Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

„To NIE jest LSD!”


Rekomendowane odpowiedzi

Tytuł książki: „To NIE jest LSD!”

Autor: Paweł Radziszewski








„Książkę tę, dedykuję wyłącznie sobie!”





























Rozdział I
„Szmery liter książki na krakowskim wietrze, o krótkiej historii egzystencjalizmu”


Zostało rzucone mi wyzwanie, wręcz nie lada wyczyn! Jak by to określił człowiek kaleki z literatury i języka Polskiego według miary swoich poprzednich mistrzów - dawców wiedzy z liceum. A chcieli oni okazać się dobroczyńcami, kreśląc na jego świadectwie najniższą pozytywną ocenę, popularnie zwaną dopuszczającą, aby mógł iść dalej w życie, potykając się o własne sznurówki. Tak! Mowa tu o mnie. Ja, jako byt zawieszony w ułamku czasoprzestrzeni, słuchający odgłosów i krzyków świata, będący mało znaczącym elementem mającym niewielki wpływ na przyszłość dziejów ludzkości. Tym wyzwaniem, jak je wcześniej nazwałem, jest uzewnętrznienie i zmaterializowanie moich wewnętrznych refleksji, jak i przeżyć, które wywołała książka z dziedziny neoheglizmu, opowiadająca o egzystencji człowieka.

Przechadzając się po rynku Krakowa wzdłuż sukiennic, czułem w nozdrzach zapach powiewu historii naszego narodu. Miałem zaszczyt patrzeć na budynki pamiętające wielkich ludzi, zdrajców, zbrodniarzy, królów naszej Ojcowizny, jak i poranne krople deszczu. Słońce oplatało swoimi promieniami stare, wilgotne i zmurszałe tynki owych kamienic, rażąc ludzki wzrok pięknem wydobytych barw. Malutkie pryzmaciki mieniły się w oczach, tworząc srebrzyste freski, malowane ręką matki natury, na ścianach bajkowych domostw, w których najprawdopodobniej nikt nie mieszkał. Wiele okien było pustych! Bez życia, duszy… Zaledwie pająk poruszał się po jednej z okiennic, jak dumny lokator, czujący się jedynym właścicielem otaczającej go niewielkiej powierzchni życiowej, na której znajdowała się jego niedokończona pajęczynka. Budował ją z gracją i szacunkiem, oplatając swoje małe nóżki świeżą wydzieliną, aby przyłożyć ją do konstrukcji głównej, stwarzając nowe niteczki. Była ona jego dumą, domem, jak i źródłem życia. Nagle na horyzoncie pojawił się sążny, zieloniutki pękatek, lecący chaotycznie wirującym lotem, zwany również muchą mięsną. Przecinała ona powietrze swoimi malutkimi, ale jakże wielkimi względem ciała skrzydełkami, wydając basowe odgłosy przerywane uderzeniami w szybke – Bzyk, Bzyk, Bzyk… Puk! Bzyk... W tym szale poczucia optycznej, ale jakże zgubnej wolności, wpadła w pajęcze sidła. Nasza adaptacja rycerza z Marienburga w świecie przyrody, wyczuła leciutkie drgania pod swoimi nóżkami. Pan Much czuł, że jego byt dąży do nieskończonej nicości i zaraz przestanie istnieć! Będzie strawiony przez jad Pana Pająka, aby stać się przyswajalną substancją odżywczą dla innego bytu, aby tamten mógł dalej istnieć. Strach w jego oczach był przerażający… CHLAST! Szybkim i dynamicznym ruchem zostały wbite kły w odwłok zielono – chitynowej skorupki. Ciało zostało przeszyte piekielnym bólem! Ostatnie podrygi?! To już koniec, po wszystkim… Jedna z wielu istot przestała istnieć. Zostanie ona teraz wchłonięta przez pajęczaka, aby stać się częścią jego organizmu. A jeżeli inne pająki też jedzą takie same muchy, to one również stają się ich częścią, więc można powiedzieć, że pająki są zbiosyntezowanymi muchami pod inną postacią! Więc czy w ten sposób pająk nie popełnia kanibalizmu?! A może jest to normalne i moralne, aby mucha w nowej postaci zjadała muchę, albo pająk pochłaniał pająka… A gdyby tak człowiek żywił się innymi ludźmi?!
