Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Część 1

Noce w Laponii są smutne i szare, zwłaszcza, gdy wpadamy do Rovaniemi podczas nocy polarnej. Jedyną kolorową ozdobą są zorze, ale one są bardzo rzadkie i niechętne ludziom, którzy z zadartymi głowami starają się zapamiętać ich piękno.

Dziś, dzień i noc zlały się w jedną formację atakującą wszystko, co bardziej kolorowe i ożywione. Ulice zbiegające się w szarych punktach, starały się ukryć ruch aut i barwę reklam, zmniejszając wszystko tym bardziej im bliżej było do horyzontu. Nawet cisza była tu szara, wydawało się, że ludzie mówią szeptem, muzyka brzmi poważniej a kontrast światła i cienia zawarły małżeństwo doskonałe.

Jarmo siedział za dużym, przeszklonym oknem, jakie mają pracownie grafików i popijając wino niechętnie zabierał się do pracy.
Na stole leżał papier, piórka, tusz, pędzelki – wszystko, co niezbędne, aby stworzyć obrazek komiksu. Tchnąć weń akcję i dźwięk. Stworzyć postaci, stroje i dać obrazkom powtarzalność osób, formę i kształt ogólny opowiadań spod piórka.

Było mu trochę zimno, a nie chciało mu się sięgnąć po sweter, musiałby wstać. Patrzył więc przez okno na niebo jak szary koc rozciągnięty po horyzont i migocące światełka okien, które nieco ożywiały tę szarość.
Wydawnictwo, które zamówiło u niego tę pracę, było jednym z prestiżowych w Finlandii. Niestety scenariusz, który napisał jego przyjaciel był dość nudny i bez polotu. Zmagał się wiec z problemem: chcieć i móc i pijąc już drugi kieliszek, dochodził do wniosku, że tak to jest - jak tworzywo nie to, to i produkt wymyka się i zaczyna żyć swoim kalekim życiem.
Pomyślał o domu dziadków i poczuł rozleniwiające ciepło pod powiekami.

Najpierw ołówkiem, potem piórkiem narysował wnętrze domku, dodał kominek, ogień, położył poduszkę obok kominka, postawił fotel, stół i krzesła. Zadowolony, dorysował dwa koty na poduszce, dwie myszki wyglądające zza kominka i właściciela – malutkiego człowieczka, w czerwonym kubraczku, który siedział jak król na malutkim fotelu w malutkim domku.

W kieliszku został mu jeszcze łyk wina, przechylił go pijąc i wtedy właśnie po raz pierwszy, poprzez szkło, miał wrażenie, że ogień na kominku w domku lekko drgnął. Odstawił niedopite wino i spojrzał jeszcze raz... tak! ogień mrugał radośnie, istotka zeskoczyła z fotela, koty obudziły się, a myszy umknęły do dziurki.


- Kim jestem? zapytała istotka.
- Hmm...... jesteś krasnoludkiem... tak będzie najlepiej, bo ludzie będę cię wtedy znać. Masz na imię Atram jak bohater mojego komiksu.
- Po co jestem? zapytała znowu.
- Hmm ... po to abym wreszcie mógł pójść spać i przestać odpowiadać na dziwne pytania! – powiedział trochę przerażony Jarmo sądząc, że to efekt wina i braku snu.
- Żegnam Cię do rana, siedź tu cichutko – dodał.


Krasnoludek posmutniał, pierwsze jego chwile w życiu, zabrał mu sen stwórcy.
Pierwsze pytania pozostaną bez odpowiedzi aż do rana. Spojrzał na koty, które już uspokojone, wtuliły mordki we własne futerka i zaczęły dalej śnić o motylach.

Atram postał wiec chwilę grzejąc się przy kominku i pomyślał, że nie będzie marnować czasu stojąc na straży śpiących kotów. Spojrzał w stronę swoich maleńkich drzwi i coś kazało mu sprawdzić, co jest po drugiej stronie kartki - czy naprawdę jest białą, czystą płaszczyzną.

Za oknem świeciło słońce, mimo to, dzień był wyjątkowo zimny i nieprzyjazny. Krasnoludek wyszedł przed swój domek, w którym wesoło mrugał ogień w kominku, a dwa czarne koty wylegiwały się w jego chybotliwym blasku.
Powinien chyba wrócić i założyć kubraczek, ale drzwi zdecydowanie zamknęły się z trzaskiem nie znoszącym sprzeciwu.

