Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

NIE ZA CHLEBEM , ALE ZA BUŁKAMI CZYLI RZYMSKIE WAKACJE cz.I


Domher

Rekomendowane odpowiedzi

Pocieszna a y pouczayąca historya
O skutecznym rad sposobyie,
Opisana ku pamyienci y pokszepyieniu serc
zniechenceniem y zyłudzeniamy Wszelakimy
dotknientemi, objentemi czy też zarażonemi,
Co uleczon być możebne,
a nawet konieczne dla podyjencia truda a dalszego Żywota
by letkim go uczynić

Nad Tybrem. Obserwuję mrówkę , która z wielkim, i zastanawiającym wysiłkiem ciągnie aluminiową blaszkę z kartonowego wina , które przed chwilą otworzyłem. Wygląda to tak, jakby człowiek ciągnął za sobą kamienicę.
A jednak ona daje sobie radę. Mrówki też mają swoje skupy złomu, gdzie te mniej uspołecznione próbują coś zarobić. W tym świecie nawet motyle jakoś pracują na swoje utrzymanie . A co ja za sobą ciągnę , może jakiś hol . Auto holo caust. A może coast, najlepiej Lazurowe albo Wybrzeże Kości Słoniowej. Ale dlaczego jestem w Rzymie?
Podobno przypadek to coś, pod czym nie chce podpisać się Bóg. Amen.
Na granicy tylko ja się pocę , przed nami jeszcze kilka autokarów do sprawdzenia potem my. Wywożę z Polski wszystko co jest dla mnie cenne, między innymi starodruk z szesnastego wieku, dlatego się pocę. Drżącymi dłońmi palę papierosy, drżącymi podaję paszport. Uciekający wzrok, nie nadaję się na przemytnika. A i tak wszystko na nic, najadłem się strachu a oferują mi sto „ojro” na huj mi sto.
Ostał mi się jeno plan. Przez internet znajduję gościa, który jedzie do Włoch. Odjazd. Reinhold jedzie do Rzymu na jeden dzień by spotkać się ze swoim hinduskim guru. Nie ma co, nieźle się zaczyna. Facet po drodze serwuje mi opowieść o swojej Drodze. Opowiada o wypadku, podczas którego był świadkiem śmierci i widział jak Dusza Opuszcza Ciało.
Od razu myślę o Morrisonie i kątem oka obserwuję Reinholda , czyjaż to dusza zagnieździła się w tym Niemcu. Nie, to nie indiański szaman, ale chyba też nie ludojad. Naprawdę obiecująco się zaczyna. Co będzie dalej? Po drodze zabieramy jeszcze dziewczynę i chłopaka włoskiego pochodzenia, który jedzie uregulować sprawy spadkowe. Powód wycieczki dziewczyny jest co najmniej niejasny, twierdzi że najlepsze lody są w Rzymie. A ja? No cóż. Eskapizm i poszukiwanie. Wrażeń. Ale mój plan jest wzruszająco prosty i jasny. Jadę do tybetańskiej sekty dzogczen, odłamu buddyzmu wadżrajany. Najlepszy ubaw w tym, że przez kilka dni szukałem we wszelkich możliwych mapach tej wioski, która gdzieś zaginęła w górach Toskanii. Merigar nie ma na mapie. W końcu zawierzam wywiadowi internetowemu, który sugeruje, że mam się kierować na Arcidoso, małe miasteczko w górach Toskanii a dalej będzie już blisko. Ok. To lubię wszystko jasne i pewne. Się nie ma czego bać. Moi niemieccy towarzysze drogi zajadają się hamburgerami z MacDonalda, ja czekam na zewnątrz i przełykam ślinę. Trzeba oszczędzać, mam tylko osiemdziesiąt euro, a właściwie trzydzieści, bo pięćdziesiąt muszę zapłacić za przejazd. Mijamy Toskanię, gdzie mam wysiąść, nagle decyduję, że jadę do Rzymu, w końcu trafia się okazja, jeden dzień w Wiecznym Mieście a potem Toskania. WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ DO RZYMU.


