Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Cierpliwe dni


Rekomendowane odpowiedzi

Skrył twarz w cieniu kapelusza. Wieczór był. Podobno jesienny. Tylko tyle zdołał zaobserwować. Drzewa krztusiły się mnogością barw. Aleje spowite mgłą błądziły wśród liści, wzniecając zamęt stopami biegnących dzieci. Jegomość starał się pozostać anonimowym, niczym wypalony, pożółkły papieros porzucony w blasku latarni. Niestety dłonie pociły mu się natrętnie. Skrył je w kieszeniach szukając zegarka. Pragnął ukraść minuty, które pozostały do spotkania. Myślał o namiętnych pocałunkach na rozkładanej kanapie, czerwonych majteczkach na sznurze od bielizny. I podczas, gdy jego czujność usnęła nagle, zza rogu, niczym wiosenna burza, wybiegły jej włosy, usta, uśmiech i oczy, na które czekał. Jakby Słońce, które dotychczas grzało jedynie w Toskanii zaświeciło nad nim.

Tymczasem na drugim końcu Europy Napoleon krążył niespokojny po pokoju. Na szafce wybite z rytmu radio kontemplowało ciszę. Puste szafki oddychały pełną piersią. Kanapa gryzła się z molami. Tandetny obraz, portret bezimiennego pasterza na tle odległych Alp krzywił się na ścianie. Bonaparte, bezrefleksyjny, zniesiony na manowce czuł jej zapach, kojący uśmiech aprioryczny względem jego słów.
W miłości był redukcjonistą jednak ona, jako zjawisko, była czymś więcej niż Rosja. Być może dlatego, choć nawet przed sobą nie potrafił tego uzasadnić, nie wypominał jej, gdy wychodziła z łóżka i znikała przy oknie na całe noce - według niego somnambulizm nie dawał powodów do obaw. Znajdował ją siedzącą nad zimną herbatą ze strumykiem krwi spod nosa. Mimo to wierzył w jej tłumaczenia; że, to przez tlen - smutny w powietrzu.

„Ziemia kwitnie na wschodzie” – powtarzał w myślach, po czym wracał do swoich map. Zawsze wracał.

Wielkie, ciężkie Słońce. Tak, że czynność tak prosta, jak otwarcie oczu, stała się nagle czkawką o piątej nad ranem.
- Odnoszę wrażenie, jakby od poniedziałku minął rok – powitał ją.
Madame Daletti odwdzięczyła się pocałunkiem, jednym z tych, po których zostaje już tylko amnezja psychogenna. Jegomość pomyślał o „Dialogach” Platona, niestety nie chronologicznie. – Chodźmy – wyszeptała – do domu, gdzie wszystko jest nocą
i jest ciemno.

Gdy pod ciężarem jej spojrzenia upadł na kanapę ogarnęły go nieokreślone reminiscencje. Podszyte pasją, niepokojem oraz tęsknotą za czymś, czemu nie potrafił narzucić ram konkretnej personifikacji. Wieczorem mógł to być ojciec
(z powracającym zapachem tytoniu na koszuli), by przy następnym przeczesywaniu jej włosów przejść w niewyraźny obraz dawnej miłości (w podtekście tej pierwszej, słodkiej, spływającej po brodzie sokiem z arbuza).
Westchnienia oraz szepty szły w dziesiątki, wino rozlało się na dni i noce wielką plamą. Wrażenie, jakby zapadał się pod ciężarem emfazy, jaką Daletti kładła na jego imię narastało. Było zbyt głośno w zbyt wielu językach. Czuł, iż najwyższy czas wracać. W dodatku od drzwi dochodził zapach spalonych wrotek.

Dzika tęsknota - najcięższa kara. Z każdym uderzeniem serce wylewało mu się na pustynię. Nigdy odpoczynek, nawet w hamaku. Mógłby powiedzieć, że bezkarnie nie można przekraczać pewnych granic.
- Zanim zjedzą nas szafy pełne snów! – poderwał swoją armię. Sfinks spoglądał na niego nieufnie nie zauważywszy własnej, odpadającej brody.

