Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Owoc


Drax

Rekomendowane odpowiedzi

Tego osobliwego ranka obudziłem się z przerażeniem. Nie od razu, co prawda, dotarła do mnie cała niezwykłość sytuacji, jednakże od pierwszej chwili przez skórę wyczułem, że nie wszystko jest takie, jakim być powinno. Otworzywszy oczy spostrzegłem brudną i obskurną ziemną lepiankę, a konkretniej – jej zaokrągloną powałę wznoszącą się ponad moją głową.
Ściany wyglądały jak ulepione z błota, lub odchodów, choć zapachy na szczęście nie wskazywały na tę ostatnią możliwość. Pod ścianami leżały rozmaite przedmioty: drewniane włócznie, łuk i strzały (raczej kiepskiej roboty), a także mnóstwo kości różnych zwierząt, gliniane naczynia, tudzież ich fragmenty. Wejście, jedyny zresztą otwór w błotnej kopule, przykryte było zasłoną ze zszytych kawałków skór, zza której to zasłony prześwitywało światło poranka. Poza tym w ziemiance było całkiem ciemno.
Leżałem nieruchomo zagrzebany wśród leżących na ziemi skór, których sterta zajmowała cały środek pomieszczenia. W tamtej jednak chwili moją uwagę w sposób przemożny przykuło coś innego. Mianowicie, kobieta leżąca wśród skór tuż obok mnie.
Muszę przyznać, że byłem tym co najmniej zszokowany. Jako ledwie osiemnastoletni chłopak nie miałem – rzecz oczywista – żony, a z żadną inną kobietą spać zwyczajnie bym nie mógł. Nie trzeba chyba nadmieniać, że była naga, chociaż większość uroków jej ciała skrywały skóry.
Była kobietą – trzeba przyznać – całkiem urodziwą, choć raczej nie w moim guście. Była, bowiem dosyć dobrze zbudowana. Miała jakieś dwadzieścia lat, może więcej i długie, rude włosy. Niezachwycająca, ale także i niebrzydka.
Obserwację tą przerwało mi jednak szokujące zdarzenie. Otóż bez jakiegokolwiek udziału własnej woli, podniosłem się na posłaniu i silnym ramieniem przyciągnąłem ją do siebie. Nie było w tym ruchu ani odrobiny delikatności, na jaką zasługiwała – przynajmniej moim skromnym zdaniem – każda kobieta. Natomiast ja momentalnie przekonałem się o całkowitym braku wpływu na poczynania mego ciała. Robiło swoje.
Ona, oczywiście, obudziła się i wkrótce lepiankę wypełniły jej bolesne jęki. Jej mina wyrażała jedynie cierpienie, co zważywszy na sposób, w jaki poczynało sobie z nią moje ciało było zupełnie zrozumiałe. W pierwszym odruchu poczułem żal spowodowany jej bólem, a zaraz potem – wstręt do samego siebie za krzywdę, jaką jej wyrządzałem. Cały wysiłek woli skupiłem na tym, by zaprzestać czynionego jej gwałtu, lecz bezskutecznie. W oczach kobiety szkliły się łzy.
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko smakować obrzydzenie, jakim napełniał mnie ten barbarzyński akt, aż do samego końca. W czasie tego koszmarnego stosunku uświadomiłem sobie również, że moje ciało nie było w istocie moim. Jeśli mam być szczery, było ono dokładnym zaprzeczeniem fizyczności człowieka, który znany mi był jako „ja”. Miałem, więc, potężne, krępe i silnie umięśnione cielsko, które musiało ważyć dobre sto kilogramów. Całe pokryte było owłosieniem, jakiego nie posiada chyba żaden człowiek. Swojej twarzy nie widziałem, chociaż wyobrażałem ją sobie: toporne rysy prymitywnego neandertalczyka o tępym spojrzeniu i umyśle bystrym niczym zatęchłe bagno.
Tenże jaskiniowiec, natomiast, nie czekając, aż dobiegnie końca nurt moich przemyśleń, już zaczął podnosić się na nogi. Był niski: miał może ze sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, ale mimo tego musiał się mocno pochylić, by nie zawadzić głową o sklepienie lepianki.