CARTOON NETWORK PRESENT : ROMA

Do Rzymu przyjeżdżamy koło jedenastej. Się nie ma co pchać do centrum, więc zjeżdżamy na jakiś camping. Włoski spadkobierca i tańcząca z lodami płacą i korzystając z ostatniego autobusu znikają. Reinhold wynajmuje bungalow ale ja nie mam z czego się dołożyć, zostawiam u niego bagaż, ze śpiworem i karimatą wychodzę z campingu żegnany zdziwionymi spojrzeniami. Na poboczu jakiegoś ronda poniżej autostrady mruczenie przejeżdżających aut i refleksy ich reflektorów mieszają się w moim śnie. Rano fałszywie żołnierskim, prężnym krokiem WKRACZAM na camping, w końcu to ja nie muszę płacić za pozory campingowego bezpieczeństwa, a ranek spotyka wszystkich jednakowo spokojnym słońcem , które pogodnie spogląda na ziemię. Sie kurwa umie przyoszczędzić do huya wafla. Wygrzewam się w słońcu jak stary jaszczur, mam cichą nadzieję, że jeszcze nie jestem zmiennocieplny. Moja dusza powoli roztapia się w słońcu a ja widzę świat w coraz jaśniejszych barwach. Odbieram moje rzeczy , zostawiam szmal i żegnaj. Ahoj przygodo.
Na stacji. Turyści. Mieszkańcy. Przyjezdni i wyjeżdżający. Wysiadam na ostatniej stacji. To interesujący sposób zwiedzania. Nie wiem gdzie jestem, nie wiem gdzie idę. Zawsze mogę usiąść. Docieram do miejsc, które znam z widokówek. Pod Colloseum. Trochę małe to to. To już wszystko? Wydaje mi się , że obszedłem stary Rzym. KOMU W DROGĘ TEMU CZAS.
Na jakimś płocie zauważam polskie ogłoszenia, z głupia frant zaczynam je czytać. Przejazdy, poszukuję pracy, dobra polska dziewczyna do dziecka , wynajmę pokój, murarz zdecydowany na wszystko, help, help, pomogę za niewielką opłatę, za dwieście euro dam pracę, koło mnie jakiś gość czyta . Od słowa do słowa. Lądujemy na Argentynie.
A właściwie Largo Argentina. To rzymskie ruiny czterech małych świątyń, które odkryto w latach trzydziestych. By je odkopać musiano zburzyć cały kwartał domów. Teraz wiem czemu w Rzymie ulice są w tak kiepskim stanie. Lepiej nie naprawiać, bo zawsze coś się odkopie a to dezorganizuje życie miasta na górze, które jest zbudowane na kilku starszych. Ten starożytny Rzym jest sześć metrów poniżej tego dzisiejszego. A pomiędzy jak w torcie, inne warstwy, inne miasta, inne czasy. Lepiej nie kopać, bo zawsze się coś odkopie. I na co to komu, na pewno nie rzymianom. Oni ruiny traktują jak potencjalny materiał budowlany. Niektóre budowle to średniowieczny postmodernizm. Elementem nośnym jest resztka akweduktu, w średniowieczne ściany z cegieł i kamieni wmurowane są potrzaskane fragmenty marmurowych starożytnych rzeźb, bo nie dowieźli cegieł, ręce, twarze, stopy a całość uwieczniona jest barokowym portalem. No i antena satelitarna. Ta całość ma tyle samo swobodnego chaosu ile niewymuszonego powabu. Na myśl o współczesnym postmodernizmie ogarnia mnie równie niewymuszony śmiech.
