-
Postów
4 532 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Treść opublikowana przez Arsis
-
-
-
-
(Z cyklu: Abandoned place) Tym razem słońce. Jakieś wątłe drzewa, korzenie… Zardzewiała tablica na bramie. Stukający kawałek blachy w porywach wiatru. W nadbrzeżnej trawie cień idzie w milczeniu. W przepływie obłoków, w chłodnawym westchnieniu nie wiadomo kogo. Byłem tutaj, ale czy byłem na pewno? Jestem raz jeszcze, będąc jeszcze… Ktoś się przechadza w tej całej feerii błysków na wodzie. W szumie rzeki nasączonej śmiercią plusk ryb niepodobnych do samych siebie. Jarzą się jakimś wewnętrznym blaskiem, umierając wiecznie w tej poświacie promieniotwórczego cezu. Dostrzegam w lustrze wody truchło, rozpad człowieka… Zaciskam mocno powieki szczypiących oczu. Albowiem ranią mnie jaskrawe kontrasty chiaroscuro. I te zwidy mrugające nerwowo w szpalerze smukłych topól. Ktoś coś szepcze o opuszczeniu przy drodze, lecz nie wiem. Nie rozumiem... Oddala się i znika. By znowu powrócić w jakiejś nieokreślonej udręce cierpienia. Ktoś coś szepcze, kiedy idę zarośniętą zielskiem ścieżką. Pokryte korzeniami kontury domów drewniane albo z cegły… W czarnych oczodołach okien jedynie cisza. Przepastna otchłań zapomnienia. Wydaje mi się, że jakieś dziecko stoi z siekierą nad truchłem padliny. Tam na skraju widzenia. Odrąbuje kawałek po kawałku. Odrąbuje. I żuje. Przeżuwa jak ten demon blady i siny… Jak ten czas zżerający wszystko. To nie jest dla mnie zaskoczeniem, albowiem zwid i mar coraz więcej. Gęstnieją w ostrych jak brzytwa widzeniach gorączkowej maligny. W stroboskopowym pulsowaniu padającym z ukosa. Zaciskam powieki,. Otwieram. Coraz to szybciej i szybciej… W psychodelicznym amoku. W narastającej neurastenii. Coraz to znowu widzę co innego. To znowu to samo. W powtarzanych sekwencjach obrazów maszerują moje poprzednie wcielenia. Idą zamaszystym krokiem, by zniknąć w oddaleniu jaskrawym od słońca. Nie widzę już ciebie. Nie widzę nawet siebie samego. W murowanym spichlerzu pustka i opuszczenie. Krzaki wyrastają ze szczelin w kamieniach. W słońcu padającym z ukosa ściana na kilka pięter. W okiennych otworach wiatr szeleści i dmucha piaskiem po twarzy. Radioaktywnym pyłem. W jakichś cichych trzaskach, nieustannych szmerach. W odmętach przeszłości wielkich jak całe eony. I w tym blasku słońca coraz niższym, chylącym się ku zachodowi. I coraz bardziej czerwonym… I w tym blasku matka macha mi z okna na pożegnanie albo na powitanie. Albo… tak po prostu… Macha mi z uśmiechem z najwyższego okna na skraju ściany. Będąc w tej pustce. W tych wielkich oddechach od nadmiaru powietrza, w którym oddycha wszystko. Nawet kamień i drzewo. I obłok zsuwający się z nieba… Czy ty mnie słuchasz? Matki już nie ma. Jedynie pustka pozostała w oknie. W czerwonej poświacie nadciągającego zmierzchu. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-15) *** Metlino – opuszczona wieś w obwodzie czelabińskim w Rosji, nad rzeką Tieczą. Wieś ta została ewakuowana z powodu katastrofy jądrowej z 1957 roku w pobliskich zakładach atomowych „Majak”. Jest to jedno z najbardziej skażonych miejsc na świecie.