Zaczęło mi się kotłować w głowie. Poczułem, że do mojej wyobraźni wpycha się kaszanka z taniego amatorskiego filmu pornograficznego, a moje szare komórki krzepną, jak krew zawieszona między ziarnami jakichś odpadów organicznych…
Oderwałem wzrok od okna obracając się w prawą stronę, aby skierować oczy w bardziej odległą przestrzeń. Źrenice nagle zmalały, od bólu zadanego przez kulisty zasilacz energetyczny Ziemi, znajdujący się w centrum naszego układu.
Stanęły przed mym obliczem szeregi czarnych cieni. Maszerowały, jak dusze po srebrnym zwierciadle, w którym widniało odbite słońce znajdujące się nad horyzontem.
Podążały one do wspólnego punktu, jedna za drugą, jak szereg kolumn zlewający się w ciemny monolit. Odbijający się blask słońca od mokrej ulicy był tak silny, iż postanowiłem podążać za tłumem bokiem do tej poświaty. Wyłoniły mi się postacie, jak by nie z dziś, lecz z czasu odległych przodków. Czasu pradziadów dziada, do siódmego pokolenia wstecz, albo i jeszcze starsze twory. Zbierały się one wokół płonącego piedestału. Stojąc naprzeciw widowiska, uniosłem oczy ku górze. Zobaczyłem twarz niewinnego człowieka smaganą przez gorące płomienie palącego się stosu. Z każdą sekundą stawała się coraz bardziej rumiana, przez wszystkie odcienie czerwieni, brązu, aż do zwęglonej czerni.
Skóra zaczęła pękać, a z pod niej wyłoniły się uwypuklone, jasne kości policzkowe. Oczy przestały się ruszać. Jeszcze Tak niedawno były błękitne i z radością mogły się wpatrywać w swoją żonę i dzieci każdego dnia, gdy witały go w domu. Teraz są białe.
Spłonęły zwierciadła duszy, która ulatniała się ku niebu wraz z czarnym dymem.
Smród spalonego mięsa był straszny, można było wyczuć nawet polot zapachu przypraw czosnkowych. Niespodziewanie zostałem trącony przez jakąś postać z lewej strony! Obróciłem się w jej kierunku. Był to mój kolega Sławek siedzący obok mnie.
- No! Już myślałem, że odpłynąłeś. Nad czym żeś się tak zamyślił?! Wiem, że czekamy na tą kelnerkę chyba z pół godziny, ale to nie moja wina! Tymczasem weź kartę i rzuć okiem, co chciałbyś sobie zamówić.
Rozejrzałem się. Siedzieliśmy w ogródku piwnym na rynku krakowskim, nieopodal sukiennic, na których widniał napis „CARPE DIEM”. –Epikureizm?! -Pomyślałem sobie… W sumie też sposób na życie, chwytać dzień, chwile! Nie dbać o to, co spotka nas jutro i cieszyć się tym, co mamy teraz w zasięgu ręki. Bo ile jest warty człowiek, który umiera bez ani jednego dobrego wspomnienia?! A mimo to Dante smażył ich w piekle zaraz za „Bramą grodu Diasa”! Wynika z tego, iż mamy do wyboru „piekło” za życia, lub „piekło” po śmierci, o ile potem nas coś spotka, gdy dostaniemy łopatą w plecy od grabarza. Czyli niby jeden i ten sam syf! Według mnie to wszystko jest kwestia wiary, wywołanej strachem przed śmiercią. A wiara czyni przecież cuda! Po prostu: „Impossible is nothing!”
- Wybrałeś już coś?! – Zaatakował mnie pytaniem Sławek.
- A wezmę to, co zawsze, ale dzisiaj trochę bardziej wymyślnie.
- Eeeeee, czyli?!
- Zobaczysz!
Czas mijał, a ja wygrzewałem się niestety przy pustym stole.
W powietrzu nadal rozchodził się smród spalonych zwłok aromatyzowanych przyprawami. Zacząłem myśleć, iż mam rozdwojenie jaźni, lecz po krótkim czasie udało mi się zlokalizować źródło owych aromatów. Była nim przypalona karkówka cielęca u sąsiada obok, która przyczyniła się do napięcia atmosfery wśród obsługi, jak i również do wydłużenia czasu oczekiwania. Nieświadomie zacząłem śledzić wzrokiem ponętną kobietę. Jej złociste włosy falowały na wietrze odsłaniając jedwabną szyje przyozdobioną skromną, ale jakże cudowna kolią wysadzaną cyrkonami, rozszczepiającymi światło na wszystkie barwy świata. Prawdopodobnie wyczuła moje spojrzenie i nasze oczy się zbiegły. Poczułem jak przeszywa mnie jej wzrok. Wpierw zimny dreszcz przebiegł po moim ciele, od czubka głowy, aż po palce u stóp, a następnie ciepło rozeszło się promieniście od środka tułowia.
