Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Wybrałem miejsce, nieco mdławe, przyznam: to nie są warunki do efektywnego tworzenia i wolałbym teraz siedzieć daleko stąd rozkoszując się towarzystwem przytakującej na wszystko niewiasty. Koniec. Ilość banału jak na pierwsze zdanie wstępu przekroczyła dopuszczalny limit a parada wytwornych czytelników odłożyła książki. Sytuacja przegłosowywania miejsca jest jednakże nieco bardziej skomplikowana i udręczona tajemnicami istnienia niż parskliwe stąpnięcia obalanych lektur.

Zatem siedzę w sklepie z materiałami budowlanymi jako ten trzeci, ten, którego zwykła paczka bohaterów prosi w dobrym filmie o towar, a on bez odrobiny człowieczej mimiki podaje reklamówki, odbiera pieniądze.
Pora roku wślizguje się do wewnątrz z choćby najsubtelniejszym otwarciem drzwi, dlatego widok ludzi kojarzy mi się jednoznacznie z mrozem. Ale dziś jestem szczęśliwy. Szef mój, pan Rosół, najświętszy a przy tym niewyobrażalnie niespokojny jegomość przy pomocy wielkiego, przenośnego, elektrycznego grzejnika z lisią zręcznością zainstalowanego pod ladą, opracował dla mnie oazę. Począwszy zatem od tego późnojesiennego dnia mogłem przyjmować tłumy bez obaw o odmrożenia i śmierć Ala Leonardo Di Caprio.
Odwrócony to tyłem, to przodem, to znów wtulony w kochliwe pokłady ciepła z laptopem szefa opartym o kolana, pobudzałem osowiały poprzednim stanem rzeczy mózg.

JA
No już, ruszże się piracie ospały, chrumknij na znak, że się zgadzasz, chrumknij choćby powiekami!
MÓZG
-
JA
Plis, nie rób mi tego, kto pod kim dołki i wpada potem i jest potem płacz i zgrzytanie, chrumknij.
(w tym miejscu organ przyjmuje racjonalną argumentacje)
MÓZG
Chrum!

Najlepsza moja cząstka wróciła do formy, nie było mowy o jakimkolwiek chłodzie. Chrumkały też dłonie. Powyżej granicy górnej trzydziestki szóstki C wszystko nabiera rumieńców. Toteż palcowałem klawiaturę gęstą, rozpędzoną dziesiątką. W wydawać by się mogło niewymiernie owocnych pląsach, udzielało mi się to dziwne wrażenie, że nic już nie pójdzie na marne, a wszystko przez jeden skok temperatury z jednego, przenośnego grzejnika weźmie się i przeprowadzi w najbardziej dogodną placówkę.
I jak to zaśpiewywał się Linda:

Nigdy nie będzie takiego lata…

I nigdy już później miało go nie być. Nie było, ani chrumknięć, ani chrumkliwych tekstów. Nigdy takiego lata jak ten początek zimy. Nie było tych nobli co sobie za Rosołowe, pieskie wynagrodzenie i w jego miejsce, wymarzałem. I ta przyszłość, z gatunku burzliwych, już wtedy rozsiewała się we mnie swoimi ośmiorniczymi wątpliwościami. Alleluja!



Drzwi na zaplecze znajdowały się tuż za mną, a ponieważ owo niewielkie pomieszczenie było jednocześnie biurem Rosoła, który mógł stamtąd wyjść w każdej chwili, musiałem mieć się na baczności. Gdyby ten fanatycznie religijny i bezpardonowo wyznający uczciwość, mierzący prawie dwa metry i ważący prawie dwieście kilo, kloc, przyłapał mnie na zapisywaniu drugiej strony a4, czcionką dwunastką, żadna wirtualność by mi nie pomogła. Im dalej w fabułę, im więcej słów, im mniejsze literki, im, im , im, im, tym gorzej. Od biedy mógłby kupić jedną z dwóch starannie uplecionych przeze mnie bajeczek:

1)
Kierowany ogólnym i powszechnie panującym rozgardiaszem postanowiłem napisać regulamin dotyczący zasad poruszania się po sklepie, praw konsumenta, oraz ewentualnych kar w przypadku zniszczenia mienia spółki Rosół eSA. Dlatego też ośmieliłem się na moment odłożyć w czasie katalogowanie faktur, za co z góry pana przepraszam.