Pomyślał, że tak chyba ma zostać, skoro sprzęty zaczynają rządzić naszym życiem, które jak mawiają przedmioty, jest jedynie maleńkim epizodem w ich życiu.
Przez chwilę stał zadumany, maleńkie serduszko pod cienką koszulką biło cichutko i rytmicznie.
Suche liście zawołały wiatr do gonitwy. Atram patrzył jak wywijają esy-floresy wdzięcznie krygując się przed widzem.
Nagle na jego czerwony nos spadł pierwszy w tym roku płatek śniegu. Roztopił się pod wpływem ciepła w kropelkę, która potoczyła się po policzku, jak łza.
Wiatr, dotąd delikatny, stał się lodowym potworem, kłującym wszystko i wszystkich lodowymi igłami. Błyskawicznie zamroził kropelkę, która z brzękiem odbiła się od jego ust i wpadła prosto do serca.

Teraz Atram stoi przed swoim ciepłym domkiem z dwoma kotami i patrzy jak zamarza jego serce, wolno i metodycznie, starannie, nieodwołalnie. Zanik serca, uczuć, pragnień. Odtąd będzie wszystko widzieć jak cyfrowy aparat fotograficzny i czuć jak detektor ruchu w systemie alarmowym i to wszystko. Czekać na swojego Andersena, który wymyśli Gerdę, a Ta, w odruchu współczucia, wyjmie mu z serduszka zamrożoną łzę.

Atram stał tak jeszcze trzy lub cztery westchnienia zegara, potem popatrzył troszkę odważniej przed siebie. Niebieskie dotąd oczy stały się może bardziej stalowo-szare i znikł z nich blask zatrzymanego ognia w kominku, ale patrzyły przytomnie i stanowczo. Pewnie podjął decyzję, co dalej stanie się z jego maleńkim życiem.
Chyba zrozumiał, że świat zewnętrzny nie kocha słabych wrażliwych krasnoludków, a tym bardziej takich, którzy czegoś od niego oczekują.

Spojrzał na swoje maleńkie nóżki i rozkazał im iść. Delikatnie zapukał do własnych drzwi, które już w lepszym humorze, otworzyły się na oścież. W domku jakby nigdy nic wszystko było wesołe.

Krzesła poszturchiwaly się radośnie czekając na swojego Pana, stół strzepnął z siebie okruchy chleba a koty podniosły łebki, postawiły uszy i okrągłymi oczami wpatrywały się w krasnoludka, który starannie zaczął pakować plecak.
Jeden z kotów, zaniepokojony, zeskoczył z fotela i jak to koty, wolniutko, trochę niepewnie, podszedł do swojego Pana. Ponieważ wzrostem dorównywał krasnoludkowi, mógł spojrzeć mu w oczy.

I wtedy zrozumiał, że to będzie koniec beztroskiego życia. Szykuje się coś nowego i to z pewnością innego niż dotychczasowe wylegiwanie się w fotelu i wsłuchiwanie się w sopranowe arie, w wykonaniu myszy, dobiegające z mysiej dziurki.

- Tout est fini - powiedział Atram zapomniawszy, że kot nie zna języka francuskiego. Powtórzył więc po polsku:

- Wszystko się skończyło - wyruszam w drogę!
Kot udał, że nic nie rozumie i zaczął ocierać się jak zwykle.

- Ne me quitte pas! - powiedział kot, który świetnie mówił w kilku językach, a jedynie jak wszystkie koty, nie przyznawał się do tego z obawy, że ludzie spostrzegłszy, jak wielkim potencjałem czasu dysponują, zleciliby im jakąś pracę.

- Nigdy bym Cię nie zostawił, przecież wiesz, że jesteś częścią mojego życia. Twój przyjaciel drugi kot zostanie tu, aby dokładać do kominka i zabawiać myszy, no i przede wszystkim pilnować domku.
Ty i ja wyruszamy w drogę. Nie będę czekać na Gerdę! Sam ją znajdę, a wtedy Ona wyjmie mi ten lodowy kolec, który uśpił moje serce.

Otworzył posłuszne tym razem drzwi, które cichutko skrzypnęły na pożegnanie, i wraz z kotem wyszedł przed domek. Przed domkiem stały już czerwone saneczki z uprzężą. Kot ociągając się zajął miejsce w uprzęży a Atram usiadł na saneczkach.
Wiatr zatrzymał się w pół kroku, gęsto padający śnieg również zamarł, tworząc skrzącą się kotarę zasłonił las i drogę. Myszy wyskoczyły spod progu machając łapkami, żegnały Atrama i jego kota, a mając świadomość przyszłych zdarzeń, otarły łzy ze swoich mysich oczu.