Uśmiechnęła się i zaczęła podążać w naszym kierunku, potęgując uczucie zahipnotyzowania. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Jej biodra wydawały się kształtne i ponętne, a nogi długie i zgrabne. Biust działał, jak ukojenie dla oczu. Nie był ani szpiczasty, ani rozlazły, lecz taki jak jabłuszka z delikatnym zaokrągleniem od spodu.
Poruszała się lekko i płynnie. Po dziesięciu sekundach czar prysł! W miarę zbliżania się, uwypuklało się jej prawdziwe oblicze! Z pod tapety wyłoniły się kurze łapki przy oczach, a jej białka były przekrwione. Żółte zęby, których barwa była spowodowana najprawdopodobniej jaraniem szlugów i piciem taniej kawy, komponowały się wraz z włosami blond, przyozdobionymi odrostami czarnej barwy. Pory na skórze miała pozatykane starymi, wyschniętymi ropnymi krostami z okresu dojrzewania.
Pochyliła się nad nami… kolia odchyliła się, odsłaniając jej rozstępy na obwisłych bimbołach, wylewających się z biustonosza zaopatrzonego w przesadny push-up.
Nagle do moich uszu dobiegł rozlegający się dźwięk przepitego głosu z nutką chrypki!
- Słucham! W czym mogę pomóc?
Pomyślałem sobie:
- Sztajmes?!
Nie, niestety to była nasza kelnerka
- Piwo! A ty Pawle, co dziś wlewasz w gardziel?
- A no, więc tak! Czy widziała Pani kiedyś kolorki? Ale chodzi mi w sumie o kolorowe, a nawet dwukolorowe piwo! Przechodzi ono w zielone, na dnie będąc niebieskim.
Kobieta stała i słuchała z zaciekawieniem, jej plastyczna twarz przybierała coraz to nowsze i ciekawsze miny, a z oczu wydobywało się zdziwienie wraz z zapytaniem:
- Kurwa mać! Co ten wariat znów chce?!
Wybiło mnie z wątku to jej spojrzenie wraz z wytrzeszczonymi oczyma, lecz kontynuowałem dalej:
- W skrócie mówiąc chodzi mi o piwo z likierem curacao, inaczej zwanym bols blue.
Jej twarz rozpromieniła się sztucznym, ale jakże dżokerowym uśmiechem, wydobywając przy tym szorstkie i zachrypłe artykułowane dźwięki.
- A rozumiem… Zobaczę, co da się dla pana zrobić.
Wyprostowała tułów, wyprężając swoje wdzięki, aby następnie od nas odstąpić. Wykonawszy piruetowy obrót na koniuszkach palców swej malutkiej prawej stópki podążyła w kierunku lady, znajdującej się wewnątrz restauracji. Jej łydki były żylaste i rozbudowane, od dźwigania kobiecego przybytku. Przy każdym kroczku było widać jak napinają się jej włókna mięśniowe na trzydziesto centymetrowych piszczeluniach, a jej żylaki pulsowały w rytm coraz szybciej bijącego serca, od zmęczenia.
Na udach tętniła życiem cała fauna i flora mikroorganizmów wyhodowanych na cellulitowej skórce, zroszonej świeżymi kropelkami potu. Zamieszkiwały one szerokie areały owłosionego świata, od krainy zapomnianej pod czarną spódniczką, aż po wytarte pięty. Jej pośladki były niesymetrycznie zbudowane i obijały się o siebie jak dwie galaretki. Nagle z pomiędzy nich wyleciała brązowa kulka… Było widać, iż tej kobiecie sypie się już próchno z dupy! Spadała ona swobodnym lotem pokonując opory powietrza, aby zgrabnie przykleić się do ziemi, na wzór plastelinowej kulki. Po sekundzie jakiś przechodzień, zaprzyjaźnił ją ze swoim butem i zniknęła nam z oczu. Podniosłem ze stolika śliczną malutką książeczkę. Miała jedwabiście gładką okładkę, na której nie wyczułem pod palcami żadnej wady. Była koloru szarego. Pomyślałem sobie:
- Czy ta lektura przypadkiem nie jest jak papier toaletowy?!