-
Podziemny test nuklearny… A więc te monstra przechodzą przeze mnie. Idą na wskroś, rozsyłając wokół promieniotwórcze bakterie. Idą na przestrzał. Przez całą amfiladę pokoi, w których noc. W których mrugają obskurne światła kinkietów na ścianach… Pochwyciła mnie w swoje szpony ostra jak brzytwa gorączkowa maligna, podczas której obijam się o ściany. W półmroku. W ciszy. W łomotach bijącego serca. Przywieram do zimnej powierzchni. Zlizuję tynk… Te osypujące się mikroskopijne grudki gorzkiego kwarcu… W plątaninie pajęczyn. Kurz na języku… Całuję lodowate, martwe usta. .. Jak bardzo martwe? Jak kawał zimnego mięsa. A więc to tutaj. Żelazne, skorodowane drzwi z zatartym napisem: STAYING IN THIS PLACE MAY RESULT IN CANCER Zwisające fragmenty nie wiadomo czego. Jakieś szmaty… Bijąca woń zgnilizny. Odór rozkładu… Otwieram. W zgrzycie. Skrzypieniu. Mordędze naporu… W powietrzu czai się woń czegoś bardzo przykrego. Nowotworowe guzy naciekają plątaninę żeliwnych rur… Z betonowej bryły grobowca… W betonowej bryle pęknięcia. Odłupane fragmenty od natarczywych prób wydostania się na zewnątrz. Przez kogo? Przez, co? Odór rozkładu PRZYTŁACZA. W pulsującym, czerwonym świetle stroboskopu dudnią w głowie kopyta pędzących po moich śladach diabłów. Dudnią udziwacznione chorobą zmory. Widziadlane kreacje psychodelicznych fascynacji. Coraz tu ciaśniej i gęściej. Coraz bardziej zawile. Coraz częściej zawadzam o jakieś pogięte, powyginane blachy o nieznanym przeznaczeniu. W opuszczonej fabrycznej hali frezarki opuszczają głowy. Jak podpierający ścianę ludzie w kolejce do NICZEGO. Puste. Wybebeszone. Cuchnące smarem, chłodziwem, krwią… Wypatroszone artefakty industrializmu. Próbuję wyłapać licznikiem Geigera uciekające po ciemnych kątach cząsteczki straszliwej radiacji. Wysypują się zewsząd w piskliwym szumie. Coś tu umarło. Lecz, nie wiadomo, co… Jakieś pradawne jestestwo o nieznanej proweniencji. Zalegające teraz w formie trudnego do zdefiniowania symbolu. . Na podłodze stosy powyrywanych z notesów kartek… Poowijane w gazety metalowe skrawki nie wiadomo czego… Jakieś szafy. Gabloty z powybijanymi szybami. I twarze, nie-twarze. Ale, czy to są twarze? Patrzą się na mnie. Nie patrzą. Jakieś eksponaty. Monstra nie z tego świata: Neurofibromatosis, Proteus syndrome… - i mnóstwo innych etykiet, opisów… Pod spodem brunatne smugi zakrzepłej formaliny. Rozlane wokół kałuże… Materace cuchnące moczem. Pokryte szarym pyłem stosy szpitalnych łóżek. Korytarze. Spirale… Zakosy. Zakola. Schody. Zejścia. Piwnice. W mroku. W półmroku… Odgłosy czyichś kroków. Dziecięcych truchtań. Starczych szurań. Dalekich skowytów.. Lecz oto wyłania się z mroku korpus kobaltowej lampy. Mordującej niegdyś potokiem światła. Coś żywego. Wciąż żywego. Rozłażącego się w szmerze nieskończonego wzrostu. Kiedy idę, liżą mnie po twarzy zwisające zewsząd fragmenty skóry z resztkami siwej sierści. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-14)
-
2
-
