Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Kiedy umarłem pierwszy raz miałem czternaście lat. Czternaście lat to bardzo mało na śmierć. Każdy przyzna. Każdy powie: Ech szkoda dzieciaka, taki młody a już do nieba go zawieźli. Albo inni stwierdzą, jak ja swego czasu stwierdziłem, że: Jaki ja stary! Ledwo czternaście na karku a już moi rówieśnicy opadają z tej karuzeli.
Ja stwierdziłem tak mając dwadzieścia dwa lata, ale nikt się na tej humoresce nie poznał. W sumie nic dziwnego, bo było to powiedziane z okazji tragicznego wypadku i nie bardzo na miejscu było, wtedy, żartowanie z czegokolwiek. Powiadam, zajebiście drętwi są ci wszyscy ludzie. Jakiś tam wypadek z winy kilku małolatów, którzy w nim zginęli, a wszyscy się tym przejęli. Chociaż dam sobie włosy uciąć, że co najmniej połowa udawała zmartwienie. To też trochę nie sprawiedliwe, bo ja jako jedyny, który nie udawał zmartwienia byłem napiętnowany draństwem z powodu braku uczuć i wychowania, a ci przebierańcy zyskiwali szlachetne aureolki nad główkami. Pierdolić to!
Nie o tym jednak chciałem pisać, bo to gówniarskie wyrzuty młodzieńczych rozczarowań i żali. Napisałem, że gdy umarłem pierwszy raz miałem czternaście lat, a zaraz potem, że stwierdziłem coś w wieku dwudziestu dwu lat. Mogłem to uczynić, oczywiście, bo po śmierci żyłem dalej. Z tym, że to już nie byłem ja taki, jaki się urodziłem. Raczej byłem sobą plus drugie sobą.
Urodziłem się zadowolony z nie wiem czego, co udowodniłem dorodnie płacząc. Potem odbyłem czternaście lat odsiadki w tym więzieniu. A potem umarłem. Umarłem potrącony przez samochód. Wyobraź sobie mnie: młody blondasek, koszula typu wieśniacki t-shirt, spodenki krótkie, bo było lato, buty sportowe. A pode mną rower nad rowery. Prezent kupiony za moje pieniądze z komunii. Sraczkowaty z koloru, co było fantastyczne z resztą, rogaty, rączy, i dokładnie taki, jaki powinien być rower nad rowerami. No po prostu cudo!
Tak sobie na nim pomykałem 200 metrów od domu po ulicy krajowej w środku nocy( oczywiście światła miałem i trzymałem się przepisów), aż tu nagle światła przede mną samochodowe i gnają. Gnają jak cholera. Z dwu świateł uczyniło się cztery i umieram. Potem okazało się, że to jakieś tam chłopki się ścigali i jeden z samochodów przy wyprzedzaniu pierwszego próbował po mnie przejechać. Nie ze mną te numery! Na potrzeby opowiedzenia jak przeżyłem własną śmierć zwalniamy czas. Tak powiedzmy milion tysięcy razy. Gdy nagle wyłonił się mój czterokołowy kat zza tego pierwszego widziałem tylko te dwa mordercze światła. W nagłym skurczu życia, co jest dowodem na mój instynkt samozachowawczo-życiowy, skręciłem w prawo. Nie myślałem, rzecz jasna, dokąd tak dojadę, ale chyba przyznasz, że miałem ciekawsze rzeczy do roboty, niż martwić się o to. Tak skręciwszy pokrzyżowałem śmierci plan wzięcia mnie na maskę i zmusiłem ją do improwizacji. Gdy samochód uderzył w lewą część rączki mojego rączego śmigacza, śmierć, postanowiła zmiażdżyć moją dłoń. No cóż, na każdej wojnie są ofiary, a to była właśnie taka moja wojna ze śmiercią. Gdy śmierć niszczyła mój nadgarstek o lusterko samochodowe, ja potajemnie