Dzień dobry, to może wyjdę
Pierwsze chyba są ptaki za oknem,
(bo już prawie wiosnę tu mamy),
sączą w śpiące wciąż ucho me piosnkę
wielogłosem rozszczebiotanym.
Dalej kocur swe głodne żale
miauczy i po głowie mi skacze,
jeśli tylko z łóżka nie raczę
zwlec się w porę na to wezwanie.
Później budzik zaczyna dzwonić,
choć ja przecież wcale już nie śpię,
chowam głowę pod schronem kołdry —
może skoczyć mi kot; wciskam drzemkę.
Chwilę w pół śnie kitwaszę lekkim,
na ulicy już ruch się zaczyna,
jakże chciałbym móc jeszcze pokimać,
budzik na mnie alarmem znów wrzeszczy.
Skrzypi łóżko, a wzrok skudłacony
wciąż gdzieś błądzi w morzu pościeli,
na poduszce wyławia jej włosy,
wstaję, ale cyt, cyt, bo jeszcze śpi.
Trzeszczą schody, gdy idę do kuchni,
szumi woda, gdy czajnik nastawiam,
u sąsiada pies wściekle ujada,
a w czeluściach lodówki coś burczy.
Zaraz głosy schodzących dzieciaków,
telewizor androny zalewa,
mleko, kawa — w proporcji pół na pół,
dzwoni łyżka o kubek, ja ziewam.
Śmiechy dzieci, kot miauczy, labiedzi
Wenus, która wychynęła z kołdry fal,
znów na głowę mi spada lawina,
już mi myśli w cholerę uciekły.
Ktoś szufladą łomocze, ktoś biega,
coś upadło i huknęło gromko,
ktoś coś krzyczy, a po chwili tonie we łzach,
któreś z dzieci już beczy w niebogłos.
Potem koncert jest życzeń wszelakich,
nieodzownie doprawiony jojczeniem
— chcę to mamo, tato tego nie zjem!
Wenus w nerwie periodu zła warczy.
Znowu we łbie od rana mi piszczy
i narasta, narasta harmider,
wiecie co wy kochani, najmilsi?
— może wyjdę i wrócę, gdy przyjdę.