem.. Idziemy… I gdybyśmy mogli tak iść jeszcze w tej ciszy nadciagającego zmierzchu, w której słońce płonie czerwienią. Chciałem jakoś inaczej, prościej. Lecz, cóż inaczej, kiedy miłość rozdziera serce. I nie wiem cóż mam jeszcze, cóż jeszcze… Lęgną się pod płotem czerwone maki. A między sztachetami blask jaśnieje w tej oto godzinie, w której wiatr tarmosi liście łopianu. W otwartych szeroko oknach opuszczonego domu niewidzące spojrzenia przeszłego czasu. Skrzypienie drewnianych schodów od czyichś kroków. Czyich? Twoich? Moich? … niczyich… Przekrzywiona weranda z rattanowym stolikiem i krzesłem. Coś stuknęło o blaszaną konewkę w rozpełzłej przy ziemi koniczynie. Wśród malw i anemonów. W kosmosie podwójnie pierzastym… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-02-12)
-
Plątanina czasu. Plątanina rur… Pod sufitem. U wezgłowia nad wielkim łożem. Wirujący kurz. Pył. Utajone po kątach echo przeszłości mizdrzy się wciąż do nie wiadomo czego. Do czego… czego… Odgłosy przeszłego życia. Tak. To one. Ona krzyczała w tej nawale mroku, krzycząc we śnie. Ona we śnie. Ona we mnie… I w krzyczeniu tym była jakaś tęsknota ukrytej melancholii. Kiedy umierała. Kiedy umierała… Kiedy umierała… Tej nocy. Tej oto nocy. Tej oto nocy w tej ciemnej godzinie. W tej godzinie ciemnej. W tej duszności. W agonii… Ktoś tu znowu umarł. Leży bezwładnie w pogniecionej pościeli na wielkim tapczanie. Na gigantycznym tapczanie w pokoju obok. W tym pokoju wielkim jak sportowa hala. Bądź, który się takim tylko wydaje… Czy ty mnie słyszysz? Nasłuchuję, lecz jedynie jakieś drapania za ścianą. Za popękaną ścianą, za którą jest nic. Albo otchłań niepamięci. Albo bezkres. Bez-granica. Bez-kształt. Lecz bez wątpienia coś się tam jest. To się porusza, mimo że jakieś niejasne w swojej egzystencji. Pełne udziwnień i pozazmysłowych fanaberii. Czy ty słyszysz mnie? Patrz, idę do ciebie. Idę po omacku. Macam wokół. Macam jak ślepiec. Idę rozłożywszy szeroko ramiona. Odbijam się od ścian długiego korytarza. Zasłaniam sobą światło. Mdławą poświatę wiszącej lampy. Kiedy docieram, widzę potęgę rozkładu. Truchło. Rozsypujące się truchło ze wzrokiem utkwionym w suficie. Niewidzące. Niepatrzące. Nieżywe. Doskonale martwe. Rozkochane w śmierci. Pokryte grubą warstwą kurzu. Szarym pyłem przeszłości. W kącie doniczkowy kwiat. Lecz zamiast liści… W gałązkach, w pajęczynach… Znalazły tutaj swoje przeznaczenie uschnięte ćmy. Zwisające płachty zesztywniałych zasłon kryją w sobie pokłady mroku. Jakichś wirów, uskoków, dolin i wzniesień…. Doskonale nieruchome. Skamieniałe. Martwe… Widzę to oczami przyzwyczajonymi już do ciemności. Bo w ciemności już tylko brodzę. Bo tylko w ciemności albo co najwyżej w półmroku. W szybie serwantki nieruchoma postać nie wiadomo kogo. Zgarbiona. Skrzywiona. Pokrzywiona. Samotnie naga w swym jasnowidzeniu. Przejęta chłodem i samotnością. Otwieram oczy. Zaciskam. Otwieram… Ćwiczę zamykanie i otwieranie szczypiących, zapiaszczonych powiek. Spływa na mnie żółtawe światło żyrandola. Kiedy ja, na podłodze. Kiedy tak czołgam się jakimś takim ruchem żmijowatym. Pełznę. Pełznę do nikogo. Do niczego. W nic. W noc… Moje ucieczki kończą się zawsze na dworcach. Podczas, gdy deszcz zalewa oczy. A podróżni trącają mnie w pośpiechu. Coś mówią, śmieją się, gestykulują… Uciekają w głąb