-
Postów
4 533 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Treść opublikowana przez Arsis
-
@Somalija zaśpiewaj rzewnie w duecie...
-
@Somalija zakochałaś się w Marcinie, to zrozumiałe, przystojny, mądry jak omnibus, model...
-
1952 rok. Amerykański test atmosferyczny "Easy". Detonacja ładunku na 90. metrowej wieży. Operacja "Tumbler–Snapper". NTS (Nevada Test Site) 12 kiloton.
-
Cienie na ścianie. Cienie wokół mnie. Na zewnątrz. Wewnątrz. Wszędzie… Skąd te cienie? Te skrzydła motyla, ćmy… Wokół mnie cisza rozkłada skrzydła w piskliwym szumie gorączki. Za oknem noc. Za oknem szelest wiatru. Za oknem liście drzew. Za oknem szum przejeżdżającego ulicą samochodu. Za oknem noc. Nic. bezgraniczna otchłań kosmosu. Na stole butelka, kieliszek, pęknięty talerz z okruszynami czerstwego chleba. Gdzieś tutaj, dawno temu. Gdzieś tutaj albo tam, w zasłonach spopielałego mroku. W zasłonach sennej maligny która kłębi się wciąż i faluje. Na stole uśmiecha się do mnie George Ballantines. Uśmiecha się poprzez szkło i etykietę siedmioletniego trunku. Ładnie. Ładnie tak. Ładnie i kusząco. Uśmiecha się, poruszając wąsem, coś jak Wołodyjowski albo Łomnicki grający Wołodyjowskiego. W każdym bądź razie uśmiecha się do mnie poprzez wąs albo bardziej wąsik. Ach, ten wąsik. Uśmiecha się do mnie. Uśmiecha… Kto tak się do mnie uśmiecha? Kto? Nie pamiętam,. albowiem uciekł mi wątek, jak sen, który rozprasza się w oknie poranka, kiedy na niego spoglądam. Uciekł. Znikł. Przeistoczył się w nic. W noc. W dzień. W nic. Gdzieś daleko, gdzieś bardzo daleko chodzi po bezdrożach tęsknota. Gdzieś tam, w krainie takiej albo innej. Gdzieś tam albo nigdzie. Chodzi po polach, błąka się. I szuka, szuka. Szuka… Kto tak kogo szuka? Albo czego? Nie ma już żadnego znaczenia. Ważne jest samo szukanie. Sam moment szukania. Tak jak w malarstwie ważny jest nie obraz, ale moment tworzenia. Otwieram oczy. Zamykam oczy. Ile jeszcze razy? Ile? Jestem w jakimś mieście. Nie wiem, co to za miasto. Ale jakieś duże i gwarne. Nowosybirsk? Być może. Albo może i jakieś inne. Nowoczesna zabudowa miesza się ze starą. Z drewnianą, chylącą się ku upadkowi. Tu kiedyś. Tu dawno, dawno, dawno, dawno temu… Słońce pada na moją twarz. Moje oczy. Ach, moje oczy… Zasłaniam je dłońmi. Była dopiero noc. Jest dzień. jakże dręczący i ciężki. Pełen hałasu i dymu. Pełen spalin, potu i krwi… Pełen cichego jęku. Cichego wołania… Nie. Nie ma żadnego hałasu ani spalin. Patrzą na mnie jedynie opuszczone ściany. Czarne oczodoły okien i drzwi. Zarośnięte, zakrzaczone podwórka z resztkami huśtawek, które wiatr porusza niewidzialną ręką. Jedynie duchy. Jedynie opuszczenie. Jedynie nicość. Jedynie zapuszczony ogród zapomnienia. Słońce na mojej twarzy. W błękitnym niebie pojedyncze białe obłoki kończącego się lata. Szumiąca w uszach piskliwa