Dzień przyszedł, minął a Bóg nawet się nie zająknął. Ostatnie jego urodziny były deszczowe, smutne i nieznaczące, ale Napoleon nie miał w zwyczaju narzekać. Pamiętał ją, co do słowa – zerkając na zdjęcie spostrzegł iskrę w jej oku, jakby postać z fotografii go rozpoznała, nakryła w najbardziej intymnej chwili. Chciał przemówić, lecz zdołał ledwie wymamrotać zlepek chaotycznych głosek. Uprzedził własne pytania, mimo iż na ogół nie radził sobie ze wspomnieniami;

Był październik, choć było w nim trochę lata. Graliśmy w szachy na zamarzniętym jeziorze - Bajkał albo Śniardwy - wtedy nie chodziło o geografię, tylko o zwykłą alegorię. Gwiazdy ciekły po gałęziach odległych drzew.
- Jak tu pięknie – próbowałaś odwrócić uwagę.
A gdy nie byłem w stanie oderwać myśli od twych bioder spytałaś, odsunąwszy się na odległość ciszy.

- A mnie zapamiętasz?
- Oczywiście! Jesteś lasem w polu, filozofią moich pocałunków – twe oczy niecierpliwie oczekiwały faktów. – Tego dnia, kiedy ktoś przesuwał meble
w mieszkaniu nad nami, sąsiad z czwartego piętra miał wylew. Mieliśmy po siedemnaście lat i absolutnie nic się nie zdarzyło. Zupełnie przypadkiem, za to całkiem samoistnie - nie było jak tego powiedzieć, więc już tylko milczałem. Tylko dlatego. Zawsze milczałem.

- Czy on zwariował w nocy? – unosiło się nad obozowiskiem w tamte ciężkie dni.

Zapach spalenizny odszedł, kiedy otworzył usta na powrót wypełnił go oddech. Jednoznacznym gestem naciągnął spodnie. Madame Daletti nieopatrznie odebrała to, jako zaproszenie na spacer. Jegomość przeczuwał, już wtedy, koniec ich historii. Był zdeterminowany, by empirycznie uporządkować fakty, miejsca i postaci. Jednak ich nogi zdawały się prowadzić do nikąd. Setki tysięcy kasztanów pod nogami i całe lata. Nie przeszło, by mu przez myśl, iż mogło być inaczej. Nieustannie w nią wpatrzony czekał aż ujrzy jego kłamstwa, jego zaplanowany obłęd. Lecz na przekór wszystkim spojrzała przez ramię.
Poznała te oczy i charakterystyczne milczenie. Znowu poczuła się tak jak wtedy, gdy pijany budził ją w środku nocy, by zaśpiewać kołysankę. Napoleon siedział smutny krusząc chleb dla gołębi. W głębi duszy kiwał przecząco głową zdając sobie sprawę
z tego, jak fatalnie prowadził jej narrację. Zaoferował Madame Daletti parasol, by chwilę później mogli zniknąć pośród huśtawek. Burza jąkała się jeszcze przez dobre pół godziny, po czym lunęło bez pardonu.

Jegomość został wykluczony na samym początku dygresji, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Odszedł nocą i nikt go nie spytał; o godziny wystane
w oczekiwaniu na autobus, o śnieg, deszcz na dworcach kolejowych, o to wszystko, co dla niej, a wszystko na nic. Choć odkąd się poznali uważał, iż miała zbyt kształtny tyłek, by wozić go tramwajem. I tak oto cudowne zapasy fantazji przemieniły się
w irracjonalny smutek. Na tyle dokuczliwy, że w drodze do domu biedny Jegomość potknął się o wykolejone tory.
Jakiś robotnik wezwał pogotowie, inny lekarz stwierdził zgon. Odwiedziłem go jakiś czas potem. Wiedział już, że życie to nie konspiracja wodospadów. Chciałem go pocieszyć, zrozumieć. Zwyczajnie, prozą, trochę po czesku, trochę po ludzku.
- Poznałem jej siostry; brzydkie, ładne, urocze, upiorne, wspaniałe i żałosne – nie byłem pewien, czy zapalić, czy poczekać na śniadanie.
Jegomość westchnął żeby nie przyzwyczaić się do samotności zbyt prędko. Niczym sól i cukier z jej ust. Jednocześnie, gdyż to jest zazdrość, ta noc w szpitalu, lecz nikt w szczególności.
- Chodźmy stąd – wstał późno pewnej zwykłej nocy. - Nie mam już śliny.