Atram szturchnął nieistniejącymi ostrogami boki saneczek, a te zrozumiawszy rozkaz, wolno ruszyły z miejsca.
Kotara utkana z gwiazdek śniegu rozchyliła się otwierając srebrny tunel, w który wkroczył najpierw kot, potem jego ogon, potem linki trzymające saneczki i na końcu Atram ze swoim plecakiem, który zakończył korowód.
Po chwili gwiazdki za nimi zaczęły zamykać dopiero co utworzony tunel. Odwrotu nie było. Stało się jasne, że domek, kot i myszy pozostaną jedynie wspomnieniem, jak fotografia w rodzinnym albumie.
Teraz ważne staje się to, co przed nimi, czyli pagórek chrupiący od mrozu, dotknięty rudą mgiełką traw
i przestrzeń przed nimi, która wydawała się gęstnieć w swoim wymiarze czasu, aby umożliwić im szybszą podróż.
Skierowali się na północ, wychodząc z założenia, że lepiej zacząć w zimnie i ciemnościach a skończyć w jakimś ciepłym, słonecznym kraju.
Płozy saneczek tworzyły za nimi ślad, który jak rysunek z pary wodnej na błękicie nieba za samolotem, powoli zanikał.
Czas stał się elastyczny. W zależności od potrzeby, potrafił płynąć szybciej lub wolniej. Gdy przejeżdżali koło pięknie zarysowanego drzewa na tle śniegu, czas zatrzymywał się chwileczkę, aby Atram i jego kot mogli popatrzeć spokojnie. Nie komentowali oglądanych obrazów. Każde zachwycanie się byłoby zbędną stratą czasu i energii. Nie musieli również znajdować potwierdzenia swoich przeżyć u innych, bo tych po prostu nie było.
Samotność nie była im ciężarem, ale darem swobodnego odczuwania i dysponowania swoimi odczuciami.
Sama podróż była podobna do ślizgania się po lodzie. Bezszelestna, bezdźwięczna i zminimalizowana do dwóch kolorów: bieli i czerni.
Nawet czerwony kubraczek Atrama zbladł i zszarzał. Jedynie kot czarny z natury znakomicie dopasował się do otaczającej go rzeczywistości.

Na horyzoncie pojawił się najpierw szary pasek, który w miarę zbliżania, rósł w szerszy szary pasek, potem jeszcze szerszy i bardziej szary, aż w końcu przybrał szatę szarej plaży, z białymi plackami śniegu dla ozdoby.

Powoli z szarej mgły, wyszła lekko kulejąc postać dziewczyny w długiej, może nawet zbyt długiej spódnicy. Wiatr bawił się jej jasnymi włosami, podczas gdy ona szeptała coś w dziwnym, gardłowym i ciężkim języku , zupełnie niepodobnym do tego, w którym od początku świata mówił Atram.

Za nią przyleciały mewy, jak zwykle głodne i niezadowolone .
- Skąd jesteście? - zapytał kot.
- Mieszkamy w Aarchus, przyleciałyśmy tu za nią, bo ona nas potrzebuje, ale nigdy nie zauważa naszego poświęcenia.

Rzeczywiście, dziewczyna stała nadal nad brzegiem i mówiła coś, co natychmiast zmieniało się w wiersze, te spadały na piasek plaży i wężowym ruchem owijały się wokół jej nóg. Ona zbierała je w bukiety słów i chowała do kieszeni, na później.

Cichy dotąd Atram, zapytał:
- Pewnie jesteś Ewa, wszystkie kobiety takie jak Ty powinny mieć takie imię. Ciągle czegoś szukasz, jakbyś nie wiedziała, że nosisz to ze sobą. Masz to cały czas ze sobą i nie musisz niczego szukać. Połóż jedynie ręce na wysokości serca. Poczujesz ciepło, potem leciutkie drgnięcie i to będzie znak, że jeszcze je masz. Jest gorące, czerwone i żywe.
- Jakże ja Ci zazdroszczę - powiedział Atram.

Na chwilę wiersze zatrzymały swój bieg. Wiatr przestał bawić się włosami dziewczyny, a Ona uśmiechnęła się do mew.