Po krótkim namyśle zacząłem zachwycać się ilustracją. Rozpływałem się w perspektywicznej przestrzeni dążącej do nieskończoności. Coraz bardziej oddalające się latarnie próbowały zaciekawić mnie, aby zobaczyć, co jest na samym końcu. Schody skierowane w dół przedstawiały jak by lekkość wędrówki, przez świat myśli autora.
Słyszałem w głowie szepty pokusy:
- Chodź! Otwórz mą okładkę i wejdź do środka odkrywając inny świat, wraz z nowym wymiarem życia…
Poczułem się, jak by przemawiał do mnie Świadek Jehowy i odniosłem wrażenie, że jest to jakaś faza w stylu: - „Podążaj za białym królikiem!”
-Co to za książka?! – Zapytał Sławek…
- W sumie to nie wiem, bo jeszcze nie czytałem, ale pisze, że coś o egzystowaniu, oraz historii… Poczekaj! Zobaczę, co jest z tyłu. „filozof”, „powojenna Francja” eeeeeeeeeee… O mam! To brzmi nawet fajnie „To nie tylko zwykły zapis […]” bla bla bla bla… O, już kropka! No to mniej więcej o czymś takim.
- A ile stron?!
- Około dziewięćdziesięciu, tak przynajmniej wydaje się po grubości, bo nie otwierałem.
W powietrzu rozchodziło się delikatne brzmienie stukotu. Było ono tak przyjemne dla uszu, że aż poczułem jak fale rozpływają się na moich małżowinach usznych, kojąc ducha, jak i również rozniecając pragnienia ciała. Dźwięk był wysoki i przenikliwy, a brzmiał jak uderzenie spadającej platynowej szpilki w ukruszony kamerton. Doznania nasilały się i były coraz przyjemniejsze. Rozpłynąłem się w moim rattanowym fotelu… Po prostu słyszałem jak nadchodzi moje piwo!
- Już jestem. Przepraszam, że panowie musieli tak długo czekać, lecz jak obiecałam staramy się zawsze spełniać marzenia naszych klientów.
Dostałem kufel zieloniutko – niebieskiego browara.
Spojrzałem kątem oka na naszą wybawicielkę. Była to ładniutka brunetka.
- A gdzie się podziała tamta blondynka? – Zapytałem…
- Blondynka?! Tylko ja tutaj pracuje mój drogi, no i jeszcze taki jeden kolega…
W każdym bądź razie życzę przyjemnego kojenia się smakiem kolorowego trunku.
Odłożyłem książkę na bok, aby zaopiekować się moim schłodzonym kufelkiem. Spoglądając w głąb, poza granice szklanej ścianki naczynia dostrzegłem unoszące się małe istoty o krągłych kształtach. Wirowały one w zielonej przestrzeni ciesząc się pełnym wolności, ale jakże krótkim życiem, które dobiegało końca, wraz z dotarciem do powierzchni napoju. Odrywały się one od dna, gdzie przychodziły na świat nowe pokolenia wśród błękitnego runa, smagającego niebieskimi, spiralnymi kosmykami żółtą ciecz, znajdującą ponad nimi, zabarwiając ją na zielono. Ten widok był tak cudowny, że aż zrobiło mi się żal to pić.
- Pijesz?! Czy cały dzień masz zamiar spędzić gapiąc się w tą szklankę…
Oderwałem oczy od szklanki, aby spojrzeć na towarzysza pijackiej przygody. Siedział on w pełnej gotowości dzierżąc szklanice w dłoni, jak stary piwosz, który upolował swoją upragnioną zdobycz! Uśmiechnąłem się i w końcu wydobyłem z siebie słowa:
- No to może wypijemy za zdrowie pięknych kobiet!
Pozbyłem się słomki, aby od razu wlać dużą ilość chłodnego napoju w siebie. Byliśmy tak spragnieni, iż w krótkim czasie obaliliśmy pierwszą kolejkę. Po zaspokojeniu pragnienia, powróciłem do mojej książki. Wywierała na mnie niesamowite wrażenie!