Spójrz, jak słońce prześwieca przez gałęzie topoli. W chłodnawym jeszcze wietrze. W cichym szumie. Na płaszczyznach liści migoty i lśnienia. W jednym skurczu miliardy iskier, znienacka… Coraz wyżej wznosi się stos. Nieba… Liściowe bożki. Drzewne tchnienia w podszeptach niedomkniętych ust. Kocham cię, wiesz? Odpowiedz… Kładziesz mi palec na ustach w rozchwianym cieniu topoli, jakby to było pierwsze spotkanie, ostatnie rozstanie… Drzewa, obłoki. Kwiaty… Plejady gwiazd… Słońce rozparte jak twój uśmiech. Leżę, zapadając się w twoich długich włosach, którymi można przykryć wszystko, co zimne. W wysokiej trawie wyczuwam ciepłe wargi. Rozchylone. Zroszone tkliwym majem… Jezioro westchnień pełne rosy… Ale jaki bije od niego blask! Czy wiesz? Odpowiedz… W jakimś niedomówieniu szepczesz moje imię. Blisko. Bliżej… Na granicy oddechu. Układasz mięśnie twarzy w odpowiedni grymas… do pocałunku… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-10)
-
Urojone zwidy o ptasich czaszkach. Jakieś dziobaki. Zaprzepaszczone dawno byty, które przypomniały sobie o czymś ważnym w zaświatach. I ciągną z powrotem do życia nieskończonym korowodem dziwnego misterium. Ciągłe wskrzeszenia nie wiadomo kogo albo czego jak w sypiącej iskrami trakcji wysokiego napięcia. Nie dające spokoju myśli. Myśli. M y ś l i. Dudniące wciąż po moich śladach MYSLI. Leżę w barłogu ze starych gazet. Czołgam się. Przedzieram przez duszący kurz… Przewracam strony. Na każdej to samo. Ten sam wytłuszczony nagłówek: Asperger syndrome Asperger syndrome Asperger syndrome Wciąż skądś wychodzą. Podążają przez środek pokoju w jakimś nieodpartym przymusie pędu do nie wiadomo czego. Znikają w przeciwległej ścianie. Idą powolnym krokiem albo zamaszystym. W nerwowym migocie sypiących pikselami szumiących telewizorów. Prą naprzód niezmordowane zastępy Wiecznych, w chmurze elektronów. Atomów. Bozonów. Kwarków… I w tej całej kwantowej menażerii zaskakujących, niepojętych dziwadełek. I podają coś sobie od ręki. Od kamienia. Od czoła… Jakieś ciągłe spięcia. Jakieś jarzenia w mdlącej, elektrycznej woni. Idą w ciszy. W doskonałej ciszy absolutu. W oddechu bezkresnej nocy. W bezdechu śmierci. Układanie w kółko tego samego. Przesuwanie krzeseł. Natarczywe pukania. Stukania. Tykający sekundnik wiszącego zegara… Chrzęst zegarowego mechanizmu. GONG… I znowu: Tk, tk, tk, tk… I znowu zgrzyt. Zgrzyt… Odchylające się na boki wahadło… Na boki. Boki… Tryby. Trybiki… Sprężyny… Kto tu jest? Ktoś tu z pewnością jest, albowiem wyczuwam odór potu. Albo odór piwnicznego rozkładu. Moja matka już dawno umarła. Leży na łóżku cała pozieleniała i wysuszona. I patrzy się z wielkim zdziwieniem w sufit, jakby zaskoczona tym nagłym brakiem przyciągania ziemi. Bicie serca. Łomotanie serca. Migotanie komór. Niedomykalność zastawek… Wzburzona rzeka płynącej w żyłach krwi. Uderzanie przez senne widziadło o nieustalonych rysach twarzy… A więc uderza natarczywie czubkiem sztywnego, wskazującego palca prawej albo lewej dłoni w stojące na stole przedmioty: pusty talerz, czajnik. W podskakującą salaterkę z rozrzucanymi wokół jakimiś trocinami… Tylko, po co? Na co to? I wskazuje tym palcem prosto. W moją pierś. Abym poczuł dreszcz. Nieokreślony strach… I czuję. Do dzisiaj. Choć ów sen był u zarania moich dziejów. W czasach mojego dzieciństwa. Jakieś obrazki ustawiane w tej samej kolejności. Nie. To już co innego. Co na nich jest? Pożółkłe, wyblakłe... Wyświechtane do zwymiotowania banalne pejzażyki. Takie wycacane, wymuskane… I obojętne twarze o popękanej, fotograficznej emulsji… Spłowiały reklamowy plakat pasty do zębów w kolorze sepii. Uśmiecha się do mnie rozdziawiona szeroko końska paszcza… Czy ja wciąż śnię? Nie ma mnie już. Ale wciąż jestem, wsłuchując