cisza. Jakaś tęsknota. Oczekiwanie. Za czym? Już za niczym. Więc skąd ten ból przeszywający serce? Nie wiem. Nie rozumiem, ale jest jakieś oczekiwanie, które czai się i spogląda na mnie z każdego kąta, zza każdego załomu. Spogląda na mnie melancholią. Oczami szeroko otwartymi na bezkresny wiatr. Zarośnięte ulice opuszczonego miasta. Pochylające się coraz bardziej bloki w tym milczeniu kończącego się życia. Ktoś tu umarł. Umarł i to wiele razy. I za każdym razem. I jeszcze. I znowu. I wciąż od nowa… Umiera. I znowu umiera. Aby ponownie umrzeć poprzez niedoumieranie. Łopoczą plakaty na odrapanych murach. Jakieś uśmiechnięte twarze. Jakieś oczy i usta. Czyjeś oblicza. Wychodzę. Schodzę schodami. Przekraczam wyrwane z zawiasów poluzowanych futryn drzwi. Na zewnątrz ciepły wiatr i zleżały zapach zielska, korzeni, więdnących kwiatów. Wyrastające chaszcze ze szczelin chodnikowych płyt. Niosą się jakieś wołania po bezkresnych polach, po stepach, po rzadkich brzozowych lasach… Gdzieś tam daleko melancholia. W przeświecających blaskach, w migocie liści przytulam się do białej brzozowej kory. Obejmuję. Całuję sęki, wyczuwając na języku słodkawy smak żywicy. Moje palce. Moje dłonie stają się lepkie. Od przytulania i gładzenia. Od pieszczot. Przykładam ucho do drzewa. Wsłuchuję się w ten szept, w tę cichą opowieść o życiu albo raczej o umieraniu. Jeszcze raz. Jeszcze raz. I jeszcze… Trawa wokół moich nóg. Zielona, łaskocząca mnie trawa. Gładzi mnie źdźbłami. Przymila się. Słońce powoli zachodzi, promieniując czerwienią między gałęziami. W świergocie ptaków. Nie. Nie w świergocie. W moim oddechu. W szumie szeleszczących liści. W cichym skrzypieniu syberyjskiej tajgi. Słońce dotyka już ziemi, choć tli się jeszcze. A ja nie mogę się ruszyć spętany cieniem swojej własnej ręki, którą podniosłem w zachwycie. Do kogo tak? Do czego? Do niczego. Podniosłem ją do ust, tłumiąc dłonią ciężki oddech westchnienia. Ptaki. Ptaki. Gdzie tu ptaki? U wodopoju. Na cienistych zboczach majaczących wzniesień. Znad jakich pól te milczące stada? Czemu milczą? Albo może ich wcale nie ma? Więc dlaczego je widzę? Nie, nie widzę. W kawalkadzie sunących mgieł już tylko ciemna ściana nadciągającego zmierzchu. Pełznie znad torfowisk flotylla oparów. Takich niskich, tuż przy ziemi stężałej w bezruchu i chłodzie. Powiedz mi. Powiedz… Kto ma mi cos powiedzieć? Ach, to ja sam do siebie tak szepczę. Szepczę wciąż w nawale słów, wypowiadanych jakby we śnie. Znam je na pamięć, tak jak umiem na pamięć słońce i wiatr. Tak jak umiem na pamięć deszcz. I moje ręce, którymi się obejmuję w samotnym tańcu. I moje oczy przyzwyczajone do przestrzeni. Do przestrzeni już bez ciebie. Do cichej przestrzeni, w której sen… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-01-01)
-
@violetta co to jest?
-
@Somalija kto się rozbiera?
