Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Feniks


Rekomendowane odpowiedzi

Biegł po plaży tak szybko, jak pozwalał mu na to przesypujący się pod stopami piasek i rozbijające się o brzeg fale. „zdążę, zdążę... muszę zdążyć...”. Wdrapywał się na skalny klif, dłonie, rozdygotane z roztrzęsienia, co chwilę ześlizgiwały się z mokrych kamieni. Dotarł na szczyt, ale zdążył zobaczyć tylko białą, wpadającą do morza sukienkę. Jej zdławiony krzyk, ostatni wyraz cierpienia i ulgi, rozpłynął się we wrzasku rozbijających się o skały fal. Cisza. Przemawiał już tylko wiatr, symfonia podmuchów opowiadająca o zbliżającym się sztormie...




Była późna jesień. Znalazł go w ich wspólnym mieszkaniu. Wyglądał dość groteskowo. Zawsze przeciwny sztywnym zasadom eleganckiego ubioru unikał jak ognia garniturów, smokingów. Mówił, że prędzej umrze, niż pokaże się komuś w krawacie. Cóż... Właściwie, mówił prawdę.

Przewrócone krzesło, twarz posiniała od pętli na szyi. Nie zostawił nawet pożegnalnego listu. Po co? I tak dobrze wiedział dlaczego stoi teraz przed zwłokami swojego brata, wiszącymi na pośpiesznie związanych i zwiniętych krawatach, prezencie od ich matki, która dawała mu je przy każdej okazji przez ostatnie 6 lat, w nadziei, że doczeka chwili, gdy ten zrezygnuje z wytartych dżinsów i, jak mawiała, „choć raz ubierze się jak człowiek”.
Wiedział dlaczego. Wiedział aż za dobrze...



Ona już coś przeczuwała. Gdy tylko zobaczyła jego samochód parkujący na podjeździe, wiedziała, że przynosi złe wieści. Nie wiedząc co robić, w strachu przed niesułyszaną jeszcze prawdą, zamknęła się w swoim pokoju.
- Emily! Emily, ja... Znalazłem go w mieszkaniu... on... Emily... Emily!
Na próżno walił pięścią w drzwi, aż skóra na kłykciach popękała, a na sosnowym drewnie zaczęły pojawiać się szkarłatne plamy.
Emily zemdlała...



Wszystko zaczęło się gdy Mark przyprowadził do domu tę śliczną, niebieskooką brunetkę.
Nie chciała tam przyjść, ale widząc nieśmiałe spojrzenia, wypieki na twarzy... Wiedziała, że jest bardzo wrażliwy, a odmowa sprawiłaby mu zbyt wielki ból.
Okazał się sympatyczny, więc czemu by tego nie kontynuować? Jej nic to nie kosztowało, a on tak uroczo się uśmiechał, gdy był szczęśliwy.
Przy niej często się uśmiechał.
Ale na schodach zobaczył ją on, ten drugi. Później, za każdą wizyta próbowała znaleźć pretekst, by go spotkać. Był przystojny, męski, odważny. Lekko zarozumiały i pewny siebie. Byli braćmi – jak ludzie tak do siebie podobni mogą być od siebie tak różni?
Ona wydała mu się aniołem. Piękna, inteligentna... Uwielbiała jego głupkowate dowcipy i była taka zabawna, gdy odwracała spłoszony wzrok, przyłapana na podglądaniu go, gdy sądziła, że nie patrzy. Tylko co robiła z jego młodszym bratem?
Niedługo miał okazję się tego dowiedzieć. Przyszła z wizytą, niby zdziwiona, że nie zastała Marka. Już miał rzucić złośliwą uwagę, że przecież dobrze poznała dziwny tryb życia Marka, wiedziała, że wtedy, o tej porze... Ale dostrzegł w jej oczach determinację i z trudem zbieraną odwagę, przełamanie wstydu by tu przyjść, więc wpuścił ją do mieszkania.
Niesamowite, jak można rozmawiać przez wiele godzin z na pozór obcą ci osobą, o wszystkim, bez żadnego skrępowania czy zawstydzenia.
Wkrótce znów się spotkali, tym razem celowo, bez wstępu ze zmyślonymi historyjkami.
Oboje czuli, że muszą tę znajomość ukrywać przed Markiem. Bali się jak zareaguje. Oboje nienawidzili się za to rozwijające się powoli uczucie, lecz nie potrafili zrobić nic, by się mu przeciwstawić.
Z czasem przestali być tak ostrożni. Coraz częściej można ich było zobaczyć na wspólnym spacerze, seansie w kinie lub popijających kawę w kawiarni.
Biedny Mark. Tak bardzo chciał wierzyć w sympatię udawaną, bo przecież trzeba być miłym, bo to twój brat, twoja przyjaciółka.
Aż pewnej nocy posunęli się zbyt daleko. Zachęceni szeptami hamowanego od miesięcy pożądania, splotli się w nierozerwalny węzeł, spętani pasmami w ciemności zbudzonej namiętności.
Wtedy to Mark ich zobaczył...
A była to ta pamiętna noc późnej jesieni...