Saneczki ruszyły. Kot parsknął niby koń i wykorzystując pianę fali, lekko i płynnie, razem ze swoim Panem, popłynęli w dalszą część swojej podróży.

Mewy, zachwycone uśmiechem, jakim obdarzyła je Ewa, poczuły się uwolnione od obowiązku dalszego poświęcania się jej kaprysom. Potupały radośnie łapkami, oczyściły dzioby o własne pióra, pomrugały swoimi pomarańczowymi oczkami i rozwinąwszy skrzydła płynnie wystartowały z plaży w poszukiwaniu nowej Ewy albo Marysi.

Kilka piór, które wypadły im ze skrzydeł, nie spadły na ziemię albo w morze, ale poderwane pędem, jaki wytworzyły saneczki, postanowiły dogonić krasnoludka. W jego towarzystwie życie wydało się im ciekawsze.

- Muszę odpocząć - powiedział kot i ostrożnie, jak to w jego naturze, wylądował na ziemi.
Piórka spadły na plecak krasnoludka. Nawet nie zauważyli, kiedy podczas lotu skręcili lekko na południe, bo klimat stał się łagodniejszy. Domy zbudowane były z kamienia. Na łagodnych zboczach winnic krzątali się uśmiechnięci ludzie.

- Myślę - powiedział Atram - że dobrze trafiliśmy. Tylko tu, po uratowaniu Kaja, Gerda mogła zamieszkać.
Zszedł z saneczek, zostawiając na nich swój plecak, odpiął kota z uprzęży i postanowił dalszą podróż odbyć pieszo.

- Nie zostawiaj nas! - zawołały piórka. Będziemy ci towarzyszyć, jak będzie zimno ogrzejemy trochę twoje zmarznięte serce, albo połaskoczemy twoją próżność, jeśli będzie taka potrzeba. Będziemy Twoją poduszeczką w nocy i wachlarzem w dzień, jesteśmy gotowe...

- Dobrze, dobrze - powiedział Atram - przestańcie tylko mówić. Wezmę was za pazuchę mojego kubraczka pod jednym warunkiem: Będziecie cicho!
- Ooo bbb iii eee ccc uuu jjj eee mmm yyy!!! - powiedziały chórem piórka i wskoczyły pod kubraczek Krasnoludka.
- Wariatki - powiedział kot - za nic w świecie nie obiecałbym czegoś takiego. Siadł, wyprostował tylna łapę i powoli, metodycznie, zaczął ją myć.

Atram stał przez chwilę w miejscu, tak jakby nie mógł zdecydować, w którą iść stronę, a może pragnął podroczyć sie z przeznaczeniem albo poczuć wiatr telepatii?
Wiedział, był pewien, że Gerda musi tu być. Kiedy o niej myślał cierń lodowy w jego sercu starał się ukryć w jego zakamarkach. Miał nadzieję, że nigdy i nikt nie zdoła go stamtąd wyciągnąć.
Pozostanie tam na zawsze, bo w końcu na świecie musi być choć jedna osoba, w której ciele mógłby mieszkać i która robi wszystko, aby się go pozbyć. Inaczej wszystkie bajki przestałyby mieć sens. Nikt nie wiedziałby, co to jest ten lodowy cierń w sercu.
Słońce powlekło swoją twarz czerwienią, dając wszystkim znak, że już bolą go oczy i pora szykować się do snu.
Droga rozgrzana jego ciepłem, pachniała ziemią i trawą a wysokie topole próbowały podać sobie gałęzie na horyzoncie.
- Nigdy to Wam się nie uda - powiedział Atram do topoli, a one oburzone zaczęły szumieć głośniej, jak to przed wieczorem miały w zwyczaju.


Prowansja, do której trafił Atram, powitała ich zapachem pól lawendowych, które z pewnej wysokości muszą wyglądać jak niebieskość zaczesana grzebieniem.
Zapach lawendy zdominował zapach drogi i jej pyłu, a małe miasteczka ukryte wśród dolin wyglądały jak uśpione klejnoty w jedwabnej zieleni gór.

- Dobrze jest widzieć to, co widzę - powiedział do kota.

Kot nie podjął tematu. Dumnie krocząc, martwił się właśnie, że znowu będzie musiał umyć pokryte pyłem drogi łapki.