Rozglądając się dookoła zauważyłem pomiędzy śmieciami i rynsztunkiem parę rybek i nadgniłych owoców. Tu jednak należy zaznaczyć, że to, co określam jako „rybki”, w istocie mało zwierzęta powszechnie znane pod tym mianem przypominało. Owszem, miały one obły kształt i płetwy, ale były niesamowicie brzydkie i śmierdziały gorzej niż jakiekolwiek znane mi ryby. W dodatku były strasznie mizerne i pokryte twardą, grubą, szaroburą łuską. Oczy miały napuchnięte do niesamowitych rozmiarów, a wielu z nich brakowało w oczodołach. Moje ciało nie dało mi jednak zbyt wiele czasu na rozważanie dziwnego wyglądu zwierzątek.
- Jeść – warknęło przez ramię do wciąż pochlipującej na ziemi kobiety.
Skierowałem się ku wyjściu z lepianki. Coraz mniej podobała mi się cała ta sytuacja, niczym koszmarny sen, a tymczasem na zewnątrz czekał mnie kolejny szok. Odchyliwszy zasłonę i wyszedłszy z lepianki zobaczyłem otaczającą mnie ze wszech stron upiorną pustynię.
Dookoła stało jeszcze kilka podobnych domostw lepionych – na pierwszy rzut oka – z gliny i błota, których pełno było wszędzie wokół. Wejścia do wszystkich zasłonięte były zwierzęcymi skórami, a przed każdą (wliczając i moją własną) znajdowało się niewielkie palenisko. Poza mną nie było w okolicy żywej duszy – zapewne wszyscy jeszcze spali, albo może… wymarli?
Otoczenie, bowiem zaiste sprawiało wrażenie kompletnie wymarłego. Na ziemi nie rosło prawie nic. Żadnej trawy, ani kwiatów, nie tylko w obozowisku, ale i dalej, poza jego granicami. Ziemia była jasno brunatna, przypominała kolorem zbitą w twarde grudy musztardę. Tylko gdzieniegdzie spomiędzy brązowanych skał wystawały czarne, jakby osmalone kikuty czegoś, co kiedyś mogło być drzewami.
Jedno z takich drzew wznosiło się dokładnie po środku placu, który tworzyły wzniesione wokół lepianki. Miało cztery – pięć metrów wysokości i rozłożystą koronę. Było zupełnie czarne i sprawiało wrażenie, jakby mogło rozsypać się w proch pod najlżejszym dotknięciem. Było też zupełnie nagie – ani jednego listka, choćby już uschłego.
U jego stóp znajdował się ogromnych rozmiarów szaro-brunatny głaz. Wdrapawszy się nań, można było sięgnąć najwyższych gałęzi drzewa, lub objąć wzrokiem całą osadę i jeszcze dość duży obszar otaczającej ją pustyni, na której jedynym wyróżniającym się elementem krajobrazu był wąski strumień przebiegający jakieś dwieście metrów od osady.
Totalnej martwocie, jaka zdawała się emanować z drzewa, jak i z całego otoczenia, przeczył jakby wielki, czerwony owoc wiszący na jednej z gałęzi. Był inny niż wszystko dookoła; wyraźnie nie pasował do całości krajobrazu. Lśnił pięknie, niczym wypolerowany i cieszył oczy samym swoim widokiem. Wyglądał na soczysty i apetyczny; aż się prosił, aby po niego sięgnąć. Patrząc nań, odniosłem wrażenie, jakby zaschło mi w ustach, chociaż ciało moje nie zwróciło na to najmniejszej uwagi, więc chyba tylko mi się wydawało.
Zamiast tego zwróciło się w stronę lepianki, z której przed chwilą wyszło i sięgnęło po leżący gdzieś w pobliżu pęk długich, cienkich patyków. Miały chyba służyć za strzały, choć były wyraźnie krzywe. Tym niemniej, siadłszy na kamieniu, zabrałem się za ich ostrzenie. Czyniłem to za pomocą płaskiego kamienia o ostrych krawędziach, który również leżał gdzieś w pobliżu. Chciałem rozejrzeć się dokładniej po okolicy, lecz nie mogłem tego uczynić, gdyż ciało moje całkowicie skupiło się na podjętej pracy.