czasu. W przyszłość. Podczas gdy ja tkwię w dalekiej przeszłości, nie mogąc ruszyć nawet palcem, a co dopiero całym sobą! Z megafonów wypływa kobiecy głos. Gong. Zgrzyt i rozruch odjeżdżającego wolno pociągu... Na dworcu. W dworcowej hali… Jedynie wydłużone cienie na podłodze, na ławkach… Przez wysokie okna wpadające smugi zachodzącego słońca. Skąd ta nagła zmiana? To nagłe słońce? Przecież dopiero co padał deszcz... Nie wiem. Poplątały mi się epoki i dzieje. Jak wtedy, kiedy czekałem długo na ojca z glinianym dzbanuszkiem w autystycznych rączkach. Czekałem długo z posiwiałą do pasa brodą. Czekałem długo, wpatrzony w sierp księżyca albo pełnię, albo…Lecz nie przyszedł… Zegary. Cyferblaty. Nieruchome wskazówki… Wszystko zatopione w dziwnej substancji czasu. I tylko płynąca jakaś świetlista, zmiennokształtna ameba na skraju widzenia. Lecz widzę coraz przejrzyściej. Widzę jaskrawiej, aż do momentu, dopóki nie oswoję twojej astralności, będąc świadkiem twojego przybycia… Widzę twoją twarz. Tak, widzę! Wyciągasz do mnie ramiona, falując niczym meduza. Wypływasz na powierzchnię. Z nicości… Mówisz coś. Mówisz. Tak, słyszę! Włodku! (Włodzimierz Zastawniak, 2024-02-09)
-
@violetta szukasz Wielkiego Gatsby, z powieści F.S. Fitzgeralda. np takiego Roberta Redforda, względnie Leonardo DiCaprio, którzy go grali
-
@Somalija widzę, że głodny bym u ciebie, Aga nie chodził @Somalija lina partii to jedno, a drugie to przeraża mnie fakt, że ci dwaj kryminaliści klaszczą sobie na tych kaczych spędach jak wczoraj z uśmiechem na swoich cynicznych gębach a konus jak gdyby nigdy nic. Albo jest jest skończonym debilem i nie wie, że pałętają mu się w partii przestępcy (przerażające) albo to skończony cynik i wie, że są przestępcami ale zgrywa to, co zgrywa @Arsis podejrzewam, że nakazał temu debilowi na ich ułaskawienie, bo mają za dużo haków zarówno na niego i innych partyjnych towarzyszy.
-
@Somalija cześć, Aga, ja jak zwykle nie na temat. Masz piosenkę, bo chyba dawno nie było...
-
Tam jest ukryty jakiś mechanizm. Bez wątpienia. To wiruje i drży. Wydaje z siebie cichy pomruk. Jakieś tryby, przekładnie, ciągnące się znikąd donikąd kable…. Skorodowane rury. Przeguby. Łącza. Rozgałęzienia… Nastawnie prądu, rezystory, transformatory… Zrywy. Przepięcia i zwarcia… Uderza w nozdrza mdława woń elektryczności. Piwniczne schody. Piwniczny odór rozkładu. Zgnilizna. Chłód. Tam jest ukryty włącznik/wyłącznik wszystkiego… Prastary mechanizm w otulinie kurzu i pajęczyn. Przedwieczny… Monotonne tykanie wielkiego zegara niesie się echem po mrocznych korytarzach pustego domu. W opuszczonych pokojach lodowate oddechy ścian, otwierające się i zamykające martwe usta. Spierzchnięte. Sine. Trzeszczące przy każdym poruszeniu powłoki. Jakby ktoś cos mówił. Ale nie mówi. Ale, tylko nic. Ale nic… Zwisające z karniszy płachty zasłon, kotar, firan, stor… Jakieś podarte łachmany. Pogniecione. Zdewastowane przez czas…. Lecz oto wyłania się z głębin mżących pikseli łoże śmierci. Prujący swoim galionem fale oceanu żaglowiec-widmo. Okadzają umysł nacierające zewsząd majaki i zwidy, jakieś senne reminiscencje. Wychodzą. Przechodzą. Idą na przestrzał. Znikąd-donikąd. W tym swoim niekończącym się korowodzie. Nie wiadomo po co. Zanurzone w wiecznej zmarzlinie przeszłości. Gdzieś coś… — i znowu coś… — i