się w świdrujący w uszach krzyk spadających gwiazd. Spadając, stukają w blaszane parapety. Rozpryskują się jak deszcz. Jak łzy… Zza falującej powoli firanki spogląda na mnie smutny Albert Camus. Paląc papierosa, opiera się o swoją nagrobną płytę z szarego kamienia. Wygląda tak, jakby spowiadał się ze swojego życia przed kimś całkowicie obcym. O upadku człowieka w Edenie. O tych wszystkich absurdalnościach życia, egzystencjalizmach... O tych filozoficznych dyskursach z Sartre’em… A dlaczego Amsterdam? Niech pan powie, panie Camus: „Bo to zimne i mokre miejsce z oparami mgły. A koncentryczne kanały tego miasta przypominają piekielne kręgi jak u Dantego”. Aha. To dlatego ten smutek w pańskich oczach. Palący papierosa Camus, oparty o kamień w niezmienionej pozie, rozpływa się milcząco w mgielnych oparach. Srebrny obłok rozsnuwa się nisko przy wilgotnych grudach ziemi. Rozprasza się. Znika. A może to nie on, tylko Charles Baudelaire? Być może. Te jego Sztuczne raje, w przesyconej wonią haszyszu aurze. Obrazoburcze Kwiaty zła. Czy ten pełen miejskich podszeptów i ulicznego zgiełku, tułaczy Paryski splin… Macham na nich ręką. Jeden czy drugi… Ja mam swoje piekło. A więc te rury. Ciągnące się znikąd donikąd żeliwne rury. Zamilkłe. Martwe. Pełne pajęczyn i kurzu. Wychodzą ze ścian, sufitów pełnymi pękami. Wszędzie plątanina. Plątaniny. A w plątaninie… Łączące odległe miejsca krwionośne naczynia. Pełne złogów. Z resztkami zeschniętej, zeskorupiałej wewnątrz krwi. Przenikające mury, podłogi jakiejś bezkresnej w swojej potędze, nieodgadnionej budowli. Wielkiej jak wszechświat. Jak wieczność cała… Idę przez korytarze. Przedpokoje. Przez całą amfiladę pokoi… Idę, gdzieś… Gdzieś… Po coś… Idę… Nie pamiętam już po co… Tak jakbym przemieszczał się przez półmrok rodnego kanału podczas swoich powtórnych narodzin. Lecz jest on pełen rdzy, skrzepów, gruzu, rozbitego szkła. Gryzącego pyłu dewastującej wszystko śmierci… Moja matka już dawno umarła. Stała się jedynie artefaktem dawnego życia. Rozsypującymi się w dłoniach żałosnymi resztkami. Zatem wychodzę w blask… Ale to nie jest życie, tylko obskurne światło wiszących u sufitu lamp, zakurzonych kryształowych żyrandoli. Kinkietów na ścianach… Bądź w otaczające mnie zewsząd tańczące cienie, od drżących płomieni stojących kandelabrów, samotnych świec… Albowiem noc. Nieskończona noc… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-07)
-
A więc znowu noc. Wokół przechodzące cienie w natłoku gwiazd. Wirują nade mną. Wirują… Wirują… Puste ulice jakiegoś miasta. Zakurzone przez czas witryny sklepów, które kiedyś przyciągały en masse. Zatem staję naprzeciw, lecz zapomniałem tytułu książki albo czegoś innego. Spoglądają zza szyb woskowe manekiny. Patrzą się na mnie beznamiętnie w tej całej obojętności przemijania. Poza mną spóźnione kroki jakiegoś przechodnia. I znowu… Kto tu jest? Ktoś tu z pewnością jest, lecz milczy jak zaklęty Jak głaz. A więc i ja milczę. Milczymy obaj albo oboje. Za rogiem chrząknięcie, stłumiony głos… Ale ten głos już nie jest stąd, tylko z otchłani nocy skostniałej jak cmentarny chłód. Zaciskam powieki. Otwieram. Jakieś uchylone ze zbutwiałej dykty drzwi. Skręcam jeszcze raz. Skręcam. Skręcam… Idę po jakiejś spirali… Schodzę po trzeszczących, drewnianych schodach w smrodzie duszonej kapusty. Na ścianach płachty falujących