Siedzimy koło Argentyny, na tak zwanym placu Myśliciela, Polacy mają dar oswajania obcych miejsc poprzez nadawanie im swoich, bardziej swojskich nazw. Myśliciel to pomnik jakiegoś gościa, który wygląda raczej jakby miał spaść z postumentu. Może się zamyślił. Po chwili przychodzi paru „zamyślonych Polaków”. Parę piw i wszyscy są jeszcze bardziej zamyśleni. To tradycyjne miejsce spotkań polskich „ myślicieli’. Najlepsi są dwaj górale Robert i Janusz, pochodzą z tej samej wioski na Podhalu. Pytają mnie po co przyjechałem, na ile. Wzruszam wymijająco ramionami, nie mam gdzie spać.
Wyciągam pięć euro. Patrzą na mnie jak na jakiegoś hrabiego z odległej ojczyzny. Dlaczego? Idę do sklepu z Robertem, który do tego sklepu nie ma wjazdu, dlaczego? Mam kupić wino w kartonie, dlaczego? ODPOWIEDZ. CARTOON NETWORK PRESENT ROMA. To jest kartonowe miasto, tu się kartony pije, tu się na kartonach śpi. WSZYSTKO JEST ZA DARMO.
Parę kartonów dalej. Pojawia się niejaki Karaś, Himilsbach miał przy nim głos anielski. To dopiero pojeb. Mam iść z nimi do sklepu. Ale po co? Nowa twarz , nowe możliwości. Trzeba wypróbować. Wchodzimy do samoobsługowego sklepu, mam wziąść do koszyka dwie flaszki czegoś mocniejszego. Ok. Biorę najdroższą tequilę, i Jacka Danielsa. Krążę po sklepie a w chwilę potem Karaś bierze flaszki z koszyka i spoglądając na mnie z wymówką pakuje je sobie za pasek spodni. I wychodzi. No tak Daniels jest kwadratowy. Ale wychodzi.
Pijąc z nimi zastanawiam się jakie straty musi mieć ten sklep tygodniowo, co zrobić z bagażem? Jadę z niejakim Wałęsą na Watykan. Zostawiam bety w przechowalni bagażu w bazylice św Piotra. Odciążony. Zwiedzam i chłonę. Trzeba coś zjeść. Teraz to u Teresek. Czyli Caritas sióstr Miłosierdzia Św.Teresy z Kalkuty. Podchodzimy do tajemniczych drzwi, sto metrów od placu św Piotra i ze zdziwieniem. Dostaję papierową torebkę z dwiema bułkami z szynką i dwiema brzoskwiniami. To proste jak dwa razy dwa. To proste jak wszechobejmujące Miłosierdzie, które przenika Rzym. A teraz kolacja. Jedziemy na tzw Gondolę czyli spolszczoną via Dandolo. Na podstawie paszportu rejestrują mnie pod numerem 9717 a chwilę potem jem dwudaniowy obiad, pasta czyli makaron z sosem lub zupa, coś na drugie i oczywiście jakiś owoc, który podaje ci obsługujący stolik woluntariusz.
Cały ten dzień to dla mnie czysty amok. Oczywiście na placu Myśliciela myśliciele myślą nadal. Ja też jestem zamyślony. Górale ciągną mnie na spanie. Centrum miasta, Kapitol siedziba władz Rzymu a my przez wycięcie w siatce, forsując jakieś zarośla wchodzimy w katakumby. Pierwsza noc w Rzymie i śpię w tak przedziwnym miejscu, to chyba jakieś grobowce, zamknięte przed turystami. Grożą zawaleniem i zatruciem oparami starożytności. Rano wychodzę. JESTEM NA ULICY.