Mijane kolejno topole pochylały się nad idącymi, usiłując im przekazać część swojej wiedzy o życiu.
- L'avenir est ce qu'il y a de pire dans le present - szumiały swoimi blaszanymi liśćmi.
- Co one mówią? - spytał kota Atram
- Coś o przyszłości... że w teraźniejszości najgorszą rzeczą jest przyszłość. Rozumiesz, po co to mówią?
- Rozumiem - odpowiedział Atram - ale one myślą, że wiedzą więcej niż ja. Ja wiem jak wygląda scenariusz mojego życia, ale zrobię wszystko, co umiem, aby to zmienić i Ty mi w tym pomożesz. Proszę cię tylko abyś nie myślał, bądź moimi oczami i uszami. Prowadź nas. Twój koci instynkt pozwoli nam dotrzeć do Gerdy. Ufam Ci.
Góry i doliny przesuwały się pod nimi, ludzie przechodząc obok, przyglądali się im uważnie, ale z niedowierzaniem.
Pewnie myśleli, że to przecież niemożliwe, by widzieć krasnoludka, którego prowadzi kot. Widocznie zjedli coś, co im zaszkodziło, a to co widzą, to objaw niestrawności.
Nikt nie krzyknął:

- Popatrzcie, krasnoludek z kotem!

Nikt nie wierzył własnym oczom, ale wszyscy zapamiętali, malutką postać i ogromnego dla niej kota, idących przed siebie.

Kot przejęty rolą przewodnika, poczuł się wreszcie odpowiedzialny za dalszy etap ich życia. Przestał myśleć o zakurzonych łapkach, o połysku swojej sierści i pełnym żołądku. Skierował się do Arles, tam w wąskich uliczkach, pachnących ziołami i winem, zdecydował pójść na północ w kierunku Avignon.
Tak to bywa, że nie wiemy, dlaczego, ale wiemy, że to dobry kierunek.

Może to drgnięcie ziemi na rozstaju, albo leciutki prąd, który podniósł kocie futerko, sprawiły, że podjął decyzję. Małe kamyki przydrożne podskoczyły z radości, jak zwykle wygrywając z tymi dużymi, którym tusza uniemożliwiała taki podskok.

- Wsiadaj na mnie - powiedział do krasnoludka - tak będziemy tam prędzej. Bo Gerda czeka!

Słysząc to, Atram wskoczył na grzbiet kota, ścisnął go mocno malutkimi nóżkami i cichym kocim galopem, pognali przed siebie, ale już w wiadomym kierunku.

Pod nimi rozwinęła się wstążka drogi. Jej asfalt miał również niebieskawy odcień lawendy. Po niej, jak nierówno ponawlekane koraliki, jechały malutkie kolorowe samochody. Ponieważ jechały w przeciwnym sobie kierunku, rzeczywiście przypominały rozciągnięty naszyjnik, a ponieważ horyzont krył oba zakręty, można było pomyśleć, że jeżdżą w kółko.

- To droga nr.113 do Avignon - powiedział kot z miną, jaką mają Wielcy Nawigatorzy.

- No tak! Ludzie numerują drogi, bo zgubili wiarę w intuicję. Nawet sobie nadają numery, każdy numer ma swój podnumer, pin i nip. A w momencie, kiedy przenoszą się do innego wymiaru, nagle wszystkie te numery tracą sens. Wpadają do wielkiej niszczarki numerów a tam poszatkowane stanowią tworzywo dla nowych numerów, dla nowych ludzi.


- Chyba zabrnąłeś za daleko, nie sposób Cię zrozumieć czasami - parsknął z dezaprobatą kot.
Ale Atram już nie słyszał tego komentarza.
Zapadł się w swoje wnętrze, usiłując wykrzesać pod powiekami obraz swojego wesołego domku, z kominkiem, myszami i wspomnieniem jakiejś bardzo ulotnej chwili, która dotąd grzała jego serce.
Wiedział, że jeśli go nie ożywi, nigdy nie zobaczy nawet wspomnienia tej chwili. A jeśli nie zobaczy, to już nie będzie powodu, dla którego miałby jeszcze kiedykolwiek mówić, spać, patrzeć, czuć cokolwiek.
Pod nimi, w dolinie, ukazało się miasto. Przez środek Avignon przepływała rzeka, z podłużną wyspą, dzielącą miasto na dwie części. Ta prawa była chyba starą jego częścią, bowiem jak orzech, została otoczona koliście zarysowanymi uliczkami. Całe miasto otoczone było
murami obronnymi.
- Jesteśmy na miejscu - orzekł kot i wylądował na dachu jednego z domów.