pajęczyn, wirujący kurz… Uśmiechają się z zatłuszczonych plakatów dawno umarli, lecz teraz żywi, pełni werwy, jak tylko mogą być żywi nieboszczycy.. Z plątaniny żeliwnych rur, z niekończącej się plątaniny bulgoczących rur… — wyciekająca czarna maź, jakby ropa z rozkładających się zwłok niespełnionego kontrabasisty. Nasilają się jak tępy ból zęba, to znowu słabną dalekie przekleństwa hydraulików w symfonii na młoty i świdry w dookolnym systemie Dolby Sorround. Korytarz rozszerza się. Rozwidla. Mijam jakiś skład nie wiadomo czego z napisem Biuro rzeczy znalezionych. Pełno tu tego. Skórzane walizki, podróżne torby. Ponadgryzane. Poprzecierane… Przegniłe. Rozdeptane klapki, gumo-filce, sandały… Kolejne drzwi i kolejne. Rozłażące się w palcach. Spleśniałe, cuchnące moczem… — z napisem: For Gentelmen. W obskurnej piwnicy. W jakiejś przeżartej dżumą i syfilisem spelunie stoi pod odrapaną ścianą David Bowie. Śpiewa swoim rzewnych głosem: Let`s Dance, akompaniując sobie na gitarze. Wokół pokasływania, chrapliwe oddechy. Nieustanne przesuwania krzeseł… Snują się udręczone życiem widma, przelatują barowe ćmy w kłębach papierosowego dymu i odorze denaturatu. Nie zwracają na nikogo większej uwagi te dziwadła, te zmory nie z tego świata. Jakaś kurwa pociąga rytmicznie za wajchę jednorękiego bandyty. Oszalały z miłości szczur nie daje się oderwać od twarzy krzyczącego starca, który w młodości był bejsbolistą w Boston Red Sox. Miał jeszcze jeden epizod w swoim życiu. Zrzucił bombę atomową na Hiroszimę. Teraz jego biała, żylasta dłoń kurczy się i zaciska. W pięść. Swoiste to Katabasis eis antron. W opuszczonych salach niedokończone popiersia. Porzucone dłuta, młotki… Na tablicach wyrysowane białą kredą wykresy stąd do wieczności. Esy-floresy, limesy…Zwisają ze ścian pożółkłe plakaty. Pełne sloganów na rzecz ludowej ojczyzny. Lecz jakieś to takie nie po kolei. Walające się pod nogami zwitki papierów. Notatki. Gryzmoły. Zapisane skoroszyty. Notesy… Żurnale… Plan pięcioletni. Wyrobienie normy. Moja żylasta ręka. Twoja mlecznobiała pierś. Rozbicie jądra atomu. Straceni na krześle elektrycznym Ethel i Julius Rosenbergowie. Czy aby na pewno byli szpiegami? Hanford kontra Majak. Oppenheimer kontra Kurczatow. Siergiej Korolow kontra Werner von Braun. Edward Teller kontra Andriej Sacharow… Coś bardzo dużo tego kontra. A gdzie współpraca? Stwierdzono, że na świecie panuje potworny głód (poezji)? Chodzi teraz o poważne sprawy. .Aha, masz jeszcze kupić śmietanę i kiszone ogórki. Pięcioletnia Magda ukradła matce szminkę do ust i przerobiła się na cyrkowego klauna, bawiąc się przed lustrem grzebieniem owiniętym w kołtun. Jakieś skrawki. Skrawki… Urwane zdania… Awaria odbiornika telewizyjnego spowodowała u sąsiada spod czwórki pożar mieszkania. Wyniesiono dwa zwęglone trupy. Dobry to był chłop, tylko trochę pił i lał swoją żonę. Emilio, czy ty mnie kochasz? Emilia, chyba nie odpisała, bo fraza: „czy ty mnie kochasz”, powtórzona została jeszcze sto piętnaście razy. Niewyraźne, czarno-białe zdjęcie marsjańskiej twarzy wykonane przez sondę Viking 1. Więc oni istnieją! Nie, to tylko gra świateł… A może jednak? Ależ skąd! — zdaje się mówić głos zza ściany. Na festiwalu piosenki żołnierskiej… Listy mają być krótsze… Pijany Iggy Pop spadł ze schodów w teatrze lalek i wybił sobie przednie zęby. Biedny Iggy. Będzie