2)
Sorki szefie drogi, nie starczyło czasu w chacie by dziergnąć podanie o dofinansowanie sierocińca, w którym te dzieciaczki…

3)
Oko- ucho- nos- policzek
cóż się pocisz troglodyto?
chciałbyś żeby mnie artyście
odebrano moje pismo?
Oko- ucho- nos- policzek i wargi sromowe
chciałbyś łotrze żeby pisarz swą urwał opowieść!
Precz stąd dręczycielu!

Z pewnością nie pochwaliłby żadnej wymówki, taka już jego irytująco prymitywna natura, ale czy wyleciałbym tak od razu, tak z miejsca? W swoim zapamiętałym dążeniu do sprawiedliwości, równości etc. Pan Edmund pragnął tylko rozstawiać ludzi po kątach, a kto dałby się rozstawiać lepiej niż biedny ja? Nikt – tego byłem pewien, nawet żona Rosołowa, pomimo swej pokornej patriarchalnym poniżeniem postawy, na tym polu nie stanowiła dla mnie konkurenta. Byłem kurwą szatana, ona jego żoną, zatem oczywistą sprawą jest, iż musiałem robić dużo więcej i ciężko pracować na swoje piekło, podczas gdy jej wystarczył ślub. Grzejnik przenośny zaczął nieprzenośnie oparzać. Nie, to przecież nie zwolnienia się bałem, a samej sposobności ku niemu. I tak doszedłem do puenty, jeszcze tylko wzorki bo klamka aż chodzi – przywróć, minimalizuj, zamknij, przywróć, minimalizuj, zamknij.

Prawica Edmunda w tej samej sekundzie spoczęła na mym ramieniu:
- Michaś, słuchaj no – za każdym razem zaczynał od tego, niczym niespełniony bard bez przewrotu, który zapewniłby mu jego bardowość i poklask. – masz tutaj słoiczek i ogrzej go troszku, bo mi w nim klej zastygł – po czym ująwszy naczynie oburącz dodał- tylko musisz go tak… trząść nim, potrząsać, wiesz o co chodzi. – tak, kolejny zwrot właściwy dla wszystkich jego poleceń, tortura psychiczna dla mojej matki, gdyby tylko usłyszała jaki mózg jej synka może być oporny, że aż trzeba się dopytywać o reakcję…

JA
Matulu, mamuniu, mamusiu, musiu, on mi upośledzenie mi moje wytyka mi…

MATKA MOJA
Jakie śledzenie synek, zdrowy mój niech to będzie ci wiadomo ci!
JA
A skoro mój z łepepetynki taki móżdżek wystaje, że aż się pytać trzeba czy nie wylatuje. A on i cicho i cicho.

MATKA MOJA
Już ja mu narobie ciszy, się w ciszę tak bez słowa zapadać, na oskarżenia i spekulacje narratorskie w pierwszej osobie narażać synka, a chrum, chrum, piraciku, piracie bezoki beznogi milczku! Chrum!

JA I MÓZG
Nie tak mocno! Stop! Mamuniu, przestań, przestań, chrum! Chrum!