odniosłem głowę kilka centymetrów na bok, by wykluczyć ją z zabawy. Zauważywszy to, kostucha, popatrzałam mi w oczy i szybkim gestem uderzyła autem w mój lewy łokieć, całkowicie go kasując( lekarze powiedzieli, że ze stawu łokciowego zrobiło mi puzzle 3D. Wierzę im.). Nie mogłem pozostawać jej dłużny, więc wyrzuciłem z pola rażenia, metalowego stwora, mój cały korpus pokazując dorodną figę, śmierci, moją zdrowa dłonią. Ta, wkurzywszy się nie na żarty, postanowiła urwać mi stopę samochodem. Ja jednak byłem spryciarz nad spryciarze i rano przed wyjazdem zmieniłem kapcie na mocniejsze buty. W ten sposób oszukałem przeznaczenie. Oczerniony złością wzrok kostuchy nie widział jednak dobrze( właściwie to chyba widział tylko, że jest ciemno i, z tego to powodu, nic nie widać) i nie trafił samochodem we mnie. Podsumowując atak: stopa jak nowa, but zniszczony. Ciało i głowa moje przeważyły mały rower i wyrwałem się z pola bitwy. Wystawiłem dupę do śmierci, że niby się jej nie boję, a ta chlast po dupie kosą i mam bliznę. Wredna ta śmierć jak chuj. Serio nie polecam ci spotykania jej, bo to baba z tych, których się nie lubi. Wredna i zawistna. Już myślałem, że spoko i będę żył, ale ta śmierć to typowa baba. Musi mieć ostatnie słowo i jak jej podpaść to jak pod kombajn. Wjechałem, więc do rowu i upadając na miękką trawę poczułem, jeszcze raz na sobie dotyk śmierci. Tym razem pogłaskała mnie po głowie, pocałowała w czoło, i butem zgniotła mi prawy obojczyk. Kurwa jedna. To mnie zdenerwowało z lekka, więc jebnąłem ją w kościaną głowę i poprawiłem z rowera po kolanach. Potem łokieć, kolano, łokieć, buła, buła, normalnie tajski boks. Śmierć odsunęła się, więc kilka kroków i pokazała rękami, że spoko. Nie wiem jak głupio to zabrzmi, ale ochłonąłem i darowałem jej życie. Kostucha nastawiła sobie połamane kości i usiadła z westchnieniem. Na wszelki wypadek odsunęła kosę z mojego zasięgu. Myślę, że mieniłem jej się mistrzem kung- fu albo coś. Mierzyliśmy się wzrokiem. Po chwili się odezwała.
- I tak wygrałam, mały.- Wypluła ząb
- Jasne, jeszcze mi powiedz, że nokautem. Tak cię rozłożyłem, że aż wstyd.
- Oj, nie o tym mówię. Zobacz, jesteś martwy.
Rzeczywiście jak spojrzałem, gdzie wskazała, zobaczyłem swoje ciało leżące w dość ciekawej kompozycji. Wyglądałem jak manekin poskładany przez pijanego handlarza owcami. Plus to, że dość ciekawie obejmowałem rower. Na odczepnego powiedziałbym, że dynamiczna kompozycja tej instalacji, doświadczoną ręką artysty, została wprawiona w rozwichrzony drugi plan. Sama multiplikacja krzywych szprych, wygiętych członków ludzkich, i, niby chaotycznie, zaznaczonej szkicowo trawy, budziła uśpione pokłady zmysłu niechcenia oglądania czegoś. Kolorystycznie spójne arcydzieło opierało się na wąskiej gamie szarości, viridianów, ultramarynowych błękitów i czerni. Odważny drugi plan, z wieloma szpachelkowymi maźnięciami mistycznie nawiązywał do gładkości roweru i chaotycznej struktury ciała. Samo ciało mieniło się dominantą trupiego błękitu i odważnego srebra.
- Istotnie, chyba padłem.
- Ano.
- Ale czekaj!- Podbiegłem do ciała i poruszyłem ręką- Rusza się! Żyje!