znowu… Coś… To ja oddycham, szepcząc do samego siebie. Lustro stojącego trema pokrywa para z moich ust, zacierając ślady nędznej egzystencji, która się kolebie na boki i chwieje. Wszystko się chwieje. I wszystko pokrywa się szronem, trzaskającą powłoką lodu, który rozpełza się wzorzyście po każdym przedmiocie, po mnie… Umierałem już tyle razy, więc mogę umrzeć raz jeszcze. Szelesty i szmery za drzwiami, za kotarą. Za powłoką nocy. W świetle wiszącej lampy. W świetle kinkietu… Na podłodze, cóż na podłodze… Zwinięte w kłębek drżące jestestwo… Kogoś. Czegoś. Niczego… Albowiem niczego… Zaprzepaszczone w czasie truchło. Klekoczące kośćmi szkieletu… Puste oczodoły jakiejś ptasiej czaszki wpatrzone za kanapą w drewniany cokół regału. Nisko. Nisko. Tak bardzo nisko… Coś szamocze się w sobie. Chrzęści i zgrzyta… Próbuje się wspiąć po półkach, aby dosięgnąć czegoś wyżej i wyżej… Bądź wyżej… Porusza wolno przezroczystymi skrzydłami. Skąd nagle skrzydła? I coraz bardziej puszyścieje w przelocie ćma o rozdygotanych czółkach. Tańczy wokół żarówki. Odbija się. Wznieca kłęby kurzu podczas zagadkowej metamorfozy własnego cienia. Na brzegach książek jarzą się złote litery. Ściśnięte. Upchnięte. Leżące w nieładzie. Czasopisma. Gazety. Broszury. Pożółkłe plakaty… Nieistotne. Już nie mające znaczenia resztki… Wyłania się w czarno-białej scenerii pierwszy aparat do naświetlań. Lata pięćdziesiąte jakiegoś taszkienckiego szpitala. Aparat roentgena… Sołżenicyn sponiewierany kobaltową bombą po wiecznym osiedleniu w kazachskim Kok-Tereku. Czy przeżyje? Przeżył, jak Oleg Kostogłotow, jego bohater z „Oddziału chorych na raka”… Walające się, wyblakłe egzemplarze powieści, wspomnień Ilii Erenburga, Maksyma Gorkiego, Osipa Mandelsztama, Izaaka Babla… Poza Sołżenicynem i Erenburgiem reszta stracona w latach wielkiej czystki… Ktoś się kogoś bał. Bał się kogoś. Ktoś. Kogoś, ktoś… Na pożółkłym plakacie uśmiechnięty Ray Charles w tych swoich ciemnych okularach i niesamowitą wręcz bielą zębów. Spogląda na mnie uważnie. Obserwuje każde moje poruszenie. Wszędzie jakieś stare telewizory o popękanych kineskopach. Radiole. Zwoje poplątamych kabli. Rozbite szkło. Gruz… Piwniczny zaduch śmierci w opuszczonym, drewnianym domu na Nevada Test Site… Z przybitą do ściany tablicą: Operation Teapot. Nuclear test Apple II. May 5, 1955. Leżę, leżąc w barłogu ze starych gazet, papierów, czasopism… Czegoś wciąż szukam. Wertuję poplamione, pełne nowotworowych guzów, narośli stronice dawnych już dziejów. Rozdziały o chorobie von Recklinghausena, czy innych śmiertelnych malformacjach podobnych do przebiegu zespołu Proteusza. Joseph Merrick. Człowiek słoń. Nat King Cole. Humphrey Bogart. Gary Cooper. John Wayne. Susan Hayward. Agnes Moorehead. Pedro Armendáriz. Paul Newman… I wszyscy inni umarli na raka. W dalszym ciągu unosi się wokół nich mdława woń radiacji oraz gęsta otulina gryzącego, papierosowego dymu. Nieposkromiona śmierć… One wychodzą ze ścian. Wciąż wychodzą z cichym szelestem, szuraniem... Te zjawy i zwidy o nieustalonych rysach twarzy. Te widma umarłych dawno ludzi. Wychodzą i giną w drzwiach do drugiego pokoju. A w pokoju tym lodowata pustka i piskliwy szum bezgranicznej ciszy. Królestwo melancholii, tej właśnie, która odcisnęła swoje piętno jak ślad na łóżku po umarłej na nim mojej matce. Odcisk