Zapewniwszy Edmunda o dogłębnym i szerokim pojęciu problematyki ogrzewania słoiczków pozwoliłem aby i moje dłonie potwierdziły tę niezwykłą umiejętność. Rosół stał nade mną chwilę, widocznie się jednak gdzieś śpieszył, bo cały był tego dnia rozedrgany i skołowany. Pieklił się w nim jego diabeł na coś, na jakiś wybryk z pewnością i kiedy o godzinie jedenastej trzydzieści sześć postanowił dać mu wolną rękę, zza drzwi usłyszałem tylko:
- Zamknąć możesz wcześniej, dzisiaj, a potem, też dzisiaj, zajdzie tu Wiktoria!
Komunikat rozbił we mnie poczucie równowagi, całe szczęście mój środek ciężkości spoczywał, podobnie jak ja, w wygodnym skórzanym fotelu. Zdziwienie to nie mogło się jednakowoż obyć bez zakładników. Czy są jacyś ochotnicy? Równowagi nie liczymy! A, tak, opadła szczęka, wytrzeszcz obustronny, oczny…
Wiking. Siostrzenica. Sex na twardej ladzie w zmienionych godzinach otwarcia. Uchwyciłem słoiczek oburącz, moje dłonie zafurkały na falach ciepłego powietrza z przenośnego grzejnika Rosoła. Potrząsanie szklanym pojemnikiem przychodziło mi dziwnie łatwo, góra-dół dół-góra-dół a wszystkie te góry i doły w takt moich o Wikingu rozmyślań.

Trzepałem słoikiem, odstawiałem słoik, myślałem i tak w kółko. Nadeszła pora trzepania – uchwyciłem słoiczek oburącz, moje dłonie zafurkały na falach ciepłego powietrza z przenośnego grzejnika Rosoła, góra-dół, dół-góra-dół dół-Wiking-dół Wiktoria Rosół, siostrzenica, bardzo mi miło- dół:
- A co też pan robi?- z nieskrywanym, fragmentarycznie przechodzącym w figlarność zaciekawieniem spytała blondynka.
Rzeczywiście słoiczek pod ladą pląsał jak potępieniec za utracona nadzieją, w myślach przewijały się scenariusze niemieckich filmów porno.
-Ja? To? Tylko? Słoiczek? Mój? Pani? Szefa? Z? Czymś? Do? Ogrzania? W? Środku?
Figlarność pokajana politowaniem, za pewne mającym dotyczyć ilości znaków zapytania w mojej wypowiedzi.

CDN

  • 3 tygodnie później...
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Ostatnio się bawię językiem więcej bo pomysłów nie mam...
dziękuję za koment szczerze mówiąc nie liczyłem na wiele, a txt znalazł się tu bo nie miałem jak na 2 kompa go przenieść///
pozdrawiam Jimmy
  • 1 rok później...
Opublikowano