-Tak se mów, ja wiem lepiej. Jesteś martwy.
- I co teraz?
- Nie wiem, chłopcze, poczekamy zobaczymy.
- Ok. Ty, a nie dało się zabić mnie przyjemniej?
- Dało, ale wiesz, każdy ma jakąś słabość.
- Nie, no nie ma sprawy. Ciekawa to robota jest? Takie zabijanie?
- Nie narzekam.
- A mogę spróbować?
- Nie.
- Czemu nie? No weź nikomu nie powiem. Nie bądź taka tylko raz. Szybkie ciach i już.
- No dobra, namówiłeś mnie.
W tym momencie śmierć wstała, porwała kosę i pstryknęła palcami. Przeniosło nas jakoś magicznie do murzyńskiej chaty w Afryce. Taka sobie lepianka. Na łożu ze słomy leżał jakiś stary murzyn. Brzuch miał przykryty wielkim zielonym liściem. Dookoła niego kucały trzy murzynki o egzotycznie przerzuconych przez plecy piersiach. Śmierć wręczyła mi kosę. I patrzyła. Dotknąłem murzyna w stopę. Zauważył mnie. Uśmiechnąłem się szeroko. Starzec uśmiechnął się lekko jakby zdziwiony. Myślę, że prędzej spodziewałby się pędzącego z prędkością siedmiu milionów machów na godzinę chomika asyryjskiego w charakterze pocisku balistycznego dalekiego zasięgu. Ale stałem tam ja.
- Co ci się stało murzynie?- Zapytałem
- Wapiti mnie poranił. Kim jesteś blady kosynierze?
- Jestem wybawcą. Odejmę od ciebie ból.
- Jak to? Przecież już mi czas umierać, to zbyt ciężka rana.
- A co ty gadasz, pokaż.
Murzyn podniósł liść. Pod nim ujrzałem kręgosłup, kawałek nerki, i to, co zostało z żołądka. Mimowolnie skrzywiłem się paskudnie.
- E co ty. Jest dobrze. Zobacz, wciąż możesz pić wódkę, masz całą wątrobę.
- Myślisz panie?
- Tak. Wiesz ja się nigdy nie mylę, jestem śmiercią.
- Więc jednak umrę.
- A co ty! Ja po prostu pomyliłem adresy. Będziesz żył długo i szczęśliwie.
- Ja już żyłem długo, panie, i szczęśliwie.
- Aha, to co innego. To co, chcesz umierać?
- Nie wiem. Mam tyle do zrobienia.
- Co na przykład.
- Moja krowa niedługo się będzie cielić. Żona niedługo będzie płodna, powinienem spłodzić szesnastego syna by spłacić dług u Meketue.
- Spłacasz długi dziećmi?
- Tak, panie, dawno temu, w czas suszy, Meketue, wziął do swojej lepianki moją córkę. Teraz muszę sprzedać szesnastu synów Wojownikom Gnu by kupić Meketue obiecane radio. Obiecałem mu radio za wzięcie córki.
- No to powiedz tym tutaj jak zająć się krową, syna niech spłodzi sąsiad.
- Ale sąsiad nie będzie wiedział jak spłodzić mojego syna.
- Jak to nie!? Przecież to łatwe!
- Mój sąsiad, Mazipi, wie tylko jak płodzić własnych synów.
- Poczekaj chwilę, zaraz wracam.- Puściłem jego stopę. Zwróciłem się do śmierci.
- Nie da się tego załatwić?
- Da. W sumie to, czemu by się nie rozerwać chwilę. – Kostucha pstryknęła palcami i przeniosło nas magicznie na jakiś lodowiec, albo coś tym stylu. Zobaczyłem w oddali kilka iglo. Był piękny, słoneczny dzień, tyle że ukryty pod zajebiście pędzącym wiatrem. Wiatr niósł poziomo śnieg i zapiździawa totalna jednym słowem. Gdy zobaczyłem przed nami sanie z rozstawionym skórzanym namiocikiem zrozumiałem. Podszedłem i zajrzałem do namiotu. Wewnątrz siedziało dwoje Eskimosów. Około dwudziestoletni Eskimos i młoda, co najwyżej piętnastoletnia eskimoska. Siedzieli nadzy i odurzali się jakimś płynem z butelki z napisem „ Ice Vodka” Usłyszałem ich słowa, które, rzecz jasna, dziwnym trafem rozumiałem.
