Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

W tej samej chwili, w której wyszła z domu i zamknęła za sobą drzwi, kropla zimnego, jesiennego deszczu rozbiła się na jej lekko zadartym nosie. Niespiesznie rozejrzała się po ulicy. W gęstym tłumie parasolników, była jedyną osobą pozbawioną tego jakże nieporęcznego i zbędnego gadżetu. Już wielokrotnie zastanawiała się, dlaczego ktokolwiek z własnej woli mógłby zrezygnować z przyjemność spaceru w deszczu. I choć nigdy nie znalazła odpowiedzi na to pytanie, nie zrażała się ani brnięciem w największą ulewę, ani obecnością otaczających ją parasolników. Tymczasem skuleni pod swoim parasolami ludzie, kryli się przed deszczem, jakby to grad strzał sypał się na nich z nieba i każdy z nich z taką zawziętością ściskał rękojeść parasolki, jakby wznosił żelazną tarczę nad głowę. I żaden z nich, nawet jeden, nie zwrócił uwagi na nią, stojącą w tej ulewie bez żadnej osłony, bo żaden z nich nie miał czasu by cieszyć się deszczem, tak bardzo byli pochłonięci zmaganiem z parasolami. Nasyciwszy wzrok obrazem tych współczesnych rycerzy ruszyła powolnym krokiem w kierunku kwiaciarni. Mimo że nigdy nie kupowała kwiatów dla siebie samej, a okazji do kupowania dla innych miała niewiele - można by nawet powiedzieć, że nie miała ich wcale, ale to byłoby niegrzeczne - to każdego dnia i tak szła prosto do kwiaciarni. Właściwe nie była to taka prawdziwa kwiaciarnia, z ogromną przeszkloną wystawą, przez którą widać setki jaskrawych roślin, a przez uchylone drzwi rozlewa się zapach kojarzący się wszystkim z kolorem zielonym, czerwonym i żółtym. Przeciwnie, owa kwiaciarnia była zwyczajnym straganem, a może nawet czymś mniej, bo czy można nazwać straganem kilka wypełnionych wodą kubłów, z których sterczą nibykwiaty? I gdyby nie stojący przy nich charyzmatyczny pan Żaba, zapewne każdy przechodzień parasolnik przeszedłby obok tej kwiaciarni straganu, myśląc że ktoś tu wystawił śmieci, a może nawet nic by nie pomyślał tylko przeszedłby obok zmagając się z parasolem. Kierowała się więc prosto w stronę pana Żaby i chociaż ulica należała do tych krótszych - krótszych do tego stopnia, że można by nazwać ją Zakątkiem, a może nawet czymś jeszcze mniejszym, ale to byłoby już niegrzeczne - to przedarcie się przez nią stanowiło nie lada wyzwanie. Po drodze należało minąć zakład optyczny, sklep spożywczy, rzeźnika, cukiernika, ślusarza, sklep rybny, drogerię, dom pani O i pewnego mima, który deszcz, nie deszcz stał zawsze w tym samym miejscu. Jakże to wszystko mieściło się na tak malutkiej uliczce, trudno to sobie wyobrazić. Gdyby jakiś architekt, na przykład ten który mieszka na stancji u pani O, pokusił się o naniesienie tychże miejsc na mapę, musiałby nakreślić je jedno na drugim. Także wszystko stanęłoby na zakładzie optycznym, a na samym czubku tego wszystkiego niczym anioł na choince stałby mim. A jakby mało było przedzierania się przez ten kupiecki gąszcz to zgodnie z panującym tu zwyczajem należało przywitać się z każdym sklepikarzem z osobna. Trzeba tu nadmienić, że każdy z nich tak jak pan Żaba stał na ulicy i oczekiwał zwyczajowego "dzień dobry", wliczając w to panią O, której głowa wystawała przez okno na parterze codziennie od godziny dziesiątej do szesnastej, architekta który nigdy nie opuszczał pokoju na