-
Jestem jednym z miliardów, odparł Bóg (wersja zmieniona)
Arsis opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Siedziałem w przedziale pociągu, obserwując beznamiętnie rozpędzoną za oknem monotonię krajobrazu… Sady, pola, łąki… Lśniące stawy… Poprzetykane żółtymi kwiatami gęste kępy traw… Woń letniego powiewu… Po łagodnych, zalesionych zboczach wspinał się razem z cieniem giętki bluszcz, goniąc umykającą wciąż linię horyzontu… Ważyły swoje skrzydła płonące ptaki… Promieniowały tą jasnością niemą, której wtórowały kryształowe rozbłyski szemrzących strumieni… Pulsowały mi skronie od dudniących pod żelaznymi kołami drewnianych mostów, przerzuconych nad lśniącymi wstęgami ziemskiego krwiobiegu, niczym wielkie rezonansowe pudła… Usypiałem, oparty czołem o szybę… Białe obłoki, ścinane przez szkło, przybierały rozmaite, nietrwałe formy… Drżały od ciepła strumienie atmosfer… Coraz cięższe powieki… Kołyszący, jednostajny rytm… Tam-tam… Tam-tam… Tam-… Ta… T… Obudził mnie świdrujący, przeciągły gwizd hamowania. Rozwarłszy zlepione jeszcze, jakby zapiaszczone powieki, zobaczyłem ― jak przez mgłę ― parterową bryłę brudnego, zaniedbanego dworca. Otworzyłem okno, wychylając ostrożnie głowę. Nazwa miejscowości nic mi nie mówiła, więc zacząłem studiować mapkę trasy nad oparciem siedzenia, wodząc palcem po kolejnych, oznaczonych cyframi punktach. Otworzyły się niespodziewanie drzwi. Zobaczyłem kątem oka wchodzącego mężczyznę koło pięćdziesiątki. Nie wyróżniało go nic szczególnego, ot przeciętny obywatel… Po grzecznościowym, wymówionym półgłosem przywitaniu, usiadł sztywno naprzeciw mnie, kładąc sobie na kolanach czarny neseser. Przymknął oczy. Wyglądał niby zwyczajnie. Lekko łysiejący, szpakowaty z kilkudniowym zarostem. Ubrany przeciętnie, choć schludnie. Ciemno-szary garnitur, biała koszula, poluzowany u szyi czarny krawat, czarne, nieco zakurzone półbuty… Sprawiał wrażenie przybitego… Biła od niego jakaś trudna do zdefiniowania zagadkowość… Pociąg znowu ruszył, mijając wolno opuszczone, stacyjne zabudowania… Powiewały bezgłośnie zasłonki… Promienie zmierzchającego dnia okrywały podłogę przedziału pomarańczowymi smugami światła… Panował całkowity spokój… Mężczyzna najwyraźniej nie miał ochoty ze mną rozmawiać. Ja zresztą też. Głowa zaczęła mi powoli opadać… Już ogarniał mnie kolejny sen, kiedy nagle usłyszałem głęboki głos mojego współtowarzysza podróży: ― Wiem, że to pana wszystko nuży ― odparł spokojnie, aczkolwiek stanowczo. Spojrzałem na niego zaskoczony. A on ciągnął dalej: ― Zastanawiał się pan nad tym, co nas otacza? Nad sensem stworzenia? Jakie ma pan koncepcje? ― Szczerze mówiąc, nie mam chyba żadnych. Wie pan, codzienne obowiązki, problemy. ― Próbowałem jakoś uciec od tych nader zaskakujących pytań. ― To chyba sprawa dla filozofów. ― Ściekały mi po plecach krople zimnego potu. ― Ma pan rację. Myślało już wielu… Począwszy od Platona, poprzez Kanta… aż do teraz... ― Pisze pan książkę, artykuł albo scenariusz? ― Nie piszę żadnej książki, ani scenariusza. ― Zmarszczył brwi, jakby go chwycił bolesny skurcz. Wyraźnie cierpiał. Nie wiedząc czy nie przekroczę delikatnej granicy, zapytałem: ― Proszę wybaczyć moją niedyskrecję… Ma pan jakieś zmartwienie? Choć może nie powinienem… ― Nic nie szkodzi. Śmiało. Milczałem. ― Wyczuwam u pana lęk. ― Lekki grymas politowania wykrzywił mu spierzchnięte usta. ― No cóż… Każdy ma jakieś kłopoty, niespełnione marzenia… ― Wobec tego odpowiem panu, ale uprzedzam… ― dozna pan ogromnego szoku! ― Mianowicie? ― Spytałem zdziwiony. ― Słyszał pan o Wielkim Wybuchu? ― Owszem, słyszałem. Mężczyzna