- Przestań Eki. Co jak rodzice się dowiedzą?- Zaszczebiotała dziewczyna.
- Nie dowiedzą się, obiecuję. No dalej. Jesteśmy młodzi, powinniśmy korzystać z życia.
- Ale ja się boję.
- Nie bój się, mam wszystko pod kontrolą. Burza wszystko zasłoni. Jesteś taka piękna.
Dziewczyna zachichotała pijacko poruszając całkowicie niewykształconym biustem.
- Eki, a kochasz mnie?
- Ponad mój harpun, Juka. Żadna foka nie ma takich wąsów jak ty dłonie.
- Och Eki.
- Naprawdę. Kiedy patrzę na morsy, widzę ciebie. Twoje piersi są jak sutki pingwinów a nogi jak przeręble.
- Och Eki, tak się boję. Jak się dowiedzą to po nas.
- To uciekniemy. Znam za czaszką niedźwiedzia, którego zabił mój dziad, takie miejsce, gdzie nikt nas nie znajdzie.
- Ale Eki tu wszędzie jest płasko.
- To postawimy iglo i nikt nas nie zobaczy, bo będziemy schowani w środku.
- A co z łojem orki dla naszych przyszłych dzieci? Wiesz, przecież, że to najlepszy środek na porost palców.
- Będę handlował z wioską. Będę sprzedawał lód na iglo za łój, tran, i śnieg na herbatę. I pingwinie dzioby, bo wiem, że uwielbiasz ciastka z nich.
- Och Eki.
- To jak, nie bój się- Pociągnął łyk i podał jej butelkę.- Masz wypij za nasze szczęście.
- No dobra, zaczynajmy.
Eki wyciągnął, spod jakiegoś futra, małe, czarne radio. Uśmiechnęli się do siebie. Dziewczyna dotknęła anteny radia. Stęknęła w rozkoszy. Przesunęła dłoń w lewo, do regulatora głośności. Jęknęła i wygięła plecy w łuk. Eki mocno dzierżył korpus radia, kciukami, masując głośniki. Juka wróciła do anteny, by zbadać delikatną dłonią, jej długość. Rozchyliła lekko wargi. Przemierzała antenę w górę i dół. Przymknęła oczy. Eki wyszukał wejście kabla i włożył weń palec, spenetrował wszystkie ścianki i wyjął mokry. Widocznie radio leżało na śniegu. Młodzieńcza niecierpliwość spełnienia dała o sobie znać. Eki szybko włączył radio. Zatrzeszczało, zaszumiało. Eskimos szybko ustawił fale na jakiejś audycji. Dziewczyna wydała odgłos szczytowego podniecenia. Głos z radia rozbiegł się po małym namiocie.
„ Elo, Elo. Niechaj słońce zrzuci wam fokę przed lepianką. Witamy wszystkich radiosłuchaczy radia . Mamy dziś piąty palec miesiąca lisa polarnego, godzina 14: 35. Pamiętajcie, że tylko z nami możecie na bieżąco śledzić przebieg tarła tuńczyków długoogoniastych. Prosto z iglo za występem skalnym, wita was Ui, a to jest audycja . I na początek piosenka naszej wschodzącej gwiazdy z wyspy z drzewem, seksownej Uniki, i jej najnowszy przebój
Z radia wytoczyło się kilka dźwięków. Coś jakby sznurek na pranie pocierany motyką. Całkiem niezła melodyjka. Po chwili seksowna Unika zawyła jak gnieciona butelka plastikowa(1,5 litra). Z tego, co słyszałem śpiewała, że jej mąż jak zawsze wybrał się podkradać mewom jaja, lecz nie miał szczęścia i wrócił do iglo jedynie z kamieniem na zupę. W refrenie Unika śpiewała coś o tym jak harpun męża stoi przy saniach i zbiera się na nim śnieg na herbatę. Potem jeszcze o ciastkach z dziobów pingwinów, refren i ostatnia zwrotka o tym, że kiedyś mors spojrzał w stronę zachodu słońca i ostatni refren.