seplenił. Chodź i tak zawsze seplenił, kiedy wypił przed koncertem. Ksiądz wykonywał znak krzyża, trzymając się za krocze. Chodzi o stosunek do obywatela w urzędzie. Zawsze frontem, nigdy tyłem, pamiętaj, synu. Nad kawałkiem zepsutego salcesonu zebrało się konsylium i dociekało czy nadaje się jeszcze do spożycia. Mamo, ile oczek pływa w kurzym rosole? Aku-Aku — nowa książka Thora Heyerdahla. Orbity planet. Obłok Oorta. Księżyc powstał z centralnego zderzenia Ziemi z planetą wielkości Marsa. Supernowa. Wielki Wybuch… Nie zdobył gola. Zamiast tego, strzelił panu Bogu w okno. Co za pech. Szybkie rozbłyski radiowe FRB… Nowy model smartfona o ekranie jak stodoła i kolosalnej pamięci stu miliardów czegoś tam i mocy jak elektrownia węglowa w Ostrołęce… Można na nim nie tylko pisać ale i kopać go jak analfabeta, albo i skoczyć na główkę do tej niebieskawej poświaty, jakże podobnej do wody w basenie. I zostać tam na wieki, wieków. Amen. Zaraz. Zaraz. Ale to przecież już czasy teraźniejsze? Być może. Spoglądają na mnie nagle zamilknięte, wyciosane siekierą oblicza przodowników pracy. A więc to oni mówili do mnie takimi dziwnymi zrywami.. Nie mającymi sensu. Ech, żartownisie. Udają teraz nieobecnych. Bohaterskich. Oni wszyscy: Traktorzyści. Traktorzystki… Hutnicy… Zamarli w półsłowie. A może, tylko udają? A tak naprawdę tylko dech im zaparło? Jednak nie. Wszystko jest martwe… Bez wiwatów i okrzyków. Bez fanfar i werbli. Unoszące się teraz w bezczasie a kiedyś na łopoczących sztandarach: Niech żyje! Niech żyje!... Co takiego miało żyć? Już nic takiego. Już nic. To już jest bez większego znaczenia. Czego tu brakuje? Niczego nie brakuje. Jest wszystko. Martwe i tępe. Spróchniałe. Wydłubane. Wyświechtane… Kiedyś ktoś tu wygłaszał mowę jako mistrz ceremonii, często gubiąc wątek. Zaczynał od początku i znowu od początku. Wygrażał palcem, stwierdzając, że wszystkie okoliczności są przeciwko nam. Wszystko zastygło w dziwacznej korekturze zdarzeń. Wypaczone. Spaczone… Wybrzuszone albo wklęśnięte… Przekształcone w próchno… Czy ty mnie słuchasz? — Ktoś coś do mnie powiedział, wyrywając mnie nagle ze snu. Teraz albo przed chwilą, albo wieki temu. Coś jak wyrwane z kontekstu ostrzeżenie przed pazurem, co czai się za drzwiami. Lecz za drzwiami leży jedynie truchło o ptasiej głowie w dymiącym stosie poszarpanych piór. W dłoniach miętoszę stare wydanie porannej gazety z nagłówkiem: To było jednak samobójstwo. Szumi mi w głowie. Szumi i dudni wypity Tom of Finland. Patrzy się na mnie przystojny marynarz. Piękny chłopiec z wąsikiem. Z tym wąsikiem. Ach, tym… Spogląda zalotnie cały w ćwiekach i w czapce z daszkiem typu sado-maso. Brakuje mu tylko pejcza. A może ma, tylko nie zmieścił się na obrazku? Patrzy się i zdaje się mówić: Chodź do mnie. No chodź… Pójść? A, co tam. Miłość, to miłość. Męska czy żeńska. Co za różnica. Idę. Będę kochał. A więc lecę pędem, trzymając się firan w galopie. Lecz, o dziwo, ów marynarz nagle zmienia kształty. I zanim do niego dobiegam, przeistacza się w wielkiego robaka niczym Gregor Samsa w opowiadaniu Przemiana, Franza Kafki. A może to nie on, tylko ja uległem metamorfozie? Ta przemiana to pewna śmierć. Może i dobrze, że mnie już tak naprawdę nie ma. Może dobrze… Uciekam od siebie. Oddalam się z szybkością myśli człowieka nie z tej ziemi. Nie z tego świata. Kładę głowę na pieńku i szukam twarzy ciężarnej kobiety, matki mojego dziecka? Być może. Nie. To tylko imaginacja. Jakieś dalekie pragnienie. Niespełnione i martwe jak ja. Nie. Tak nie będzie. Będzie inaczej. Jak? Tak jak u tego, co powiesił się na stropowej belce w płomiennej godzinie nadziei i pokazał wszystkim język. O, tak! (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-03) https://keosz.bandcamp.com/track/1-keosz-sollicitus