Nie mogłem się oprzeć, aby podnieść okładkę jak wieko, by obnażyć pierwszą stronę. Nagle zawiał silny wiatr, jak żar gorący, a słońce stało się czarne! Kruczy ryk zaatakował me uszy, a ja podniosłem oczy ku górze. Ujrzałem stada tak gęste, jak ciemna maź z dna otchłani nędzy i pogardy. Ich mnogość przyćmiła nawet światłość rozchodzącą się po świecie, aby nastał mrok. Leciały dumnie rozpinając potężne skrzydła, a ich piersi lśniły jak źrenice Lucyfera. Zaczęły silnie i rytmicznie napinać mięśnie brzuszne, aby zmniejszyć przestań, w której znajdują się jelita. Łączył je kolejny wspólny cel… Zaczęły srać! Nad głowami rozciągnęły się chmury gradu gówna, aż po kres widocznego horyzontu. Spadający lepki kał, łączył się w coraz większe elementy, aby następnie uderzyć w Matkę Ziemie. Rozległo się dudnienie! Granitowa posadzka starówki pękała od razów, a ludzie jęczeli z przerażenia. Z pod ziemi wydobył się krzyk:
- „Vexilla regis prodeunt inferi… !” [po naszemu to znaczy: „Zbliżają się sztandary króla piekieł”]
Z nikąd rozległo się zapytanie:
- Kim jesteś?!
- Ich bin Gerion! Ich bin Kain! Ich bin Mefisto!
- Wir sind die demonen des Infernos! Wir wollen um die welt gebieten! [ Jesteśmy demonami piekła! Chcemy władać światem!]
Pomyślałem sobie:
- Gówniana sprawa!
Cała przestrzeń wokół nas została zasrana. Jedynie nasza miejscówka ocalała, jako ostoja spokoju i ciszy. Jak samotna wyspa wśród oceanu ptasich odchodów…
Stwierdziłem, iż owe wcześniejsze halucynacje nie były wywołane brakiem piwa, lecz obecnością książki… Zacząłem przypuszczać iż jest przeklęta!
- Otwórz ją w końcu! – Powiedział Sławek…
- No już! Już! Co się tak pieklisz?!
- Już od razu do jakiegoś piekła czy diabła nawiązujesz. Machnij ją na prędkości, bo też chcę looknąć, co to jest.
Otwierałem ją drżącą dłonią, z uczuciem niepewności, co mnie spotka. Skrzypnęła szara deska wykonująca kołowy ruch, przepychając powietrze. Jak cyrkiel zataczając pół kręgu, uderzyła w blat stolika… Pojawiła się nowa przestrzeń, nowy widok. Płaszczyzna idealnie biała, czysta jak łza. Wyłoniła się „Tabula rasa”. Przewracałem kolejno strony: Tytuł, Tytuł z jakimś dodatkiem, Spis treści, dedykacja…
- Też bym chciał, aby ktoś mi zadedykował książkę.
- Dedykację znalazłeś? No, ale w sumie fajnie było by zobaczyć jakieś miłe zdanie, skierowane specjalnie dla ciebie na pierwszych stronach jakiegoś bestselleru. Wiesz Pawle… Ludzie wielcy piszą dla ludzi wielkich.
- Ale jak ja mam być wielki przy metr siedemdziesiąt wzrostu?!
- Już nie przesadzaj, też możesz coś napisać
- Taaaaaaaaaaaaa… i zadedykuję tylko dla siebie! A teraz daj mi się skupić, bo chcę trochu poczytać.
Wstęp! Zacząłem śledzić wzorkiem treść, litery skakały mi do oczu przebiegając coraz szybciej i szybciej… Zaczęły w końcu zlewać się w jedną przestrzenną całość. Wszedłem w świat książki. Mój mózg stanął między Ziemią a piekłem, bo nieba jeszcze w tym nie dostrzegłem. Porwany przez Flegiasza, obudziłem się w nieznanej krainie bez przestrzeni i litej materii, atakowany przez głosy zewsząd i znikąd, bo kierunku i tak nie było… Nie było… Nie było… Myśl rozchodziła się echem po tajemniczym świecie. Nagle ktoś krzyknął:
- NIE BYŁO!!! NIE MA!!! I NIE BĘDZIE!!! Bo chciałbym nieskończenie być, nie będąc, a zarazem umrzeć w nieśmiertelności! Sex niemoralnością względem miłości?! To my zinterpretujemy chrześcijańskie niejasności! Bóg jest, nie będąc… Wśród nas ktokolwiek widział?! Słyszał? A może wie! No to niech się drze! Drze! Drze! Krzyczy we wszystkie świata horyzonty! Bo i tak nie weźmiemy Nobla nagrody. A innych wielkich?! Na przykład z dziedziny chemii… W obóz! A jak się uda to i do gazu! Do gazu! Do gazu! Świat bez Boga?! A jednak z Nim!
Nagle monolog zamilkł. W tle ciszy rozległo się dziecka wołanie:
-Mama?! Tata?! Do taty! Do tatyyyy…. Gdzie tata?!
Z mroku wyłoniła się malutka postać wołającego czterolatka.