Atram strzepnął z kubraczka nieistniejące pyłki podróżne i niepewnie postawił nóżkę na chybotliwej czerwonej dachówce. Nie drgnęła nawet pod ciężarem jego ciałka. Kot, jak to kot wiedział, że ląduje się na kalenicy dachu, bo to najbezpieczniejsze miejsce.

Świat zaczął układać się do snu. Wiatr ucichł zmęczony. Zmęczeni, ale uśmiechnięci ludzie, szykowali kolacje, niektórzy siedzieli zamyśleni na krzesełkach przed domem, popijając wino. Jakaś kobieta śpiewała cicho bardzo smutną piosenkę jak kołysankę, ale była sama, więc chyba śpiewała ją dla siebie.
Atram objął kota i przytuleni do siebie i do komina, postanowili przyjrzeć się nocy.

Spokojnie, w rytmie zmierzchu, kontury najpierw zatraciły ostrość, a potem ją odzyskały, ale już wtedy stawały się czarną wycinanką na tle szafirowej głębi nieba.
Najpiękniej demonstrują to drzewa. Stają się koronkowymi klejnotami nocy, zaklęte w nieruchomości, tuląc do siebie ptaki.
A ptaki, jak to ptaki, nieświadome tego, że uczestniczą w spektaklu nocy, od czasu do czasu popiskiwały przez sen i przestępując z łapki na łapkę, pozwalały swoim piórom zabłysnąć zimną poświatą księżyca.

W oknach zasłoniętych ażurowymi okiennicami, raz po raz gasły światła. Ktoś coś mówił, ktoś kochał szepcząc, ktoś cichutko płakał bez słów i tylko łzy szeleszcząc uciekały mu z oczu.
Atram wpatrzony w miejsce gdzie wzejdzie obudzone słońce, głaskał kota po łebku, a ten mruczał sonatę w tonacji f-moll, w tempie lento, własnej, kociej kompozycji.
Nagle na styku ziemi i nieba pokazała się kreska pomarańczowo szarej barwy.
Zaraz potem czerń nieba zgubiła swoja gwieździstą mroczność, ubrawszy łunę czerwieni.
Dalej już tylko łuna poszerzała się, przydając niebu zielonkawego błękitu. Potem był już tylko błękit i zawieszona pomarańczowa kula.
Dopiero co wzeszłe słońce przypomina nieśmiałego chłopca, który właśnie zastanawia się co nabroić. Trwa to chwilkę, ale zaraz nabiera pewności i już dostojnie zaczyna kreślić swój szlak.

Dzień stał się faktem. Okiennice po kolei otwierały się a zaspani ludzie przeciągali się w blasku słońca.

Samotna kobieta, która wczoraj wieczorem śpiewała kołysankę dla samej siebie, też wyszła na kamienny balkon.
Poprawiła pnące róże rosnące w donicach, a te różanym odruchem strzepnęły rosę z liści. Oparta na balustradzie, tak mocno docisnęła do niej palce, aż te leciutko zbielały na końcach, jakby chciały stopić się ze strukturą kamienia.
Stała tak przez chwilę, a wschodzące słońce swoim promieniem usiłowało zakręcić jej loki. Pochyliła lekko głowę poddając się jego pieszczocie i wtedy Atram zobaczył jej twarz... to była Ona – Gerda.
Już jako kobieta a nie mała dziewczynka, która ze łzami w oczach szukała swojego Kaya.


To była dojrzała, piękna kobieta o oczach jasnych jak kawałki góry lodowej w jej wnętrzu i brązowych, lekko wijących się włosach. Kiedy tak stała ze skrzyżowanymi rękami przypominała zagubioną dziewczynkę, która stoi tu tylko dlatego, że odgradza ją balustrada. Gdyby nie ona pofrunęłaby wprost między ostre cyprysy. I wtedy zaśpiewała równie cichutko jak wieczorem:

- „Róża przekwitła i minie....”