-
1
-
(Z cyklu: Określenia) Widziałem cię. Widzę nadal. A raczej twój cień na ścianie. Ten oto cień, co wydłuża się pod wieczór. W słońcu. W nadciągającym zmierzchu gorącego lata. Gdzieś tam, w przestrzeni pustego pokoju. W opuszczonym teraz miejscu. Siadam pośrodku na samotnym krześle i wpatruję się w czerwonawą smugę, która pełznąc po podłodze, przymila się do mnie w jakiejś nostalgii przemijania. Zmierzch zalewa ściany, jakby to było powolne zamykanie powiek. Teraz,, kiedy przychodzą do mnie wszystkie te zjawy. Czymkolwiek są. Czym one są? Nie wiem. Nic nie wiem. Nie mają w twarzach wzruszenia ani trwogi. Takie obojętne oblicza, jakby wyszły ze starych fotografii o popękanej emulsji zwietrzałych barw. W tle domy z drewna, kamienia i cegły. Pełne ulice, tramwaje... Fasady w słońcu. Podwórza. Schody w półcieniu… Mozaika wejść i wyjść. Jawi się coś w tym spojrzeniu chiaroscuro. Jak w obrazach mistrza Caravaggio. Wychodzą skądś. Przechodzą. Zatrzymane w kadrze jakiegoś miasta unisono … Drzewa olśnione blaskiem . Mury kamienic w świetle padającym z ukosa. Pod grubą warstwą pyłu nawarstwione przez lata skamieliny przeszłego czasu. Przeziera ze wszystkiego jakaś dręcząca tajemnica słońca. Faluje na wietrze. Tu i gdzie indziej. Albo nigdzie. Albowiem nigdzie… (Włodzimierz Zastawniak, 2024-03-31) *) Z jęz. starogreckiego: nostalgia za przeszłością, za dawnymi czasami, w których się nie żyło.
-
2
-
1962 rok. Amerykański test podziemny "Storax Sedan". Detonacja ładunku umieszczonego 194 metry pod powierzchnią ziemi. Projekt "Plowshare". Nevada Test Site. 104 kilotony. Test niemilitarny, dla potrzeb górnictwa geologicznego (wydobycie surowców, budowa kanałów itp.)
-
(Z cyklu: Określenia) Patrzę. Spoglądam w dal. W tę przestrzeń senną, gdzie bezkres otwiera się cichą rozpaczą. A, gdzieś tam — ty. I ty. I, tylko ty. Albowiem tylko ty, moja jedyna. Spadasz na mnie wiatrem z otchłannych pól. Wiatrem wonnym i tkliwym. Idzie przez rozfalowane żyto uderzeniowy szturm jakiejś tęsknoty. Poprzez kwiaty i cienie strzępiastych obłoków, które snują się po tej ziemi ciężkiej… … w której było coś jedynie chwilą. Albo nigdy nie było… … bądź było, nie będąc wcale… Słyszysz, jakie to ciche wszystko? I w tej ciszy światło nasyca głębię, wpadając mi prosto w ramiona rozwarte szeroko na przyszłość. Otulam je. Przytulam. Przygarniam jak kwilące dziecię. Trzymam je tylko przez moment, przez ten krótki moment. Bowiem uskrzydla się i wzbija strzeliście. Wywija się słowiczym śpiewem w gałęziach topoli. Smukłej jak palec na ustach. Cóż takiego stało się przed chwilą? To tylko przypomnienie, błysk sennej iluminacji, po której stałem się na powrót ślepy niczym pień pochylonego drzewa. Ślepy bez ciebie… Jak ten brodaty faun, co zanurza swoje ręce w czarnej wodzie. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-03-31) *) Z języka niemieckiego: tęsknota za rozległą przestrzenią, za nieosiągalną dalą.