kontynuował dalej swój wywód: ― Pierwotna nukleosynteza nastąpiła dokładnie 14 mld lat temu. Była początkiem wszystkiego. Ów początek wyłonił się z niewyobrażalnie gorącej i gęstej osobliwości, czyli punktu, gdzie przyspieszenie grawitacyjne, gęstość, temperatura ― były nieskończone. Osobliwość miała zerową objętość, zerowy fizyczny sens. Nagle ― pod postacią gwałtownego rozbłysku światła ― zaistniały: czas i przestrzeń,. Ten najwcześniejszy moment jest tzw. Erą Plancka, bądź wczesnym wszechświatem kwantowym. Era ta trwała od t = 0 do t = 10 do minus 44 sekundy. Do jej zrozumienia aspiruje między innymi Pętlowa Grawitacja Kwantowa, M-teoria, czy Teoria strun… Nie będę tego rozwijał… Po niej nastąpiła Era wielkiej unifikacji, poprzedzająca Erę inflacji, jej istnienie opisał Alan Guth. Dopiero od tej chwili zaczynają obowiązywać prawa ogólnej teorii względności Einsteina. Kolejne etapy: Era elektrosłaba, kwarkowa, kwadronowa, leptonowa, promieniowania, materii, galaktyczna… Początek, zatem ― nie był zamianą materii w energię, tylko odwrotnie ― energii w materię. Wszystko kipiało od wysokoenergetycznego promieniowania gamma oraz Roentgena. Wielki Wybuch ogarnął od razu całą przestrzeń… Przestrzeń i czas tworzy materia i antymateria, czyli elektrony i pozytony. Podczas swoistego baletu śmierci ulegały one stopniowo anihilacji, stając się fotonami, czyli właśnie światłem. Ostatecznie zwyciężyły te pierwsze, dzięki czemu istnieje materialny świat i wszystkie żywe organizmy. Dzisiejsza ucieczka galaktyk nie następuje od jakiegoś wyróżnionego punktu, tylko każda odbiega od każdej, niczym rodzynki na rosnącym cieście. Wszechświat przypomina kształtem ogromny, puchnący balon. ― Zada mi pan pytanie: a co jest poza jego granicami? ― Otóż poza nimi istnieje coś zupełnie innego z kompletnie odmiennymi prawami fizyki. Doskonały absolut wszechistnienia. Zilustruję to prostym, obrazowym przykładem. Proszę sobie wyobrazić nieskomplikowaną myślowo grę, tzw. „Strzelankę” na automacie. Na pewno je pan pamięta. Były bardzo popularne w latach 80. Otóż można sterować w niej rakietką klawiszami albo joystickiem w górę, w dół, w bok. Obracać, strzelać do przeróżnych dziwadełek, które ją próbują atakować itd. Ale postanawia pan sprawdzić, co się stanie, gdy skieruje się nią, czy raczej przybliży do krawędzi monitora. I co się dzieje? Ku pańskiemu zdziwieniu (choć doskonale pan wie, że inaczej być nie może) nie wylatuje ona poza obręb monitora i nie lata panu po pokoju, tylko leci od przeciwnej strony ekranu, będąc cały czas w jego obrębie. Dlaczego tak się dzieje? Bo dla tej rakietki to właśnie ten ekran monitora jest prawdziwym wszechświatem, dostosowanym do jej, nazwijmy to, potrzeb. Nie wylatuje na zewnątrz monitora, bo to „zewnątrz”, jest dla niej zupełnie obcym wszechświatem, o zupełnie odmiennych dla niej prawach fizyki. To samo dzieje się z nami. Nie przeskoczymy do multiwszechświata, czy innego wszechświata w nim zawartym, bo panują tam zupełnie odmienne dla nas prawa fizyki uniemożliwiające nam wniknięcie… ― Zanudzam pana? ― Ależ nie. Niech pan mówi dalej… ― Tylko… ― Zatem, istnienie osobliwości zostało potwierdzone matematycznym założeniem, tzw. metryką Friedmana-Lemaitre'a-Robertsona-Walkera. Według niej wszechświat wykazuje jednorodność i izotropowość. Jego elementy: przestrzeń, czas, materia, antymateria, energia, oddziaływania słabe, elektromagnetyczne… ― Tylko? ― Właściwie, dlaczego mi to pan opowiada? Jest pan fizykiem? ― Zapytałem nieco poirytowany. ― Nie. Chociaż… czy ja wiem… ― Nie rozumiem? ― Widzi pan… jestem stworzycielem