Księżyc był zimny i trwał dalej. Nieznośnie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Kiedyś gdy z zapamiętaniem surfując po internecie, Spędzałem całe godziny przed monitorem, Ujrzałem weń dumnego słowiańskiego wojewodę I skrzyżowały się zaraz spojrzenia nasze,   Dumny słowiański wojewoda, Rozsiadł się we wnętrzu mego monitora, Niczym niegdyś legendarny król Popiel, Zasiadł na swym zbudowanym z gigabajtów tronie…   Spojrzawszy na mnie z mego monitora, Ganić począł mego ukochanego powieściopisarza, Znaczące czyniąc Mu zarzuty, Rzekomej tyczące Jegoż niewiedzy,   Że uzbroił wczesnośredniowiecznych Słowian w młoty kamienne, A nie znane archeologom żelazne miecze, Niezawodne, niełamliwe, ostre i straszne, Niedorzecznymi bzdurami zapisując kolejną powieści kartę,   Że wsadził im w ręce drewniane kije, A nie śmiercionośne pioruny skrzące, Darem od gromowładnego Peruna będące, By wypalili nimi w ziemi Słowiańszczyzny granice,   Że nie odmalował w powieści słowiańskich wojów, Wiernym wizerunkom odkrytym w wnętrzach ich grobów, W trudzie i znoju polskich archeologów, Przeczących tychże niegdysiejszemu wyobrażeniu…   Zrazu zdezorientowany tymi zarzutami, Ku głębinom pamięci sięgnąłem wspomnieniami, Gdy po raz pierwszy w wieku dziecięcym, Dotknąłem nieśmiało niezwykłej tej księgi,   Kiedy to na starym strychu, Pełnym niezwykłych zapomnianych skarbów, W niewielkim domku mojej babci, Dotknąłem po raz pierwszy Starej Baśni…   A dumny wojewoda pogardliwie spoglądając z monitora, Ganił wciąż mojego ukochanego powieściopisarza, Iż piękni bohaterowie z kart Jego powieści, Śmią nie być posłuszni archeologa opinii,   Że ich nakreślone piórem powieściopisarza charaktery, Śmią nie hołdować współczesnych historyków wiedzy, Że nie wpasowują się w archeologów opinie, Wyobraźni pisarza pozostając jedynie posłuszne,   Że enigmatycznych tajemnic datowania radiowęglowego, Nie przewidział swym rozumem literata wrażliwego, Że śmiał nie przewidzieć w snach swoich, Najnowszych dociekań współczesnej archeologii,   Że najstarszej wzmiance o Słowianach, Zawierzył bez podejrzliwości wytrawnego badacza, Obnażając prostodusznego literata łatwowierną naturę, Niedorzeczną czyniąc zarazem powieści swej fabułę…   Mimowolnie oddałem się z dzieciństwa wspomnieniom, O niezwykłych chwilach spędzonych z starą tą księgą, Przypadkiem niegdyś na strychu znalezioną, W głębi mego serca rzewnymi wspomnieniami zapisaną,   I nieraz nieproszone pukają do mego serca, Tamte szczególne z dzieciństwa wspomnienia, Gdy z wypiekami na twarzy, Przewracałem wciąż kolejne Starej Baśni karty…   A usta zuchwałego wojewody, W coraz to mocniejsze uderzały tony, Coraz donioślejsze czyniąc zarzuty, Arcymistrzowi polskiej powieści,   Że tyle dobrego co i złego, Uczynił pociągnięciami pióra swego, Iż fałszywy obraz pradziejów, Nakreślił w wyobraźni swych czytelników,   Że poczynił On rażące błędy, Na kartach dziewiętnastowiecznej powieści, Odmalowując czytelnikom swą wizję Słowiańszczyzny, Tak różną od rezultatów odkryć archeologicznych,   Że uczynił On zbyt przyziemnymi, Dumnych synów rozległej Słowiańszczyzny, Od wyobrażeń panslawistów tak innymi, Od koncepcji mediewistów tak bardzo się różniącymi…   Cichutki szept koło serca, Rozkazał mi stanąć w obronie