pierwszym piętrze, przez co zwyczajowe "dzień dobry" należało głośno wrzucić przez uchylony lufcik, nie zapominając o mimie, który po prostu stał w godzinach bliżej nieokreślonych za to zawsze w tym samym miejscu. Tym samym droga do kwiaciarni, krótka i prosta, zmieniała się w cały świat albo i więcej. Dlatego też za każdym razem, gdy tak jak teraz udało jej się dotrzeć na drugi koniec ulicy, nie pomijając przy tym nikogo w zwyczajowym "dzień dobry" była z siebie dumna i niezwykle zadowolona, nie każdemu przecież zdarza się codziennie przebyć cały świat. Z uśmiechem zatrzymała się przy kwiaciarni i natychmiast przystąpiła do przebierania w nibykwiatach. Pan Żaba jak zawsze zaciekawiony obserwował ten dziwaczny rytuał. Zaczynała od zamknięcia oczu, chwycenia na oślep kilku nibykwiatów, po czym podstawiała je kolejno pod swój lekko zadarty nosek i wąchała jeden po drugim. Pan Żaba był kwiaciarzem wystarczająco długo by wiedzieć, że nibykwiaty nie pachną wcale, nic a nic, ani trochę. Oczywiście raz na dziesięć tysięcy lat, w jednym na dziesięć tysięcy światów rodził się taki nibykwiat, który nibypachniał, ale tego pan Żaba wiedzieć nie mógł, bo nie był kwiaciarzem wystarczająco długo. Gdy tylko zakończyła badanie nibykwiatów, a jej lekko zadarty nosek przestał miarowo drgać, otworzyła oczy z których natychmiast wysypało sie dziesięć tysięcy łez, których pan Żaba dostrzec nie mógł, bo skutecznie maskował je ulewny deszcz i brak parasola. W tej samej chwili stojący nieopodal w całkowitym bezruchu mim, poruszył nieznacznie dużym palcem lewej stopy. Ruch ten przełożył się na niedostrzegalne drgnięcie nogi, co wprowadziło całe ciało mima w równie niedostrzegalne wibracje. Zimny dreszcz centymetr po centymetrze prześlizgnął się po jego plecach, aż dosięgnął karku. Mim wzdrygnął się na to niecodzienne mrowienie, było to jednak bardziej wzdrygnięcie duszy niż ciała. A jednak pani O, która jak zawsze pomiędzy godziną dziesiątą, a szesnastą ze swego okna na parterze obserwowała miłość niespełnioną, spostrzegła jak serce mima zaczyna bić szybciej i szybciej. Należy zaznaczyć, że na całej ulicy nie było nawet jednej osoby, poza panią O, która potrafiłaby dostrzec tak nieznaczny szczegół. Można by też powiedzieć, że na całej ulicy nie było nikogo poza panią O, kto w ogóle dostrzegłby jakikolwiek ruch ze strony mima, nawet gdyby ten wykonał salto. Można by - ale to byłoby niegrzeczne. Im mocniej i szybciej biło serce mima, tym mocniej pani O ściskała w dłoni rąbek firany, aż w końcu stało się nieuniknione. Mim głęboko zachłysnął się deszczowym powietrzem, na co jego serce zamarło na najkrótszy możliwy ułamek sekundy i właśnie wtedy pani O zerwała firanę, która wylądowała na jej głowie niczym ślubny welon. Łaaa! - wrzasnęła pani O - myśląc, że to pan Szczygieł ze sklepu rybnego pochwycił ją w sieć i nie było w tym nic dziwnego, bo pan Szczygieł zawsze zwracał się do niej nie inaczej jak tylko "moja rybko, rybeńko". Łaaa! - krzyknęła drugi raz, gdy nagle zdała sobie sprawę, że zwabiony hałasem architekt opuścił wreszcie swój pokój i stoi tuż za jej plecami. Łaaa! - zapiszczał architekt widząc panią O w welonie i upuścił na podłogę cyrkiel, który w pośpiechu zabrał ze sobą, być może dla obrony, a może tylko przez roztargnienie. Chwilę później cienki i