To był ten sam tekst. Sprawiał wrażenie niedokończonego, albo koniec tej piosenki był już niesłyszalny dla ludzkich uszu.
- To Ona! - szepnął do kota Atram
Róże czujnie podniosły główki ku górze, ale dziewczyna dalej śpiewala, tęskliwie i smutno, powtarzając je jak mantrę. To był rodzaj codziennego ceremoniału niezrozumiały dla innych, zrozumiały dla kogoś, do kogo był skierowany.
- Gdzie jest Kay? - pomyślał Atram. – Przecież byli nierozłączni. To dla niego Gerda gotowa była oddać życie, aby Go uwolnić od kawałka szkła, które zabrało mu także serce! Przecież na końcu bajki, już jako dorośli trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy z miłością!
- Róża przekwitła i minie........
… lecz inna pokłoni się dziewczynie...... – zaśpiewał cichutko.
Jej plecy lekko drgnęły, ramiona uniosły się do góry, a oni usłyszeli szloch tak przejmujący, że nikt, ptaki, motyle i kwiaty, szczyty pobladłych gór i falujące morze nie śmiali go przerwać ani czymkolwiek zakłócić.

Atram i kot wiedzieli, że jeśli rozpacz jest zbyt wielka, to musi odlecieć przez oczy, bo oczy są wyrazem duszy i tylko tam są wrota żalu.
Słońce na chwilę zatrzymało swój krok, ptaki zamarły w locie a owady jak zwykle hałaśliwe i skrzypiące stanęły w miejscu jak rozsypane koraliki.
Cała Prowansja na moment pogrążyła się w chmurze smutku, łzy dziewczyny padały na balustradę, kamienną podłogę i szparami płynęły ku ziemi. Trwali tak, zaklęci w kamień współczucia, aż szloch stał się cichszy i trochę słabszy.
Wtedy zsunęli się po dachu niemal wprost pod nogi dziewczyny. Poznała go.

- Ach to Ty krasnoludku, znam Cię z innej bajki, co robisz w mojej?

- Szukam cię, od dawna, jesteś dla mnie wybawieniem – powiedział

- A Ty dla mnie, czekałam na ciebie tak długo.......

- Co się stało! Gdzie jest Kay? Dlaczego płaczesz?

- Posłuchaj ...... Pamiętasz wrony? To one powiedziały między wierszami, że owszem, mogę znaleźć Kaya, ale muszę się liczyć z tym, że po tak długiej mojej nieobecności, zauważy inną, może wyłowi ją z kosza dziewcząt, a ona nie da mu spokoju i będzie o niej myślał nawet, gdy będzie z Tobą.....

- Głupie wrony – powiedział
- Nie, nie głupie – one wiedziały, one miały tę świadomość przyszłości, o której zapominają wszyscy zakochani.

Róże pokiwały główkami – tak się stało – powiedziały.

- Kay odwrócił się ode mnie. Zapomniał o naszych rozmowach w zapachu róż i i konarze drzewa, na którym siadywaliśmy patrząc sobie w oczy, stracił nasz błękit w oczach i zaklęty przez inna Królową Śniegu odleciał. Jest gdzieś za Alpami.... w Toskanii.
Wiem to, bo mewy mi doniosły. I wiem również, że myśli o mnie codziennie rano. Codziennie rano wychodzi na swój balkon, podczas gdy Jego nowa Królowa jeszcze śpi i śpiewa mi tę samą piosenkę. Śpiewamy ją oboje – ja na wschód, On na zachód a one ponad Alpami łączą sie w jedną jak dawniej.....

- Smutna historia....... Ale poczekaj... mam pomysł. Ty cierpisz bo masz serce, a ja bo go nie mam. Znam, przyczynę mojego stanu. To lodowy kolec, który zamroził moje serce. To może to straszne, co Ci zaproponuję, ale wydaje mi się, że to jedyne wyjście z tej sytuacji. Wyjmij kolec z mojego serca i weź go sobie. Tym sposobem ja odzyskam możliwość kochania a Ty ją stracisz. Już nie będziesz wychodzić codziennie na balkon, nie będziesz mieć nadziei na spotkanie Kaya bo wiesz, że to już niemożliwe. Zejdziesz na dół, do ludzi i tam spotkasz idącego z koszem winogron wspaniałego mężczyznę. Może w końcu kolec sam stopnieje. Może uda się Wam stworzyć znów piękną miłość?