GANG OLSENA NA SZLAKU


Rano opuszczam towarzystwo górali, na dłuższą metę nie wytrzymałbym chyba wysokogórskiej diety górali, te ostre powietrze i te górskie orzeźwiające napoje. Idę odebrać bagaż, towarzyszą mi podejrzliwe spojrzenia, nie wolno zostawiać bagażu na całą noc, w końcu mogłaby tam być bomba. Mam jeden adres, który wziąłem z Niemiec, to moi znajomi architekci, którzy przyjechali na studencką wymianę . Są tak zaskoczeni moim widokiem, że nie tylko mogę zostawić u nich nadmiar bagażu ale od czasu do czasu zrobić pranie i wziąć prysznic. To prawdziwy luksus w mojej sytuacji, do czasu. Prawie wybiegam stamtąd, jestem tak swobodny i lekki. Mam tylko śpiwór, karimatę, majtki i skarpetki. No i paszport, który teraz noszę nie na szyi, lecz pod pachą jak broń.
Już znam parę miejsc w których dostanę coś do jedzenia i mogę swobodnie błąkać się po Rzymie. Przez pierwsze tygodnie miasto dryfuje, punkty charakterystyczne zmieniają swoje położenie. Każdego kolejnego dnia ze zdumieniem znajduję, że Koloseum przepłynęło w inne miejsce względem Panteonu, a idąc na Piazza Navona docieram nad fontannę Di Trevi. Via dei Tritone do dziś jest dla mnie niepokojącym labiryntem, który nie sposób przejść bez kluczenia i dużej dozy przypadku.
Obmywam twarz chłodną wodą z fontanelki, przed którą jak zwykle spragniona kolejka. Wodopój. To prawdziwe źródełka, które ratują życie i portfele. A lodowata woda jak przed tysiącem lat spokojnie płynie akweduktami z majaczących na horyzoncie sinych gór.
Teraz sypiam gdzie popadnie, całymi dniami chodzę po Rzymie a nocą znajduję nocleg tam, gdzie mnie znajduje noc. Czasem nad Tybrem, ale to nie najlepszy pomysł, o czym świadczą setki strzykawek walających się nad brzegiem. Najbezpieczniejsze wydają mi się okolice Watykanu, mam tu pewne miejsce koło Castel di Angelo, za jakimś pomnikiem jest ukryty mały skwerek niewidoczny z zewnątrz. Gdy ściągam tam dwie słowackie autostopowiczki, staję się właścicielem jedynego campingu na Watykanie. Ceny bezkonkurencyjne, wrażenia niezapomniane.
Wieczorami przesiaduję naprzeciw Watykanu i delektuję się leniwym spokojem. Leniwie nadchodzi zmierzch. Cudownie jest w nic nie wierzyć, na nic nie czekać, do niczego nie dążę, moje serce aż wrze od bezpodstawnej euforii. Jak głupek co chwilę uśmiecham się sam do siebie, bo cały jestem pełny miodu. Niech się tylko pszczoły nie zlecą. Nic nie mąci mojej beztroski, mam co jeść, nie mam gdzie iść, woda w fontanelkach jak zawsze znakomita, a i na brak papierosów nie narzekam. Dziewięciu na dziesięciu Włochów nie potrafi odmówić angielskojęzycznej prośbie o papierosa. Siedzę i ćmię na kamiennej ławce koło placu Św. Piotra.
Znowu słyszę soczysty, czysty ojczysty. Okazuje się, że późnym wieczorem na Watykanie rozdają dwa razy w tygodniu bułki. To miła niespodzianka kolejny bonus od losu. Jem swoje bułki popijając słodką herbatą, której smaku już nie pamiętam. Powoli reszta bezdomniaków powoli się rozchodzi do swoich kryjówek, po paru dniach w milczeniu, parę zdań z dwoma gośćmi. Pytają gdzie śpię. Aktualnie tu. Odchodzą. Wracają. Może razem będzie bezpieczniej. Może. Może zaimponowałem im łatwością zdobywania papierosów, którymi się chętnie dzielę.
Idziemy wzdłuż Tybru. Po minięciu paru mostów jesteśmy na Piazza della Liberta. Mały, dyskretny i pełen uroku skwer z palmami, porośnięty małymi drzewami laurowymi. Na środku cztery ławki. Janusz i Robert zobowiązują mnie do zachowania dyskrecji, nie potrzebni są nam intruzi, którzy mogliby zakłócić delikatną harmonię tego miejsca. To prawdziwa oaza spokoju i ciszy. Doceniam ich gest, bo w Rzymie funkcjonuje powiedzenie, że jeżeli Polak Polakowi nie zaszkodził to i tak już pomógł. W końcu mógłbym ich w nocy okraść, nie wiem co prawda z czego, no może z tajemnicy. Bo tu, u nas bezdomniaków w Rzymie każdy ma swoją ciemną, tajną stronę.
Janusz ma trzydzieści osiem lat, pochodzi ze wsi i ta jego ujmująca wiejska prostota wygoniła go na ulice Rzymu. W jego obecności samochód śmiertelnie potrącił dziewczynę i społeczność mściwie obarczyła go winą za tę śmierć. Nikt nigdy nie naciskał go na głębsze zwierzenia. Janusz pracował we Włoszech kilka lat ale od pół roku był bezdomny. Robert ma trzydzieści pięć lat i przez dziesięć lat pracował jako barman w Neapolu. Nikt nigdy nie naciskał go, dlaczego musiał uciekać z Neapolu, ale miał za sobą epizod z brown sugar i wyjazd swojej dziewczyny z jej kochanką. Obydwaj mieli tak odmienne charaktery, że nie dziwię się, że trzymali się razem. Janusz często jest melancholijnie posępny, wpatrzony we własne ponure wspomnienia, zacięty jak przysłowiowy polski wąsiasty chłop. Dobrze, że nie miał kosy bo postawiłby ją na sztorc i.