tego wszystkiego. ― Kpi pan ze mnie?! ― Mówiłem przecież o niewyobrażalnym szoku… ― Hahahaha! ― Parsknąłem nerwowym śmiechem, obejmując dłońmi brzuch, ale po chwili poczułem wściekłość, będąc przekonanym, że facet robi mnie w konia. ― Żarty!? ― Wrzasnąłem. ― Pił pan? ― Znowu ogarnął mnie śmiech. ― Nasze gwiazdy powoli gasną, nie ma dla nich ratunku. Materia ulega entropii, czyli stopniowemu rozproszeniu. Grawitacja słabnie. Zabije ją Wielkie Rozdarcie… Wszelkie molekuły, nawet te subatomowe, zostaną całkowicie rozerwane. Nie będzie nic. Zdębiałem do reszty. Miałem odczucie jakiegoś wariackiego snu. ― Nie, nieee! Dosyć! ― Zaprotestowałem, zasłaniając sobie uszy. ― Ależ tak! ― Zaszeptał, niemal rozsadzając mi czaszkę, jak czytający myśli telepata! ― Nasz wszechświat nie jest jedyny. ― Dodał już normalnym głosem. ― Słucham? Nie zwracał uwagi. Mówił dalej: ― Są ich miliardy. Każdy ma swojego Boga, istotę fizyczną i nie-fizyczną zarazem. Zrodzoną z osobliwości i jednocześnie nią będącą. Jestem jednym z miliardów ― odparł. ― Inne wszechświaty? ― Zapytałem, niemal łkając. ― Powstają w bezkresnym nad-wszechświecie albo inaczej, multiwszechświecie, którego nawet ja ― nie mogę ogarnąć rozumem. ― Multiwszechświecie? ― Puchną, pękają… niby bąble wrzącej wody… Wiecznie… ― Chce pan powiedzieć, iż… rozmawiam nie z człowiekiem, lecz… ― Bogiem? ― Tak. Uderzyła mi do głowy krew. Mężczyzna otworzył neseser, wyjmując dwie nieprzezroczyste fiolki. ― Jeśli te substancje połączę ze sobą oraz wstrząsnę ― nastąpi kres naszego wszechświata. Będzie nowy Wielki Wybuch, który go błyskawicznie unicestwi… Unicestwi razem ze mną... Pierwsza zawiera pramaterię, tzw. Ylem, nad-gęstą ciecz jądrową sprzed 14 mld lat. To zaczyn pierwszych pierwiastków chemicznych. Druga ― mieszankę wspomnianego wcześniej wysokoenergetycznego promieniowania gamma i Roentgena. Istnieje taka teoria Alfa-Beta-Gamma… ― Być może słyszał pan o niej? ― Jakiś absurd! ― Krzyknąłem. ― Żaden absurd ― syknął przez zęby, ściskając dłońmi obie fiolki. ― A więc, totalny idiotyzm! ― Przekonać pana? Mój czas upłynął. Każdy cykl ma swój kres. Powstanie nowe, lepsze... Wszyscy Bogowie tak czynią. To rodzaj ewolucji, rozumie pan? ― Ale, po co mi pan o tym mówi, znaczy, po co mi o tym mówisz… Boże? ― Nie mogłem wymyślić nic rozsądnego, więc wyszeptałem jedynie: ― Dlaczego? ― Zaczynał je powoli odkręcać. Bolesne pulsowanie rozsadzało mi skronie. Najpierw pomyślałem, że chcę, ponieważ byłem przekonany, iż z tego i tak nic nie będzie, gdyż rozum nakazywał mi traktować to wszystko jak jakieś bajdurzenia wariata. Jednakże zwyciężył pierwotny instynkt przetrwania. ― Niee! ― Wrzasnąłem, skacząc mu momentalnie do gardła. Doszło do szarpaniny. Fiolki spadły na podłogę. Wytrzeszczał przekrwione oczy, charczał… Moje palce coraz mocniej ściskały jego krtań… Miałem tego wszystkiego dość! Pociąg gwałtownie szarpnął. Poleciałem do tyłu, uderzając boleśnie potylicą o coś twardego. Usłyszałem trzask pękającej szyby… Zdążyłem jeszcze zobaczyć Boga, wstrząsającego szybko obie substancje i ― przeszywający wszystko potok jaskrawo-niebieskiego światła… Potem… ― nie było już NIC. (Włodzimierz Zastawniak, Sierpień, 2015) *** Bibliografia: 1. Alan Dressler (1995): Podróż do Wielkiego Atraktora (przekład: Jerzy Lewiński). Zysk i S-ka Wydawnictwo (1996) 2. John Gribbin (1986): W poszukiwaniu wielkiego wybuchu (przekład: Piotr Amsterdamski). Zysk i S-ka Wydawnictwo (2000) -
@Somalija aaa, skoro tak, to nie przeszkadzam
-
@Somalija masz tu piosenkę przeprosinową, Aga, bom łachudra i drań... taki ze mnie marnotrawny...