Młodzi, pijani, kochankowie, najwyraźniej już spełnieni, potarli się nosami i pozwolili ukołysać się spokojnej muzyce do snu. Podszedłem po cichu i wyłączyłem radio. Zabrałem odtwarzacz i obrzuciłem dziewczynę bezwstydnym wzrokiem. Wiadomo miałem czternaście lat, ona była naga i mniej więcej w moim wieku. Wyszedłem z namiotu. Śmierć, bez zbędnych słów zabrała nas spowrotem do lepianki murzyna. Nie widział mnie. Włożyłem radio w jego ranę w brzuchu. Stanąłem w miejscu, w którym ostatnio z nim rozmawiałem. Dotknąłem go w stopę.
- Och Jesteś. Moja trzecia nałożnica mówi, że jesteś Cejrowskinianinem. Czy to prawda?
- Mniejsza o to. Podnieś liść i zobacz, co ci przyniosłem.
Murzyn podniósł liść i wybałuszył oczy. Otworzył usta i zaniemówił.
- Przekaż żonom radio, powiedz jak się opiekuje cielakami i jedziemy do nieba.
Murzyn przytaknął. Puściłem jego stopę, a on, wybrzęczał coś do żon. Potem podniósł liść i przekazał radio kobietom. Wzięły je z namaszczeniem. Pobrzęczeli jeszcze coś a potem wszystkie wyszły. Dotknąłem stopy starca, wysłuchując ostatnich wskazówek śmierci.
- Gotowy?
- Tak, panie?
- Słucham.
- Będzie bolało?
- Nie, co ty. Jestem zawodowcem. Zobacz.
Smagnąłem murzyna kosą w brzuch. Śmierć powiedziała mi, że wypada zabijać w najbardziej oczywisty sposób, więc wiedziałem, że muszę celować w ranę.
- O ŻESZ KURWA JEBANA NOSOROŻCOWA CIOTKA!!!!!!!! NO JA PIERDOLE GNU NAD POTOKIEM!!!!!!
Klął malowniczo starzec, z bólu. Jego twarz straciła pozory ludzkości i nabrała cech zarzynanej świni. Jeszcze trzy razy poprawiłem i było po sprawie. Już martwy i nieczujący bólu starzec usiadł na swojej macie.
- I co teraz panie?
- Nie wiem, poczekamy, zobaczymy.
- Aha. A nie dało się zabić mnie przyjemniej?
- Dało, ale wiesz, każdy ma jakąś słabość.
Po chwili spokoju, skóra zasłaniająca wyjście z lepianki poruszyła się. Do środka wdarł się ciepły wietrzyk, pachnący zaschniętą kupą. Zaświeciło słońce złotym blaskiem.
- Ach, to moi dziadowie i ojcowie. I ich przodek- Płowa Surykatka.
- Płowa Surykatka?
- Moi przodkowie wywodzą się od surykatek, Cejrowskinianinie.
- To ciekawe. No nic, czas na ciebie. Biegnij w te swoje rajskie sawanny.
Murzyn wstał i pobiegł. Poczułem się jak ojciec wypuszczający syna na samodzielną wolność.
-Dobra spróbowałeś, wracamy- Przerwała patetyczne uniesienie śmierć.
- Ok.
Pstryknęła palcami i znów podziwiałem fowistyczne dzieło młodego kierowcy.
- Noi co teraz?
- No nie wiem, bo coś długo nikogo nie przysyłają po ciebie. Może zadzwonić?