-Tata?! Rączke… Rączke daj i chodź! Chodź Pan! A teraz Mój synu Patrz!
Zorientowałem się, że trzymam za dłoń zmarłego starca, a słowa same wydobyły się ze mnie:
- A tak niedawno mały był… Żył! A teraz gnił.
Odpowiedział usłyszawszy to trup:
- „Memento Mori.”
Oderwałem od niego wzrok, bo i tak już ten widok się gnoi. A Ariel swym wiatrem poniósł jego proch w kraj niemiły, aby zasilić nim drzewa, krzewy, kwiaty i inne owe rośliny, które nigdy nie żyły. Spojrzałem przed siebie, aby dostrzec sześć postaci. Każda miała po sześć rąk z sześcioma palcami przy każdej dłoni. Jedna persona mędrsza od drugiej. Między nimi dwa białe i dwa czarne kamienne stoły, przyozdobione w cztery ciała. Po jednym, na każdym z nich. Nagle zawrzała debata:
- Kirkegaard! Tak! Wytnijmy mu serce, bo ukochał bardziej Boga od swej Reginy z rodu Olesn!
- A ja chce jego oczy! Oczy! Oczy! By też inaczej widzieć świat. Może zobaczę coś wspak?!
- Tnijmy bracia! Tnijmy! Niech jego krew obcą nam nie będzie!
- Teraz Karl… Karl Jaspers! Psycholog?! Niania dla wariatów?! Rozłup mu czaszkę!
- Czaszkę?
- Tak! Czaszkę! Weźmy jego umysł i zmieszajmy zmysły w błocie. Niech też będzie wariatem, w świecie równych i równiejszych, względem przyszłego, samego siebie!
- Taki dumny, badał psychologie… Teraz my go badać będziemy!
Widziałem jak te postacie doktoryzowały się na dwóch ciałach, lecz ich dusz dosięgnąć nie mogły.
- Teraz ci, co Bogu nie ufali, Bogu nie wierzyli i Go nie znali!
- Który pierwszy?! Który pierwszy?!
- Spokojnie! Bez podniety… Powaga Panowie!
- Martin Heidegger! O ty, patrzysz, czujesz… Mamy twoją duszę!
- To ten, co byt chciał określić! Faszysta i morderca! Ludzi do obozów wysyłał!
- Tak?! To za nogi go powieście i skórę z niego zerwijcie, żeby już nie był! A i tak stanie się nie bytem, bo nawet wyglądać normalnie już nie będzie. Nie będzie! Nie będzie!
- AAaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!
- No nie drzyj się tak człowieku!
- On krzyczy?! Boli go?! Oh! Oh! OOOHhhhh! Jak cudownie. Krzycz! Bądź melodią dla mych uszu.
- Melodią? Zawołajcie Paganiniego. Niech gra! Stwórzmy operę!
- Wytnijcie mu Gwiazdę Dawida na czole! Za antysemityzm. Niech ma znamię na pamiątkę!
- Już, już… Czekaj! Już tnę. Ale szybko czy powoli?
- Powoli, niech go boli!
- To będzie drugi Kain? Przecież on zabił więcej bliźnich!
- Został nam ostatni.
- A któż to taki?!
- No jak to, kto?! Sartre! To ten, co w przeznaczenie nie wierzył! A przeznaczono go nam.
- On Nobla nie przyjął!
- To on taki dumny?!
- Taakkkk!!! Pyszałek jeden, który umiłował Marksa zamiast Boga!
- Rzućmy go psom! Niech zniszczą jego dumę!
- Psom? Daj go Cerberowi, lepiej zrobić to raz a dobrze, on lubi męskie dziewice!
Podniósł się z tronu Siódmy, ten, co nosił diademy, aby zabrać głos:
- Panowie wystarczy! Teraz otwórzmy nasze żyły by krwi upuścić! Trzeba nam jej, bo innego atramentu nie mamy! A pisać musimy, by inne umysły gmatwać. Mówić „Co by było gdyby, albo gdyby nie było!”
Zaczęło mi się robić niedobrze…
- Paweł! Co ty taki siny i blady żeś się zrobił?!
- Będę rzygał!