Dobrze, że nie miałeś jak na drugiego kompa przenieść ;)
Fajnie się czytało. Momentami ta słowna zabawa przypominała Steda.
Lubię czytać prozę, ale daleko mi jeszcze do takiej zgrabności i lekkości pisarskiej jak Twoja.
Tekst wciąga, wywołuje uśmiech, a to bardzo dużo.
Pozdrawiam :))
P.S. Czekam na c.d.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • tyle słońca w całym mieście nie widziałeś tego jeszcze Mars złowrogo się uśmiecha płynie wolno wierna rzeka gwiazd mrugawica Drogi Mlecznej oświetla wieże ratusza zegar wybija północ Nosferatu i Dracula spacerują po dachach starych kamienic niech sią świeci 1 maja to towarzysz Lenin wyznacza kierunek eksploracji galaktyki... towarzysze.... pomożecie?    
    • Profesor uniwersytecki, powiedzmy, że Jan F., miał usposobienie kłótliwe, a temperament choleryka, co czyniło z niego człowieka szczególnie niemiłego. Dlatego też, przy pierwszej nadarzającej się okazji, szśćdziesięcioletniego Jana F. zwolniono z uczelni na emeryturę. Ojciec profesora był również profesorem, tak samo jak jego dziadek, który wykładał historię starożytną na uniwersytecie lwowskim, oraz na paryskiej Sorbonie. Ojciec Jana F. zginął w wypadku jaki zdarzył się w uniwersyteckim laboratorium. Podczas eksperymentów nad przedłużeniem życia, profesor stracił życie. Podczas bowiem podgrzewania jakichś specyfików, nastąpił potężny wybuch, niszcząc laboratorium, a przy okazji rozrywając eksperymentatora na kilka części. Swego czasu sprawa była dość głośna. Po ojcu Jan F. odziedziczył między innymi złoty zegarek kieszonkowy firmy Patek, ze złotą dewizką. Profesorowie uniwersyteccy tym się różnią od zwykłych magistrów, że chodzą w garniturach, przeważnie z kamizelkami. W kieszonce kamizelki Jan F. nosił właśnie zegarek po ojcu. Należy nadmienić jeszcze, że Jan F., będąc już profesorskim emerytem i pobierając niezbyt duże świadczenia emerytalne, był jednak człowiekiem dosyć majętnym, bo w spadku po rozerwanym tatusiu odziedziczył między innymi komfortowe mieszkanie, domek na wsi z parterowym tarasem i kolekcję obrazów średniowiecznych mistrzów pędzla. Wszystkie nieruchomości zostały sprzedane, a pieniądze ulokowane na długoterminowych kontach bankowych. Jan F. żył praktycznie z emerytury. Chociaż elegancko, ale jednak staroświecko niemodny Jan F. stołował się w tanich stołówkach Caritasu, czasami w dworcowym bufecie, czasami u sióstr zakonnych. Pewnego dnia, w przerwie między zupą pomidorową z kluseczkami a naleśnikami z serem, emeryt zauważył brak zegarka, który dopiero co był na swoim miejscu, bo przecież właściciel sprawdzał czy już czas na posiłek. Profesor bardzo się awanturował, aż wywalono go za drzwi. W takich tanich jadłodajniach kręci się sporo elementu, i właśnie w jego kierunku biegły podejrzenia profesora. W kilka dni później Jan F. wrócił na dworzec, licząc, że być może ktoś zechce mu odsprzedać czasomierz który mu ukradziono. Zaczął wypytywać różnych lumpów, czy nie mają może jakiegoś zegarka na sprzedaż. Owszem mieli. W cenach bardzo okazionalnych. Głównie jednak naręczne. - Bierz pan, przekonywali profesora, bo dzisiaj weżniesz pan tego, a ja jutro przyjdę do pana z innym, mówili. - Aż natrafisz pan na taki, jakiegoś  pan sobie upatrzył, dodawali. Profesor porzucił  parasol i zaczął chodzić z teczką. Podchodzili do niego ludzie bardzo różni. Kobiety i mężczyźni, brzydcy i ładni, damy i łachudry. Każdy z jakąś sprawą. Jan F. mimowolnie zaczął się specjalizować w swym nowym fachu jakże innym niż swoje dotychczasowe zajęcie. Jego dostawcy dobrze wiedzieli, że Prokurator, bo taką właśnie ksywę  w złodziejskim półświatku otrzymywał Jan F., bierze tylko rzeczy nieduże i drogie, czasami sprawdzając ich wartość w książkach, jakie nosił w teczce. Kupił sobie straszaka i nosił go w kaburze na szelkach  pod marynarką, często częstując  swą złodziejską klientelę, niby przypadkowo jej widokiem. Z biegiem lat Jan F. stał się potentatem w paserskim świecie stolicy.  