- Dzwoń, dzwoń, bo jestem ciekaw co będzie dalej.
Śmierć wyciągnęła komórkę różowej barwy i wykręciła jakiś numer. Zaczęła przestępować z nogi na nogę.
- No hej- odezwała się nagle.- To ja, słuchaj, ty, boja mam tu kolesia, co właśnie umarł i nikt nie przyjechał…Norbert Kuta….Mhm….Nie no skąd mam wiedzieć? Ej to weź coś skołuj….dobra….dobra…..no czekam. Hejka. Pa.
Odłożyła telefon i spojrzała na mnie.
- Zaraz ktoś przyjedzie. Wiesz jakieś problemy wynikły.
- Jakie problemy?- Nie zdążyła odpowiedzieć. Snop światła rozjaśnił ciemność nocy. A w snopie na zielonym sznurku zjechał mały, gruby aniołek. Wyglądał jak, łysawy służbista, ale to tylko przez te komunistyczne okulary, chyba. Wylądował na ziemi.
- Dzieńdobry. To ten?- zapytał kostuchę wskazując mnie długopisem. Przytaknęła.
- Nazwisko pana poproszę.
- Norbert Kuta.- Odpowiedziałem. Przegrzebał jakiś duży notes.
- No tak, mamy problem. Pana nie powinno tu w ogóle być. Co pan sobie myśli? Co pan tu robi?
- A może tak grzeczniej aniołku, co?
- Słucham? Ja mam tu napisane, że pan żyje. Proszę mi to wyjaśnić.
- Ja mam to wyjaśnić? To chyba pan powinien wiedzieć, co jest tu grane.
- Proszę grzeczniej. Proszę pana pan żyje, proszę się wytłumaczyć.
- Ale co mam tłumaczyć? Niech pan wytłumaczy, jak to żyję?
- No normalnie.- Przewertował notes i przeczytał- Potrącony po kilku arcymilimetromini sekundach poruszył ręką, czym oświadczył wolę życia. No i proszę mi teraz powiedzieć, co pan tu robi?
- Czyli ja żyję?
- No, a teraz proszę nam wybaczyć, ale mamy sprawy do załatwienia. Pani kostucho, kontaktowała się pani z profesor Aizcheimer?
- Kiedy niby?
- Nie wiem, kiedy. Niech pani to zrobi jak najszybciej. Dowidzenia.
Snop światła wciągnął aniołka na sznurku.
- Co za typ. Nie znoszę go.- Powiedziała śmierć- No młody trzymaj się. Do rychłego!
- E… może nie do rychłego. Noi miałem rację, nie wygrałaś!
- Fakt. Dobra lecę. Trzymaj się młody.
- Cześć!- Ułożyłem swoje ciało w wygodniejszej pozycji. I wsiadłem w nie jakbym zakładał zbroję. Kiedy już byłem w ciele, zauważyłem, że część mnie ciągle tam była. Ta część mnie, która pozostała w ciele, zdążyła się już rozpanoszyć i wsiadając w siebie poczułem się ciasno.
- Ej ty. Kuciak posuń się!
- Spadaj, poszedłeś sobie to won! Teraz ja jestem całym mną!- Odpowiedziała druga część mnie.
- No weź. Co będziesz sam siedział? Wciągaj brzuch i włażę!
-Ok. Dawaj, tylko bez bąków, plucia mi na wnętrzności i sisior jest mój.
Wlazłem i znowu żyłem. Czas zaczął płynąć zwykłym tempem. Nagła fala bólu otępiła moje myśli. Może nie bólu, ale szoku życiem. Wrzeszczałem jak poparzony. Albo raczej potrącony. Co było dalej jest nie ważne. Starczy powiedzieć, że zaszła we mnie zmiana. Tak jakbym podwoił swojego ducha. Potem już tylko żyłem swoim drugim życiem. Długo i szczęśliwie, rzecz jasna, jak to mam we zwyczaju. Aż do siedemnastego roku życia.



×
×
  • Dodaj nową pozycję...