- Zawsze tak się kończy… A mówiłem ci z rańca żebyś nie pił na pusty żołądek! Te… Tee… RRR! Aaaaazz… AEeeć, leć, eć, eć, eć…
Słowa stawały się coraz mniej wyraźne, aż w końcu zlały się w bełkot, rozbrzmiewający basowym echem. Wstałem i ujrzałem otwór w ścianie. Swym kształtem przypominał wrota wykonane z litego piaskowca, na którym rozpościerały się niezliczone ilości drobniutkiego bluszczu. Były to płaskorzeźby wytworzone misterną pracą malutkich rączek, a zlewały się one w cytat:
>>”Przeze mnie droga w miasto utrapienia,
Przeze mnie droga w wiekuiste męki,
Przeze mnie droga w naród zatracenia.
Jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki.
Wzniosła mię z gruntu Potęga wszechwładna,
Mądrość najwyższa, Miłość pierworodna;
Starsze ode mnie twory nie istnieją,
Chyba wieczyste – a jam niepożytą!
TY, KTÓRY WCHODZISZ ŻEGNAJ SIĘ Z NADZIEJĄ…”
Na odrzwiach bramy ten napis się czyta […] Zadrżałem, bo memu duchowi był on tajemniczy i kryjomy. Wnet spojrzałem dalej w głąb nowego świata. Materia zlewała się w ciemny, długi tunel, na końcu, którego promieniowało światło. Podążałem za blaskiem, aby odkryć inny wymiar czasoprzestrzeni! Delikatnie, kroczek po kroczku… Przemieszczałem się ostrożnie, jak niemowlę uczące się chodzić, by ma twarz z ziemią bliższej znajomości nie zawarła. Nagle z blasku wyłonił się napis: „WC”
- Szczanie! Sranie! Za złocisza proszę państwa! OOOoooooo…. Widzę tu rzyganie! Tylko proszę ostrożnie! Nie zababraj Pan mej małej firmy. – Skowyła babka klozetowa.
Niewiele się zastanawiając zapłaciłem jęczącej, biednej istocie.
- Masz pani tu chajs i zamknij się już! – Powiedziałem.
Niewiele myśląc wbiłem się do małej klitki przyozdobionej porcelanową muszlą. Była ona niezwykła, z tego względu, iż nacisnąwszy srebrny guzik i przykładając do niej ucho, można było usłyszeć, jak i poczuć bryzę morską! Jednak odstąpiłem od tego przedsięwzięcia. Nie miałem wyboru… Mój żołądek zdobył w ułamku sekundy władzę nade mną. Rozległo się bulgotanie wewnątrz mego ciała. Zostało one wywołane rytmicznymi skurczami, które były coraz silniejsze i bardziej bolesne. Nastało apogeum! Wyleciała na wolność żółto -pomarańczowo - kremowa ciecz wraz z drobinami wczorajszego obiadu, tylko po to, aby rozbić się na niewzruszonej tafli maleńkiego jeziorka, tak jak uderzają wody „Wodospadów Kravica”, wydając wspaniały huk, tworząc w ten sposób jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Na koniec, samoistnie wydobył się z mych gardzieli triumfalny ryk, w postaci beknięcia, aby dać świadectwo powrotu do równowagi układu trawiennego. Podłoże pod nogami stało się sypkie i szorstkie, jak małe drobinki szkła, które rozcinały moją skórę na stopach. Kostki zaczęły puchnąć od ran tak, iż każdy krok powodował niesamowity ból. Czułem, że znowu odpływam… Treść książki powoli i sukcesywnie próbowała zdegradować mój umysł. Znalazłem się na pustyni wśród areałów płonących wydm od słońca, które oplatało swymi ramionami całą widoczną przestrzeń, przedzierając się przez kurz niesiony na skrzydłach pędzącego wiatru. Powietrze tutaj wyschło setki lat temu od gorąca ciężkiego powietrza, w którym zaczął unosić się zapach krwi. Czułem jak lecący piasek coraz bardziej rozcina skórę na moim ciele, zadając okropny ból. Nagle przestało wiać. Z każdą sekundą świat stawał się coraz bardziej odrealniony. Powietrze coraz intensywniej falowało przed mymi oczyma, wyginając i uwypuklając światło na kształt soczewki. Z nikąd powstały miedziane posągi ludzi, w fioletowym jedwabiu. Powiewał on swobodnie, lejącym się ruchem na zastygniętych postaciach, wydobywając z siebie blask ametystu. Wnętrza ich dłoni i twarze lśniły czernią antracytu, na których widniały jednolite, białe ślepia bez źrenic. Przemieszczając się w ich kierunku wyłoniły się dwa dorodne, ciemne jak sadza lwy. Krążyły dumnie wokół nich, czekając na jakikolwiek gest pochwały swych pań. Z każdym krokiem strach stawał się coraz mniejszy, aż zniknął zupełnie. Nagle posągi ożyły. Powolnymi gestami starały się zwrócić na siebie uwagę, aż w końcu zrzuciły swe szaty, aby wić się jak żmije na madejowym łożu. W powietrzu rozchodził się głos delikatnego wołania:
- Chodź do nas… Nie opieraj się pokusie. I tak już nie uciekniesz! Bo wy mężczyźni jesteście za słabi. Wasza duma, heroizm i pozorna siła znika przy naszych ciałach. Też pozwól wodzić się za nos, abyśmy miały nad tobą władzę. My nie widzimy waszego wyglądu fizycznego, bo i tak oczu prawdziwych nie mamy. Nam zależy na tych waszych nic niewartych wnętrzach. A teraz złoto! Złoto daj! Chodź! I poczuj chuci wiatr, me malutkie lwiątko…
Wyciągnąłem dłoń przed siebie, aby złapać pysk dziwki. Gdy tylko poczułem na koniuszkach mych palców dotyk jej zimnego ciała, wszystko przeistoczyło się w popiół.