-
Nuklearna otchłań. Kaskady lodowatego mroku osiadają na mojej twarzy. Sine usta. Sine usta… Sine usta… Przetaczają się pod szarymi murami kamienic wskrzeszone armie umarłych. Poruszają stalowymi skrzydłami. Zwisające, podarte łachmany. Odór trupiego rozkładu… Gdzieś tutaj. gdzieś tutaj, w tej scenerii upiornego pogorzeliska. W chrzęście porozrzucanego żelastwa, pogiętych stalowych prętów, potłuczonego szkła, szarego gruzu… Wyłaniają się, gdzieś stamtąd. Spod tej sterty poczerniałego rumowiska… Jeszcze się chybocze rozjuszona bryła, zwisająca z łukowatego sklepienia, z pajęczyn, w pajęczynach, w kokonie, jakby wielkiego pająka, który przed chwilą wisiał jeszcze na krzyżu. Jego odwłok, niezliczone, cienkie odnóża i te czarne kropki wielokrotnych spojrzeń. Jakieś klekoty i stuki. Jakieś głuche westchnienia… Telefon. Telefon. Dzwoniący w mojej głowie natarczywy telefon… Kto dzwoni?. Kto się próbuje skontaktować z truchłem, co ugrzązł w głębokim fotelu? Telefon w mojej głowie. nie mam siły podnieść ręki a co dopiero wstać i podejść do stolika. Ale skąd tu nagle telefon? Czarny ebonitowy telefon z okrągłą tarczą z otworami na palec. Jego dzwonienie świdruje meandry mojego mózgu. Dziwne to i niesłychane, tym bardziej że kabel jest wyciągnięty z kontaktu i wije się pod stołem, wywijając się w rozmaite, czarne esy-floresy… Dzwonienie na chwilę ustaje, ale znowu to się nasila. Z początku tak trochę nieśmiało, jak nasilający się powoli tępy ból zęba. Rozpłomienia coraz bardziej i bardziej aż do oślepiającej eksplozji z wodorowym grzybem w tle, który się kłębi i wszystko wsysa, zasysa, pochłania do swoich rozżarzonych trzewi. Budzę się. Otwieram oczy. W uszach jednostajny piskliwy szum. Na ścianach… - cóż na ścianach… Falujące pajęczyny, bród. Walające się po kątach uschnięte muchy, ćmy… W tej nocy. Tej oto nocy. W nocy… Chłód i zapamiętanie nicości. Podnoszę się ciężko z fotela. Zapalam światło wiszącej lampy. W fałdach poplamionych nie wiadomo czym zasłon jakieś ruchy i drżenia. Coś się tam przekształca, skrywa, ulega metamorfozie. Omiatam pokój zatopiony w mdławym, żółtawym świetle żyrandola. Okropny szum, niczym spadającego wodospadu albo rwącej rzeki. Kurz. A w kurzu polki regałów zgięte od książek. Jeszcze trochę, a dojdę do siebie. Sen się urwał tak nagle. To niemożliwe! Jest przecież jeszcze tyle monstrualnych kreatur bez oczu i ust w widziadlanej korekturze zdarzeń, w mnogości prześwitów… Jeszcze tyle widm i zwidów, co przechodzą zakapturzone, jakby na jakiejś paradzie maszkaronów. Kto tu jest? Odwracam się, lecz nic. To tylko czyjś cień na ścianie. Czyj? Nie wiem. Na pewno nie mój, albowiem ja nie mam cienia. Nawet cienia. Zatem, kto tu jest? Milczenie. Piskliwa w uszach cisza. Nieruchomy cień czegoś nieżywego. To ten sam cień, ta obłość kształtu, który widziałem wtedy, podczas wędrówki po opuszczonym szpitalu. Leżał na jednym z niezliczonych, skorodowanych szpitalnych łózek, gdzieś w kącie ogromnej sali. W mroku, w półmroku, w potędze zniszczenia i zapomnienia. Doskonale nieruchomy kształt czegoś dawno