podłużny w skołtunionej kołdrze. Pasujący do trumny, do tych sosnowych desek wprawdzie, ale klasy deluxe, bez sęków i wypaczeń. Nie. Ona wciąż tu leży i patrzy się tym wzrokiem pełnym bezgranicznego zdziwienia. Wpatruje się w dziwne na suficie kształty. W półmroku tym. W mroku. W świetle padającym z ukosa… Skąd ten blask? Z jakich pokładów przeszłego czasu? Ktoś tu umarł. Kto? Ach, tak. Usta mojej matki są już z sinego kamienia. Jakiego? Należałoby zapytać o to geologa. Albo innego specjalisty od tysiącletnich nawarstwień. Kamienny wzrok widzący wieczność w mrokach niepamięci. Patrzy się na mnie. Patrzy przeze mnie, jak przez warstwę przezroczystego powietrza, nie mając już w swoim widzeniu życia. Lecz jedynie śmierć. Jedynie śmierć. Śmierć. Śmierć, jedynie… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-01-25)
-
Polska - puszka Pandory
Arsis odpowiedział(a) na Somalija utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@violetta wiem, one spływają po tobie, po twojej skórze lśniącymi w słońcu perlami, rozpromieniając ją miliardami iskier, sprawiając, że stałabyś się istotą z blasku... @Somalija nie możesz być w czarnej dziurze, ponieważ po przekroczeniu horyzontu zdarzeń stałabyś się częścią niezbadanej osobliwości... -
Polska - puszka Pandory
Arsis odpowiedział(a) na Somalija utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@violetta cząstki bez-masowe to nie głupotki, one istnieją, np fotony, które należą do grupy tzw bozonów. fotony to inaczej światło... promień światła nie ma masy... @Somalija czy wiesz, Aga, że kiedy stanęłabyś np na szczycie mount everestu, to czas biegłby u ciebie odrobinę szybciej niż na powierzchni ziemi,w dolinie? znalazłabyś się o ułamek sekundy w przyszłości... oczywiście byłyby to wartości niezauważalne, ale zasada jest taka, że im większa grawitacja, tym wolniej płynie czas a im wyżej (dalej od ziemi to grawitacja słabnie) Dlatego uważa się, że we wnętrzu czarnej dziury czas stoi w miejscu, jak również nie ma tam i przestrzeni. wszystko tam jest sprasowane do doskonałego absolutu, do punktu, do osobliwości... -
Polska - puszka Pandory
Arsis odpowiedział(a) na Somalija utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@violetta jestem bez-imieninowy i bez-urodzinowy. Żyję w bez-czasie, jak ta bez-masowa cząstka. Wiesz, że cząstki bez masy nie "odczuwają czasu"? Im to rybka czy istnieją ułamek milisekundy, czy całą wieczność, dla nich to bez różnicy. Te cząstki poza brakiem masy, nie posiadają także ładunku elektrycznego i na dodatek nie wchodzą w interakcje z otoczeniem za pomocą oddziaływania elektromagnetycznego. Są jak duchy. A duchom czas nie jest potrzebny. -
Polska - puszka Pandory
Arsis odpowiedział(a) na Somalija utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Somalija od 15 października słychać przeciągły odstawionych od koryta kwik... @violetta Prezydent? gdzie? bo żeby był, to musi najpierw nim być... a widzę, tylko nic... -
Polska - puszka Pandory
Arsis odpowiedział(a) na Somalija utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Somalija Wójcik ma na twarzy coś z knura, takiego wypisz-wymaluj knura z Folwarku Zwierzęcego, Orwella. Taki jeden z tych równiejszych, którzy prawo mają absolutnie gdzieś... ps. całe szczęście, że nie doszedł, bo dopiero wtedy byłaby jazda...