długi jak ołówek architekt leżał już ramię w ramię obok cyrkla. Tymczasem ostatnia kropla deszczu spadła na chodnik w pobliżu kwiaciarni, a tuż przy niej rozbiła się ostatnia z dziesięciu tysięcy łez. Jeden po drugim, kolorowe parasole składały się, lądowały w torebkach, lub stawały się całkowicie zbędnym gadżetem, z którym nie było wiadomo co począć. Pan Żaba również złożył swój parasol, wsparł się na nim niczym na lasce i zadumał się. Jego promienne i bezustannie uśmiechnięte oblicze nagle stężało uwydatniając głębokie zmarszczki, a policzki opadły ciągnąc za sobą w dół usta. Od roku nie sprzedał nawet jednego nibykwiatu, popadł w długi które rosły z dnia na dzień piętrząc się jak stos nieuprzątniętych śmieci, a jego kwiaciarnia z pięknego lokalu przepełnionego setkami różnokolorowych kwiatów, których zapach ulatujący przez uchylone drzwi kojarzył się z kolorem zielonym, czerwonym i żółtym skurczyła się do kilku kubłów. Przez najkrótszy możliwy ułamek sekundy Pan Żaba pomknął za pierwszym zachowanym wspomnieniem mokrych od rosy dłoni, w których trzymał pierwszy znaleziony nibykwiat, przez równie krótką chwilę chwycił się nadziei poczym odwrócił się i odszedł stukając parasolem o chodnik. Minął mima, dom pani O, gdzie kątem oka dostrzegł ją w welonie, stojącą przed klęczącym architektem, minął drogerię, sklep rybny, ślusarza, cukiernię, rzeźnika, sklep spożywczy, zakład optyczny, minął cały świat. A gdy dotarł już do końca świata zrobił jeszcze jeden ostrożny krok poza kraniec świata, a potem następny i kolejny. W międzyczasie w domu pani O, dochodził do siebie architekt, który zdążył już odzyskać przytomność. Kocham panią - wyszeptał tak cicho, że słowa te dałoby się odczytać jedynie z ruchu jego ust, gdyby tylko nimi poruszył. Kocham pana krzyknęła pani O - z niedowierzaniem spoglądając w stronę otwartego okna na mima, który stał teraz przy kwiaciarni sprzedając nibykwiat kobiecie bez parasola. Dziękuję - powiedziała kobieta. Ja również - odrzekł mim, a były to pierwsze słowa jakie wypowiedział od urodzenia. „Ja również” - odczytała z ust mima pani O i aż zamarła w bezruchu, czekając na "panią kocham". Właśnie w tej chwili ponownie z nieba lunął deszcz i ktoś, niewiadomo kto, jakby specjalnie, czy też na złość, błyskawicznie otworzył ogromny, czarny parasol przesłaniając cały widok z okna.

W tej samej chwili, w której weszła do domu i zamknęła za sobą drzwi niebieski płatek oderwał się od nibykwiatu i poszybował przez uchylone okno niesiony tak delikatnym podmuchem wiatru, że można by powiedzieć, że wcale tego podmuchu nie było - ale to po prostu byłoby niegrzeczne. Dziesięć tysięcy dni później, dziesięć tysięcy światów dalej, w mokrych od porannej rosy dłoniach, pan Żaba trzymał nibykwiat i wcale nie zamierzał go sprzedać.

Opublikowano

Opowiadanie ma w sobie taki wydźwięk, że aż chce mi się śpiewać. Tekst pozwolił mi się zatrzymać, a wierz mi, niewiele prac ma taką zdolność. Posiadasz tak fenomenalny styl i wyczucie, że tylko pozazdrościć. Brawo, brawissimo.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Dziękuję bardzo. Cieszę się, że się podobało.
Muszę też dodać, że to opowiadanie to najdłuższa rzecz jaką napisałem i wydaje mi się, że końcówka jest beznadziejna.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...