Zachowywał jednak dużą ostrożność. Nikt nie wiedział gdzie mieszka.  Odbierał towary w różnych punktach miasta, które obchodził kilka razy w ciągu dnia. Kupował biżuterię, antyki, zegarki, wieczne pióra, znaczki pocztowe, złoto i srebro... ale nie wzgardził też starymi włoskimi skrzypcami czy bogato inkrustowaną srebrem i masą perłową, turecką strzelbą skałkową. To było jedno z oblicze emerytowanego profesora. Drugie to takie, że miał trzy konta na allegro, ale korzystał też z ogłoszeń w stołecznej i ogólnopolskiej prasie. Tu już był sprzedawcą. Sprzedawał z ogromnym zyskiem kupowane od złodziei przedmioty. Budził zaufanie. Z wyglądu  stateczny i dostojny,  o nienagannym wyglądzie i niebanalnej  inteligencji. Z kupcami umawiał się na mieście, ale w innych miejscach niż ze złodziejami. Po czterech  latach nowego zajęcia, emerytowany profesor Jan F. był już bogaczem. Wtedy właśnie zdarzyło się coś nadzwyczajnego. Sąsiad Jana F. aktor Piotr W. wyszedł wieczorem do śmietnika wyrzucić swoje posegregowane śmieci. Tutaj, przy kubłach ze śmieciami został zastrzelony. Świadkiem zabójstwa była kobieta którą własny pies  wyprowadził  na spacer. Widząc upadającego po strzałach człowieka, zaczęła histerycznie krzyczeć.  Ale to był błąd, bo w zamian za krzyk dostała od bandyty kulę, która trwałe  uszkodziła jej kręgosłup. Sprawcy zabójstwa wsiedli do samochodu i zaczęli uciekać. W osiedlowej uliczce zajechał im drogę policyjny radiowóz. Wywiązała się strzelanina, w wyniku której, na miejscu zginął jeden z bandziorów i jeden policjant. Drugi, ranny bandyta przebił się przez zaporę z policyjnego radiowozu i zaczął uciekać. Na drodze głównej zderzył się z innym samochodem, spadł z wiaduktu na rozłożyste drzewo i na nim zawisł. W samochodzie w który uderzył samochód bandyty, zginął 35-letni mężczyzna, a jego żona została poważnie ranna. Policja wezwała straż pożarną i ta wydobyła z wiszącego pojazdu nieprzytomnego, rannego jedynie w wyniku postrzału w nogę i z ogólnymi potłuczeniami, bandziora. Zdarzenia koło śmietnika miały więc dramatyczny ciąg dalszy. Policja szybko zidentyfikowała ściągniętego  z drzewa przestępcę. Okazał się nim wielokrotny recydywista, znany policji, bandyta i paser Roman D. Podczas pierwszego przesłuchania zeznał on, że razem z kolegą zabili Prokuratora z zemsty, bo ten zrujnował im  całe życie zawodowe. -Jakiego znowu prokuratora, przecież zabiliście aktora, dziwili się policjanci. W trakcie dalszego przesłuchania szybko ustalono, że bandyci zabili nie tę  osobę którą chcieli. Aktor zginął więc przez przypadek i nie miał nic wspólnego z człowiekiem o pseudonimie „Prokurator”. Rozpoczęło się w tej sprawie śledztwo. W kilka dni później Jan F. został zatrzymany w poczekalni dworcowej, podczas kupowania od złodziei, starego, grubo złoconego,  srebrnego kielicha mszalnego. Znaleziono przy nim jedenaście telefonów komórkowych na kartę.  