Zapadła cisza. Gerda przestała oddychać, aby nie zakłócać własnych myśli.
A róże zaśpiewały cichutko swoimi różowo pachnącymi płatkami:

- „ Jakiś umiar być powinien...jakaś granica smutku
przerwa na oddech głeboki,
Jakieś ugłaskanie serca, granica żalu,
za którą to, co rozpaczliwe już nie istnieje
Jakaś bariera i jakieś drzwi
przez które można wyjść…

Gerda uklękła, pochyliła głowę nisko, aż do piersi Atrama. Dotknęła czołem jego serduszka. Jej brązowe włosy otoczyły maleńkie ciałko jak peleryną. Roztoczyły zapach szałwii i nocnych snów.
Atram stał na kamiennej posadzce jak słupek soli. Rączki opuścił wzdłuż ciała i lekko pochylił główkę. Był jak kwitnący kwiat, ze zwieszonym kwiatostanem, obciążonym kroplami porannego deszczu. To były łzy ich obojga, które mieszając się, tworzyły srebrną kałużę na kamiennej podłodze.
Cisza eksplodowała tysiącem barw. Okolica zawirowała, dźwiękami, promieniami słońca, szczebiotem ptaków. Obojętne dotąd chmury zaczęły łączyć się w figury okręgów, kwadratów i innych niemożliwych dla nich form.
W kurnikach szare dotąd nioski pyszniły się pawimi piórami, a psy tuliły do siebie koty. Świat oszalał przez moment, bo w tej chwili niemożliwe stało się możliwe.

Odtąd nikt nie może twierdzić, że los jest nam przypisany do samej śmierci. Sami jesteśmy odpowiedzialni za drogę, którą wybraliśmy, każdy ma te swoje 15 minut na to, aby taką decyzje podjąć.
Róże pierwsze zauważyły zmianę w wyglądzie Krasnoludka. Oczy stały się na powrót błękitne a pod cienka koszulką wyraźnie biło maleńkie serduszko.
Kot jak to kot powiedział tylko jedno:
- Voila! Tout est fini ! Le coeur est a sa place!
Jedynie Gerda pozostała klęcząc. Jej dłonie leżały otwarte na posadzce. Podniosła głowę i uśmiechnęła się do Atrama.
- Dziekuję Ci krasnoludku. Miałeś rację, tak lżej żyć. I wierzę, że jeszcze spotkam innego Kaya, który zaofiaruje mi swoją miłość a będzie ona tak gorąca, że ogrzeje nas oboje. Miałeś rację krasnoludku... – powiedziała.

- „Wszystko minie.....” – zaczęły śpiewać róże. Każda chciała, aby jej głos zdominował inne. Stworzył niezły chórek różanych głosów....... i nagle w ich brzmieniu, Atram usłyszał coś, co przypominało terkot
budzika.

Zrozumiał.
- Kocie, szybciutko dawaj swój grzbiet! w minutę musimy znaleźć się z powrotem na kartce Jarmo!
Rozumiesz, On się budzi, musimy być tam na miejscu!

Kot wyprężył się jak ogier, a Atram lekko jak dżokej, wskoczył na kota i pomknęli przed siebie.

Słońce nieśmiało chciało przedrzeć się przez horyzont. Szara szmata dokładnie otuliła jedyna dla niego drogę. Oświetliło więc lekką łuną niebo, aby ludzie choć trochę poczuli jego obecność.
Jeszcze chwilkę podarował czas Atramowi. Jeszcze ogień na kominku nie zamarł, jeszcze kot ułożył się wygodnie obok drugiego rozleniwionego kota.

Jeszcze nie przebrzmiał trzask palącego się drewna w kominku, gdy
Krasnal poczuwszy jak raźno bije jego odzyskane serce, powiedział sam do siebie:
-Dobrze jest mieć serce, ale czy koniecznie trzeba kochać? Same z tego kłopoty!

W pracowni szare światło wydobyło śpiącego mężczyznę, stół, na nim kartkę papieru z narysowanym domkiem. Maleńkie drzwi otworzyły się i na kartce pojawił się Atram i kot. Zajęli swoje miejsca. Budzik zadzwonił drugi raz. Jarmo poruszył się przez sen.

  • 3 miesiące temu...
Opublikowano

Bardzo mi się podoba sposób napisania tej baśni - masz styl podobny do Andersena. Fabuła bardzo wciągająca i oryginalna. Podoba mi się. To taki nowoczesny gatunek: antybaśń - coraz modniejszy chyba. Naprawdę dobrze napisane.
Masz trochę błędów, ale Ci ich nie wytknę, bo opowiadanie jest za długie, żeby chciało mi się ich teraz szukać. ;-)))



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...