Mimo tego, przed oczami miałem wciąż czarny kikut na środku osady. Miał w sobie coś niezwykłego, magicznego… Szczególnie owoc.
Nagle gwałtownie podniosłem głowę, zaalarmowany furkotem odrzucanej na bok skórzanej płachty. Z jednej z pobliskich lepianek wynurzyła się niska, krępa i niesamowicie brzydka kobieta. Była cała pomarszczona i siwa. Z twarzy natomiast bardziej przypominała małego orangutana niż człowieka. Podobnie jak ja nie miała na sobie żadnej odzieży – najwyraźniej to prymitywne plemię nie znało wstydu, niczym zwierzęta i chodziło po świecie, jak je Pan Bóg stworzył. W reku miała sporych rozmiarów wyżłobiony w środku kamień, który miał prawdopodobnie służyć za misę lub coś w tym rodzaju.
Nie zwróciła na mnie najmniejszej uwagi, lecz ruszyła powolnym, spokojnym krokiem w stronę strumienia. Wróciłem do swojego zajęcia podczas, gdy dookoła coraz więcej ludzi wychodziło ze swych lepianek i zaczynało kręcić się po obozowisku. Byli przeróżni. Większość przypominała nieco inteligentniejsze wersje neandertalczyka. Osób starszych, jak kobieta, która poszła nad strumień było niewiele. Niektórzy jednak wyglądali nieco przystojniej, a pojedyncze przypadki – niemal zupełnie jak człowiek rozumny.
W tym czasie kobieta wyszła z mojej lepianki z glinianą misą w ręku. Poszła nad strumień i wróciła z wodą po krótkiej chwili. Na moment weszła znów do lepianki i opuściła ją, niosąc w wypełnionej wodą misie obrane z łuski „rybki”. Postawiła ją obok paleniska i zajęła się rozpaleniem ognia. Kupka sczerniałego chrustu leżąca w pobliżu była całkiem sucha, więc – najwyraźniej wprawna w rozniecaniu płomieni – kobieta bez trudu zapaliła ognisko. Postawiła misę na zmyślnie skleconym z patyków rusztowaniu nad ogniskiem i usiadła obok mnie w niemym oczekiwaniu.
Już po kilku minutach woda zaczęła obficie parować, dzień był, bowiem ciepły i suchy. Ludzie krzątający się dookoła patrzyli zachłannie na parująca misę. Po niektórych wyraźnie widać było skąpą dietę. W zasadzie nie powinno to dziwić, zważywszy na niemal kompletny brak życia dookoła osady, choć z drugiej strony, nie wszyscy byli głodni. Przed niektórymi domostwami płonęły solidne ogniska, w których piekły się lub gotowały posiłki znacznie obfitsze niż nasze „ryby”.
Rozglądałem się teraz dookoła, niczym wilk pilnujący swego kawałka zdobyczy przed zachłanniejszymi członkami stada. Niektórzy spośród naszych sąsiadów wyglądali naprawdę beznadziejnie. Znów poczułem litość i żal z powodu bezwładu nad własnym ciałem. Starałem się uspokoić, gdyż bezsilna złość na wiele by mi się nie przydała, podczas, gdy ciało moje najspokojniej w świecie rozglądało się dookoła. Mój wzrok znów prześlizgnął się po drzewie.
Uderzył mnie fakt, że nikt spośród głodujących mieszkańców wioski nawet nie spojrzał na zawieszony na jednej z gałęzi owoc. Zza chmur wyjrzało słońce i opromieniło go swym blaskiem, dodając mu jeszcze cudniejszego połysku. W pewnej chwili ten surrealistyczny pejzaż skojarzył mi się z obrazami świętych opromienionych światłem z nieba. Jednak, gdy po chwili znów spojrzałem w tamtą stronę, owoc wyglądał zupełnie normalnie, niczym dorodne jabłko na jabłoni sąsiada. Tym niemniej, widok, który wciąż niemal dokładnie widziałem oczyma pamięci, nie zatracił nic ze swojej wyrazistości i skłonił mnie do refleksji nad tym, gdzie też właściwie się znalazłem.