Jeszcze kiedy funkcjonariusze po cywilnemu wyprowadzali z dworcowej poczekalni Jana F., podbiegł do niego, nieświadom całej sytuacji  łysy człowiek  krzycząc z kilku metrów: – Panie Prokuratorze, weźmie pan futro z lisów?. Bardzo się zdziwili kiedy policjanci wsadzali go do samochodu z Prokuratorem i zawieźli na Komendę. Jan F. jak na emerytowanego profesora przystało, do niczego się nie przyznał. W jego mieszkaniu znaleziono kilka przedmiotów pochodzących prawdopodobnie z kradzieży. Świadków paserskiej działalności profesora nie udało się odnaleźć, bowiem ludzie ze środowiska Jana F. bardzo nie chcą dzielić się z policją swoimi tajemnicami,  nie tylko z powodu lęku o swoją przyszłość, ale też z obawy przed swoim przestępczym środowiskiem. Policja mimo wysiłków nie odnalazła pieniędzy zarobionych przez Jana F. na przestępczym procederze. Kiedy przesłuchiwano zatrzymanego profesora, cały czas dzwoniły telefony, a dzwoniący pytali gdzie można towar odebrać, albo czy można negocjować cenę. Profesor był nieugięty na perswazje policjantów i tłumaczył się, że ze sprawą nie ma nic wspólnego. Telefony znalazł w torbie w śmietniku. –A ładowarki do nich  jakie ma pan w domu? pytali przesłuchujący. –Te telefony były właśnie z ładowarkami  bronił się Jan F. Wreszcie policjanci ustalili, że znaleziony, w szafie profesora  wysadzany szmaragdami i rubinami złoty krucyfiks, pochodzi z kradzieży w Gdańsku. Było takie zgłoszenie sprzed dwóch lat. Niestety człowiek który zgłosił kradzież zmarł bezpotomnie i nikt nie mógł potwierdzić, że skradziono właśnie ten krzyż. Ustalono, że Jan F. nie miał konta na allegro, chociaż z historii operacji na jego laptopie wynikało, że używał takich kont na których sprzedawano monety, znaczki, złote okulary, papierośnice itd. Ludzie  na których nazwiska i adresy otwierano konta nie mieli z Janem F. nic wspólnego, podobnie jak z kontami na allegro, na swoje nazwiska. Ponieważ wszystkie te osoby mieszkały w Warszawie i korzystały ze skrzynek na listy, zacny profesor przejmował z nich pocztę, wcześniej zgłaszając na nazwisko właściciela skrzynki, prośbę do allegro o otwarcie konta. Odbyło się sprawa sądowa, na której oskarżono Jana F. o paserstwo. Emerytowany profesor o wyglądzie człowieka statecznego i poważnego, wywarł jednak na sędziach dobre wrażenie i został skazany jedynie za kupno skradzionego z wiejskiego kościółka kielicha mszalnego. Twierdził on przed sądem, że kupił go, ponieważ chciał przedmiot liturgiczny zwrócić do kościoła, albowiem kradzież w kościele jest nadzwyczajnie gorsząca. Sąd nie dał się jednak nabrać i wymierzył Janowi F. karę jednego roku więzienia w zawieszeniu. Niektóre środowiska i zawody mają ogromny dar w zacieraniu za sobą śladów swej działalności. Chciałoby się wierzyć, że te szczególne w tym zakresie zdolności Jana F. były, w jego akademickim świecie, zjawiskiem niezwykle odosobnionym.              
    • podoba mi się:)))))   przypomniałeś wydarzenie z lat 60.                                 Wracałem z kolegami ze szkoły (godz.13 albo 14) do domu. Czekaliśmy na autobus, a przystanek był przy kinie 1 maj - było w tedy takowe i jak na tamte czasy jedno z lepszych. Autobus nie przyjeżdżał a pod kino przyszło trzech pijaczków - zeszli się. Grabula, grabula i jeden z nich zza pazuchy wyjął pół litra. Miny śmiejące - przyjaźń do zgonna. Ale pech chciał, że temu co trzymał, flaszka wyleciała z łapek i się stłukła na betonowym chodniku. Skulił się w sobie i przyjął pozycję zbitego psa - przepraszał. Wszyscy się pochylili z żałosnymi minami Wydawało się że za chwilę będą zlizywać z betonu zawartość. Po 5 min w głębokim smutku odeszli. :)    
    • życie to nie jest żadna gra to miłość nad własne ego ona pozwala nam w szczęściu trwać kochać bliźniego jak....   Pozdrawiam
    • głupota z rozumem się nie pojedna nawet w reakcji termojądrowej jak woda z ognie to jest rzecz pewna że tylko jedno zwyciężyć może   choć świat dzisiejszy wciąż zaskakuje głupota maskę wdziewa rozumu omamia ludzi wdziękiem ujmuje nie zwiedzie mądrych wrzaskiem wśród szumów :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...