Gdy Emily obudziła się tego ranka nic już nie czuła. W jej wnętrzu nie istniało nic oprócz pustki. Zsunęła z siebie kołdrę, jak co dzień przez ostatnie kilka tygodni, przemokłą od łez.
Wiedziona jakąś dziwną, zobojętniającą siłą, nie zarzuciła na siebie nawet płaszcza. Wyszła boso w swojej białej nocnej koszuli.
Gdy stała na krawędzi skalnego klifu poczuła się znów taka winna. Nie chciała tego. Żałowała tego. Nie wiedziała co było największym błędem.
Mówią, że ludzie popełniający samobójstwo nie chcą tak naprawdę umrzeć. Chcą tylko, by umarło ich dotychczasowe życie, niczym Feniks narodzić się na nowo i żyć szczęśliwie z dala od teraźniejszych problemów. Głupcy. Nie wiedzą jak to jest, tak panicznie bać się życia, że nawet nowe będzie wyglądać tak samo. Gdy śmierć wydaję się być jedynym rozwiązaniem, jedyną ucieczką od słyszanych w głowie oskarżycielskich szeptów „winna... winna. WINNA!”. Wiedzieć, że nie zasługuje się na drugą szansę, wiedzieć jak słuszna jest wymierzona kara, wiedzieć, być świadomym... Nie chciała być świadoma niczego...
Spadając wydała z siebie zdławiony krzyk. „Przepraszam...”.




Przyszedł do niej tego ranka kierowany dziwnym przeczuciem. Pierwszy raz od dnia, gdy próbował uspokoić rozhisteryzowaną Emily.
Płakała. Tak bardzo płakała, kiedy jej powiedział. Patrząc w jej oczy, tak pełne poczucia winy, poczuł, że nie wytrzyma tego spojrzenia, obrazującego wszystko, co dusił w sobie, nie pozwalając dojść do głosu najciemniejszym myślom, więzionych gdzieś pod otoczką ironicznego stwierdzenia „to nie nasza wina”.
Stojąc na ganku czuł, że musi jej pomóc. Choć nigdy już nie będzie mógł znieść widoku jej oczu, musi zrobić choć tyle.
Matka wpuściła go chętnie. Myśląc, że tragedia córki wywołana jest zwykłą kłótnią (ona zawsze lubiła dramatyzować), gdy go zobaczyła poczuła pewną ulgę – dzieciaki porozmawiają, wyjaśnią sobie wszystko, a Emily znowu szczęśliwa będzie na nią krzyczeć, że kupiła śmietanę zamiast jogurtu i godzinami przeglądać się w lustrze, próbując jakby na siłę znaleźć jakąś fałdkę tłuszczu na swym szczupłym ciele.
Była zdziwiona, że nie znalazła Emily w sypialni. Ale on wiedział. Wiedział od razu.
Pobladły na twarzy pobiegł w stronę plaży.




Długo jeszcze przyglądał się rozbijającym się o brzeg falom. Został sam. Odebrawszy komuś jedyną cenną rzecz, trzeba było za nią słono zapłacić. Dlaczego to zrobił? Dlaczego tak zaplanował to los?
Kochał. Odnalazł prawdziwe piękno. Raz pochwyciwszy je w dłonie nie chciał go wypuścić. Wiedział, że robi źle, ale raz posmakowawszy szczęścia nie mógł wyrzec się jego smaku.
Unieszczęśliwiając jedną osobę uszczęśliwił dwie. Oddając to jako namiastkę szczęścia tej jednej, skrzywdziłby dwie. Czy można go za to winić? Czy można go karać za nieuniknięcie nieuniknionego, podążanie przeznaczoną mu drogą, niepowstrzymanie niepowstrzymanego?
Krzyczał. „Czy można mnie za to karać?!”.
Odpowiedziała mu cisza. I wiatr. Symfonia podmuchów zbliżającego się sztormu...




i co?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...