umarłego. Czego? Nie wiem czym to było, ale z pewnością kiedyś żyło, choć być może nigdy nie żyło. Umarło na samym początku umierania, nie przedostając się nigdy poza śmierć. Zapomniałem sen. Coś mi się śniło. Jakieś widma o nieokreślonych rysach twarzy. Jakieś męczące widzenia, natarczywe i ostre jak podczas chorobowej maligny. Jakieś rozsypujące się domostwa. Wypadające z okien truchła, szkielety ludzi? Ptaków? Ryb? Spalone, czarne kikuty drzew po przebytej pożodze trawiącej mnie gorączki, która jeszcze do tej pory pali moje trzewia. Coś mi się śniło. Moja martwa matka? Martwy ojciec? Ach, tak. szli razem, trzymając się za ręce. Wychodzili z rumowiska rozsypujących się trumien i wracali tam na powrót. Beksiński sportretował ich już dawno. Bardzo dawno temu, kiedy jeszcze żyli. A teraz powracają w dziwnych sytuacjach, zaskakujących momentach. Ale są smutni. Może i dobrze. Przynajmniej nie muszę już się łudzić i trzymać durnej nadziei. coś mówią, coś szepczą. Poruszają sinymi ustami w milczeniu w dziwnym falowaniu powietrza. Poruszają nimi wolno, jak na zwolnionym filmie. Przychodzą razem albo osobno. Czasami ich nie widzę, ale czuję ich obecność w każdym szczególe zapamiętania. Te przyjścia są raczej formą ostrzeżenia albo może nie tyle ostrzeżenia, tylko próby przekazania bezsensowności dalszego trwania. Wiem, ale bronię się jeszcze. Czy tam, dokąd oni wracają jest wieczne lato? Chyba tak. I powinni być uśmiechnięci, ale nie są. Coś blokuje ich uśmiech. Przychodzą do mnie, a raczej zstępują, gdzieś z bardzo wysoka i błąkają się po pogorzelisku piekła. Chrzęszczą stopami po potłuczonym szkle, gruzie, skorodowanych resztkach cywilizacji… Błądzą po polu absolutnego opuszczenia w tym swoim dantejsko-freudowskim zejściu… Otwieram oczy. Siedzę w głębokim fotelu. Wpatruję się w odłupaną drzazgę w futrynie drzwi. Dzień, to? Nie, to dalej noc. Na ścianie cień mojej ręki. W wirujących drobinkach kurzu mżą miriady iskier jakimś takim dziwnym mżeniem szarości. Nasłuchuję. Przytłacza mnie piskliwa w uszach cisza. Więcej nic… (Włodzimierz Zastawniak, 2023-12-28)
-
1
-
Czekam w cieniu. Ty, wychodzisz ze światła. Cała w świetle, w świetlistej aureoli. Wychodzisz. Wyłaniasz się. Zstępujesz… Jestem ukryty w cieniu pod powałą ciężkiego mroku. Widzę ciebie. O, jakże wiele widzę! Czy ty płoniesz? Zaiste, jakbyś płonęła rojem gwiazd, które mżą miliardami iskier na twojej długiej do samej ziemi, mniszej czarnej szacie. Idziesz powoli, rozjarzając witraże, wiszące płótna obojętnych twarzy… Ja tu czekam na ciebie od zawsze, w misterium nocy, w rozgorączkowanej melancholii nacierających zewsząd zwidów i mar. Czemu tak płoniesz? Ciągniesz kometarny warkocz swoich długich włosów, przybywając z lodowatej pustki kosmosu. Jesteś tu jeszcze? Czy to tylko o tobie wyobrażenie? Twoje długie włosy rozciągnięte w czasie niczym warkocz Andromedy… Migoczące refleksy schodzą z łukowatego sklepienia, na kamienną posadzkę, na pełne naskalnych malowideł ściany… W chóralnym śpiewie organów, w akordach, w strumieniach ponownego stworzenia… Stajesz na środku przed ławami pełnymi skrzydlatych cieni. Rozkładasz szeroko ramiona cała w czerni i w czarnej na głowie infule. I w tej biskupiej kreacji odchylasz się powoli w tył, wywracając z jękiem białka zamglonych oczu. Osiągasz potęgę orgazmu, w którym nie ma zmiłowania, tylko galopada, galopada, galopada, coraz intensywniejsza, nieubłagana galopada… (Włodzimierz Zastawniak, 2023-12-25)