Tym czasem moja kobieta podniosła się z miejsca. Używając kawałka skóry, zdjęła misę z paleniska i postawiła na ziemi, zapewne po to, aby nieco przestygła. Następnie wróciła na miejsce, skąd patrzyła na mnie smutno, acz bez wyrzutu. Ja jednak nie patrzyłem na nią, choć znów poczułem żal i litość dla jej osoby.
Wtem, rozglądając się, ujrzałem na horyzoncie trzy czarne punkciki. W miarę, jak zbliżały się do wioski, rozpoznałem w nich trzech rosłych mężczyzn z włóczniami w rękach. A nie były to krzywe i powyginane, tępe badyle podobne do tego, który spoczywał w mojej lepiance. Ich oręż miał proste drzewce i zakończony był kamiennym grotem.
Kierowali się wyraźnie w naszą stronę. Wkrótce weszli z dumnymi i aroganckimi minami na środek placu, i stanęli pod drzewem. Jeden z nich wdrapał się na skałę, pozostali zaś omiatali obozowisko szyderczymi i pogardliwymi spojrzeniami. Wielu mieszkańców ściskało w dłoniach swe włócznie, potrząsając nimi w bezsilnej złości. Niektórzy wygrażali pięściami, a ja – co stwierdziłem z niemałym zdziwieniem – dołączyłem do nich we wściekłej demonstracji. Nie wiedziałem, dlaczego nie atakowaliśmy, przypuszczałem wszakże, że trzej przybysze mieli nad nami przewagę lub byli wysłannikami kogoś silniejszego.
Moja kobieta podobnie jak wiele innych wślizgnęła się cicho do lepianki. Natomiast ten stojący na kamieniu zakrzyknął donośnym głosem:
- Jeść! Dawać już!
Zrozumiałem teraz przyczynę naszej złości i po raz pierwszy zgodziłem się w pełni ze swoim ciałem. Dlaczego bowiem mieli ci przybysze żądać naszego pożywienia, którego przecież nie mieliśmy w nadmiarze? Bo byli lepiej uzbrojeni i – jak można się było spodziewać – liczniejsi? Zagotowałem się wewnętrzną złością i poczułem adrenalinę uderzającą w żyły.
Tym czasem większość mężczyzn znikła na chwilę w swych domostwach, po czym zaczęli wynosić z nich „ryby”, mięso, owoce i wszystko, co nadawało się do jedzenia. Niektórzy, nie mając zapewne nic lepszego, ofiarowywali przybyszom korzonki i kawałki czarnego drewna, o których bynajmniej nie powiedziałbym: „jadalne”.
Po chwili sam również wszedłem do swego mieszkania, by zabrać stamtąd pozostałe ze śniadania „rybki”. Jednocześnie cały gotowałem się z wściekłości. Na wszelki wypadek wziąłem też włócznię. Moja kobieta spojrzała na mnie wystraszona, lecz moje ciało nie zwróciło na nią większej uwagi. Wyszedłem na zewnątrz w samą porę, by zobaczyć dwóch obcych kopiących leżącego bezwładnie na ziemi starszego członka naszego plemienia.
Zebrani wokół mężczyźni, którzy złożyli już swoją daninę, pomrukiwali wściekle, potrząsając włóczniami i w niewyszukanych słowach złorzeczyli oprawcom.
- Dawać jeść! – powtórzył ten, który wcześniej wdrapał się na skałę.
- On nie mieć jeść! – krzyknął jeden z naszych. Poparł go głośny pomruk współplemieńców. – Wy odejść już – dodał po chwili.
- Dawać jeść – odezwał się znów ten na skale. – Wy dawać, my nie zabijać.
Ruszyłem w stronę drzewa, chociaż bałem się, że dojdzie do walki, a wówczas głupio byłoby znaleźć się w pierwszej linii. Niestety, tego typu rozumowanie najwyraźniej było obce mojemu ciału. Podszedłem do drzewa i, przeciskając się przez skupiony dookoła tłum, wkrótce stanąłem w pierwszym rzędzie.