ukochanego powieściopisarza, Którego niezliczone piękne powieści, Kształtowały od dzieciństwa etapy mej wrażliwości,   Którego ponadczasowe mądre książki, W dorosłe życie mnie wprowadziły, A przez dorosłego życia ciernie i trudności, Swą niewidzialną mądrością za rękę przeprowadziły,   Przeto posłuszny podszeptom serca, Wbiłem swój gniewny wzrok w czeluście monitora, Niczym lśniący miecz ciśnięty w głębiny jeziora, By wyzwać strzegącego go wodnego demona…   I dumnego wojewodę zaraz wzrokiem przeszywam, Gestem tym chrobremu wojowi wyzwanie rzucam, A gniewne myśli ubieram w proste słowa… - Nie wyśmiewaj mojego ukochanego powieściopisarza!   – Wiersz zainspirowany powieścią „Stara baśń” autorstwa J.I. Kraszewskiego.   ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Wiersz ten planuję w przyszłości włączyć do powstającego właśnie zbioru kilkudziesięciu wierszy mojego autorstwa opatrzonych wspólnym tytułem „Oddychając Kraszewskim…".    W zamierzeniu moim ma to być zbiór kilkudziesięciu wierszy zainspirowanych twórczością Józefa Ignacego Kraszewskiego i będących zarazem hołdem dla tego arcywybitnego polskiego pisarza. Spoiwem łączącym wszystkie te moje wiersze będzie chęć oddania hołdu szeroko rozumianej twórczości Józefa Ignacego Kraszewskiego będącej fenomenem w skali całego świata... Każdy z wchodzących w skład niniejszego zbioru moich barwnych wierszy będzie hołdem dla jakiejś powieści, opowiadania lub poematu autorstwa tego wielkiego Mistrza polskiej literatury.    Od czasu przeczytania przed kilkoma laty z wypiekami na twarzy Starej Baśni, to właśnie J.I. Kraszewski pozostaje jednym z moich ukochanych pisarzy, a każda przeczytana przeze mnie kolejna powieść Jego autorstwa zachwyca mnie jeszcze bardziej… Dlatego też pomysł stworzenia zbioru wierszy dedykowanego pamięci tego jakże wybitnego pisarza zrodził się we mnie z potrzeby serca, by w ten sposób wyrazić mój szacunek i uznanie dla tego jednego z najwybitniejszych Polaków w dziejach naszej Ojczyzny i dla Jego wieloletniej działalności pisarskiej i wydawniczej… Niestety nie mogę ze swojej strony obiecać że uda mi się rzeczony zbiór kilkudziesięciu wierszy mojego autorstwa szybko ukończyć, ani też nie mogę obiecać że uda mi się kiedykolwiek wydać go drukiem...
    • @Andrzej_Wojnowski       Nie na darmo jesteśmy Polakami! Lecz by po kolejnej nieprzespanej nocy, Gdy snem zamglone rozewrą się powieki, Rzucać się śmiało w wir codzienności.   I nie straszny nam podły świat Z wrogiem zawsze gotowiśmy w szranki stawać W obronie odwiecznych wartości śmiało oręża dobywać, Jak i przed wiekami kwiat polskiego rycerstwa…      
    • Mój bóg zapuścił długie włosy, Pije wódkę tam, gdzie są wyrzutkowie. Uśmiecha się, gdy gardzi się nim, bóg chaosu, nie królewskim syn.   Mieszka w squacie, co się rozpada, W świecie dymu, gdzie myśl odpada. Śmieje się z życia absurdalnej gry, Buntownik w chaosie, co stworzyliśmy my.   Bez złotych tronów, bez wielkiej wiary, Wspólny oddech to jego ofiary. Bóg szarości codziennych dni, Bez światła nieba, co w blasku lśni.   Ten mój bóg, tak daleki od prawdy, Istnieje w cieniach, w melancholii jawny. Lustro życia, które widzimy, bóg surowej rzeczywistości, w której żyjemy.
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...