-
1
-
Jest tutaj tyle czasu. Za dużo jest tego czasu, który wiruje i kłębi się w oceanie powietrza. Nadciągający mrok idzie polami, nadciąga szeptem w podmuchach szeleszczącego wiatru. Wiesz, chciałbym wyśpiewać, wyśpiewać głośno. Wyśpiewać chrapliwym głosem…. Wyśpiewać! Płyniesz tu. Płyniesz wewnątrz niczego, wewnątrz, w podziemiu, w ziemi. Wewnątrz niczego… Wieje chłodem ten przeciąg trzaskający jakimiś dalekimi drzwiami. I wspina się po ornamentach pozrywanych tapet, które liżą mnie czule po twarzy. W deszczu wirujących płatków spopielonego czasu, co opadają na zamknięte powieki, na brwi, włosy, coś się do mnie przymila i łasi. Mruga porozumiewawczo w oparach absurdu. … Przechodzą obok mnie. Idą pojedynczo albo parami. Wychodzą ze ścian, wchodząc na powrót w ściany. Skąd to się nagle tu wzięło? Nie wiem. Z szerokich mankietów peleryn do samej ziemi wystają ich kościste palce kościstych dłoni… Idą powoli i w pochyleniu. Klekoczą kośćmi szkieletów… Zamykam oczy. Zaciskam mocno powieki… To się przejawia pod postacią kalejdoskopowych wizualizacji zmieniających płynnie swoje niepojęte gorączką kształty. Zapomniałem, gdzie to było. Z pewnością, gdzieś tutaj albo nigdzie… Nie pamiętam miejsca tego upadku. Nie pamiętam tego uderzenia meteoru… Gdzie ty jesteś? Nie. To ja wołam do samego siebie, aby odzyskać swoje odbicie w lustrze. Wznoszę oburącz napełniony kielich pod światło wiszącej lampy, pod czujnym wzrokiem mistrza ceremonii. Tej piekielnej nocy. W tej piekielnej otchłani, co kłębi się we mnie, co szumi i szeleści, i postukuje cicho w ciemnych kątach opuszczonych pokoi… Tak sobie mówię do samego siebie, próbując zagłuszyć te westchnienia sennych widm, jakby mniszej modlitwy. Coś do mnie mówią, nie-mówią. Coś szepczą w meandrach mojego mózgu. I patrzą tymi białymi oczodołami w białych czaszkach jakichś pradawnych ptaków. Ich wydłużone dzioby jak maski średniowiecznych lekarzy, przechadzających się nocą po ulicach zadżumionego miasta. Idących powoli z pochodniami w rękach, oświetlając puste bramy i puste okna, puste place, puste… Ktoś tu umarł straszliwą śmiercią samotności, w malignie zapomnienia… W srebrzystej poświacie zimnej nocy spirala schodów. Wytarta , błyszcząca poręcz… (Włodzimierz Zastawniak, 2023-12-24)
-
@violetta polecasz.....?
-
@violetta wesołych świąt Bożego Narodzenia, Wiola.
-
@Somalija ech, co ja ci mogę napisać, Aga... moja już śp. mama z kolei odwrotnie, nie mogła ścierpieć tego, co wyrabiała pisobolszewia przez ostatnie 8 lat.. niestety, nie doczekała zmiany
-
@Somalija oglądam teraz Szkło Kontaktowe
-
@Somalija żeby nie było, że zapomniałem... jeśli o oczywiście nie masz nic przeciwko bluesowi...