- Paweł! Co ty tam robisz do cholery?! Stawiasz stolca czy jak?! Miałeś tylko puścić pawia. Siedzisz tam dobre bite dwadzieścia minut! – Krzyknął Sławek.
- Już wychodzę!
Oderwałem głowę od zmaltretowanej muszli klozetowej i spuściłem wodę. Ostatkiem sił pchnąłem drzwi dzielące mnie i mego towarzysza podróży, aby następnie wytoczyć się na zewnątrz.
- Widzę Pawle, ze coś źle wyglądasz! Wracamy do hotelu. Najpierw odprowadzę Cię do twojego pokoju, a potem sam udam się do siebie i rzucę okiem, co to za książka.
- Facet… Nie czytaj jej! Zrobi ci ona z głowy takie sito, że albo staniesz się mordercą,
lub jakimś psychopatycznym pedofilem, czy pedałem! A z resztą… Rób, co chcesz! Ja nie odpowiadam za skutki uboczne.
Po krótkiej wędrówce powrotnej, znalazłem się w swym ukochanym hotelowym pokoju. Byłem tak zniszczony, iż postanowiłem położyć się spać. Przeciągając się leniwie na łożu, miałem uczucie, że wszystko powoli wraca do normy… Książki już przy mnie nie było! Miał ją Sławek i trochu zacząłem się o niego martwić, lecz w końcu sen wygrał.
Godziny mijały jak sekundy. Czas gnał tak szybko, że gdy otworzyłem oczy, nastał już wieczór. Obudziłem się z niepokojem na sumieniu. Wstałem z łóżka i podążyłem do następnego apartamentu, gdzie ulokował się mój kolega. Atmosfera zrobiła się chłodna i nieprzyjemna… Korytarze zamarły bez życia, jak by opustoszał budynek. Stanęły w końcu przede mną drzwi do jego pokoju. Zapukałem.
- Puk! Puk! Puk!
- Sławek! Żyjesz tam ?!
Nikt się nie odzywał. Nastała głucha cisza. Po chwili namysłu wszedłem do środka…
Na lewo dostrzegłem poświatę wydobywającą się zza uchylonych drzwi do łazienki.
Podchodziłem bardzo powoli, aż po chwili usłyszałem:
- Teraz otwórzmy nasze żyły! Żyły! Żyły!
- A po co panie?!
- By krwi upuścić! Trzeba nam jej, bo innego atramentu nie mamy! A pisać musimy, by inne umysły gmatwać. Mówić „Co by było gdyby, albo gdyby nie było!”
Niewiele się zastanawiając wbiegłem do środka! Cała łazienka ociekała krwią mego przyjaciela, który ciął się jak opętany tępym mydłem, usiłując popełnić samobójstwo, krzycząc przy tym:
- Żyły! Żyły! Żyły!
Zerwałem się z łóżka i wrzeszczałem z przerażenia! Rozejrzałem się dookoła, nie było nikogo… Niespokojnym ruchem chwyciłem mój zegarek, aby zobaczyć, która godzina.
Była dokładnie północ. Zapaliłem lampkę nocną, aby troszku otrzeźwieć z emocji i dojść do siebie. Coś mnie tchnęło i spojrzałem w lewą stronę. Dostrzegłem zabryzganą krwią, małą książeczkę z naostrzonym mydełkiem i karteczką, na której pisało: - „Teraz Twoja kolej!”
-AAAaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!

[ Ciąg dalszy nastąpi…]

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...