Wtem gdzieś z tyłu wystrzelił w górę zaostrzony kij, który ugodził w pierś stojącego na skale mężczyzny. Trafiony zachwiał się i padł na ziemię. Dookoła zawrzało. Co prawda uważam, że bezrozumna agresja nie jest rozwiązaniem, lecz byłem w stanie zrozumieć współplemieńców rwących się do walki z nękającym ich wrogiem. Wątpię, żebym, mając kontrolę nad swym ciałem, rzucił się do walki, ale nie miałem wyboru.
Dobiegając do jednego z pozostałych obcych, zamierzyłem się na niego włócznią, lecz on był szybszy. Zwinnym ruchem wywinął się spod ciosu i przeszył mój brzuch na wysokości nerek. Padłem na ziemię jak nieżywy, lecz zachowałem przytomność. Chyba tylko cud uchronił mnie przed stratowaniem przez nacierających współplemieńców. Oczywiście pozostałych dwóch przybyszów nie miało żadnych szans w walce z nimi, choć stawiali zaciekły opór. Spośród naszych nie zginął nikt, ale nikt też nie pomyślał o tym, by udzielić mi pomocy.
Zrozumiałem to dość szybko i oswajałem się właśnie z myślą o śmierci, kiedy jeden z naszych – ten, który orędował wcześniej za maltretowanym starcem – wgramolił się na skałę
- My nie dawać więcej jeść! – wrzasnął na całe gardło. – My walczyć z wróg! My, razem z inni, co oddawać jeść! Ta walka skończyć wszelka walka! – krzyczał nowy wódz plemienia, a tłum potwierdził jego słowa aprobującym rykiem.
Zabawne, że nawet to stado prymitywów mogło toczyć ze sobą niekończące się wojny i walki, łudząc się niczym nasi znacznie bliżsi przodkowie, że kiedyś wreszcie zdołają położyć kres swym utarczkom. A powiadają, że historia uczy i pozwala wyciągać wnioski na przyszłość...

Leżałem pod drzewem u stóp przewodnika, lecz jego postać rozmywała mi się stopniowo, aż widziałem tylko drzewo z pięknym, lśniącym w słońcu owocem. I ujrzałem przed sobą czarnego węża w czerwone wzory, oplatającego się wokół gałęzi z owocem.
- Sssskoszzzztuj... – zdawał się syczeć wprost do mnie.
Wówczas dopiero w pełni uświadomiłem sobie, na co patrzę. To było objawienie najbardziej sugestywne z możliwych...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Po przeczytaniu mam mieszane uczucia. Na plus, fajny pomysł z rozdwojeniem bohatera, choć wydaje mi się, że mógłby być bardziej efektywnie wykorzystany. Na minus, po pierwsze, puenta nie zaskakuje. Po drugie, odniosłam wrażenie, że końcowy komentarz bohatera "Zabawne, że nawet to stado prymitywów mogło toczyć ze sobą niekończące się wojny i walki, łudząc się niczym nasi znacznie bliżsi przodkowie, że kiedyś wreszcie zdołają położyć kres swym utarczkom. A powiadają, że historia uczy i pozwala wyciągać wnioski na przyszłość... ' jest nazbyt pretensjonalny. Po trzecie, całe mnóstwo niekonsekwencji, czasem nawet w jednym zdaniu np. "Dookoła stało jeszcze kilka podobnych domostw lepionych – na pierwszy rzut oka – z gliny i błota, których pełno było wszędzie wokół." Po czwarte, dziwaczny szyk niektórych zdań np. "Poszła nad strumień i wróciła z wodą po krótkiej chwili." i wiele jeszcze usterek językowych. Nie chcę wyliczać już dalej, proponuję żeby jeszcze nad tym tekstem popracować, może trochę go skrócić. Oczywiście, to w pełni subiektywne. Pozdrawiam - Ania

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dzięki za wizytę i konstruktywne uwagi. Posiedzę nad nim jeszcze.

Prawdę mówiąc nie dziwię się krytyce, bo to staroć wygrzebany po paru latach z niepamięci cyberszuflady i ostatni mój prozatorski tekst zarazem. Chciałem zobaczyć, co Towarzystwo nań powie, jak go oceni ;) Chyba faktycznie zaniedbałem dogłębniejszego przyjrzenia się mu przed przeczytaniem. Mea culpa...

Pozdrawiam,
Drax

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...