Za to Robert drobny, żylasty, wyłysiały i ogorzały. Z wytatuowanym chińskim smokiem na ramieniu, na dokładkę rudy . Bez charakteryzacji Wiking lub jakiś marynarz z Conrada. Cały czas podekscytowany, dowcipkujący, gorączkowy. Już następnego dnia nasza trójka trzyma się razem.
Jedziemy autobusem po bułki do Teresek. Naprzeciw nas siadają dwie niezłe dupy i jakiś koleś. Nawijają po hiszpańsku, więc zagaduję ich o coś po angielsku. Mają językowe problemy, więc próbują włoskiego, na który błyskawicznie reaguje Robert a Janusz puentuje po polsku. Hiszpanie są w nerwowej rozsypce, bo mnie wzięli za Angola, a Roberta za Duńczyka. Lejemy ze śmiechu i Robert zostaje od tego dnia Egonem, szefem duńskiego filmowego gangu. KLAWO JAK CHOLERA EGON.
Jesteśmy we własnym filmie. Tragikomedia science-fiction z elementami filmów grozy przyrodniczej w formie przewodnika turysty niezorganizowanego i nieubezpieczonego. Wieczór na Piazza dela Liberta. Myję zęby elektryczną szczoteczką do zębów, która tak bardzo nie pasuje do rozłożonego na mojej ławce kartonu, że budzi nawet mój śmiech. Egon nie ma nawet koca do przykrycia. Z niedowierzaniem patrzę jak zagina duży karton na pół, nożem wycina otwór na twarz, kładzie to ustrojstwo na swojej ławce a potem zamyka się w nim jak w tekturowym hibernatorze z filmu science-fiction kategorii Z. Do tej scenografii jak ulał pasuje nieprawdopodobne radyjko, które ktoś nam podarował. To uchwyt od parasola, w którym chińska inwencja umieściła tranzystor. Całość do złudzenia przypomina miecz Jedi, który po włączeniu, odbiera fale radiowe. Moc jest z nami. Albo po niemiecku Gott mit uns. Teraz możemy zakurzyć wysępione papierosy, każdy na swojej ławce, co staje się naszym niepisanym wieczornym obyczajem. Buty mam w śpiworze, resztę rzeczy zamiast poduszki pod głową, nad nią pióropusze palm i gwiazdy. Liberta , znaczy wolność. Dobranoc. VIVA LA LIBERTA !
Jak wszystkich bezdomnych słońce budzi nas wcześnie rano, ptacy krzyczą w niebo głosy, wzmaga się ruch na pobliskim moście. Powoli się zbieramy, chowając kartony za mur małego trafo, bez słów palimy ostatniego, pierwszego porannego papierosa i w Drogę. Plac Wolności jest na wysokości piazza del Popolo. Przechodzimy przez Tybr i jesteśmy na Via del Corso, głównej ulicy Rzymu. Nauczyłem się chodzić obserwując chodnik. Co chwilę, któryś z nas schyla się i podnosi niedopałek. Czasami zapalony a już ugaszony, bo nadjechał autobus. To Generał wśród innych. Z tego powodu większą uwagę poświęcamy przystankom. Często przy wyciąganiu papierosa wypada tzw. Calak. Calaki są różne, włoskie i zagraniczne, light i mentolowe, lepsze i gorsze, ale nie gardzimy żadnym. Najpierw odczytaj markę przy ustniku, dokonaj tuningu jeżeli to jest light, delikatnie zębami wyciągnij filtr, urwij taki kawałek, który pozwoli uzyskać ci pożądaną moc, delikatnie wsuń z powrotem i już możesz delektować się aromatem dymu. Chowamy mniejsze i większe generały na potem, a Calaka palimy we trzech dla oszczędności. W końcu jesteśmy na froncie, o którym nic nie wie powoli rozbudzające się miasto. Cywile w ogóle nic nie widzą, tu błyszczy zachęcająco złoty krążek, to co, że tylko pięćdziesiąt centów, tam paczka papierosów zapomniana przez swego pana krzyczy jaskrawymi barwami; MAM W ŚRODKU ZAPALNICZKĘ GRATIS!!! Często zanim przejdziemy te dwa kilometry dzielące nas od Weneckiego, mamy dwie paczki papierosów i półtora euro. ZAPOWIADA SIĘ PIĘKNY DZIEŃ.
Wenecki to miejsce, które Polacy okupują od dziesięciu lat. To centrum polonijnego życia towarzyskiego, jeżeli masz kogoś spotkać to tu, na naszej, polskiej wyspie w Rzymie. To mała, dwieście na sto metrów wysepka wyniesiona o pięć metrów ponad okalające ją rondo. Rośnie na niej kilkanaście olbrzymich pini, jest parę trawników, kilka zarośli, kilkanaście kamiennych ławek. Przyjemny cień, przeplatany palącym słońcem. Taka wyspa górująca nad otaczającym zgiełkiem. Gdy zamkniesz oczy, to szum, mruk, nieustanny hałas objeżdżających ją dzień i noc samochodów możesz wziąć za odgłosy morskich fal obmywających plaże.
Po drodze zaglądamy na tak zwaną stójkę, miejsce na którym czeka się na potencjalnego pracodawcę. Kiedyś podjeżdżali tu Włosi w poszukiwaniu tanich robotników. Stranierów czyli obcokrajowców. Ale teraz rzadziej. To dlatego, że są wakacje, mówią Polacy, którzy siedzą pod polskim kościołem niedaleko Weneckiego ćmiąc papierosy. Janusz cały czas szuka pracy, ale w Rzymie o nią jest ciężko. Cóż, warto spróbować, przydałoby się parę euro. Odwalamy dniówkę paląc papierosy, jest nas może dziesięciu, a każdy z tych gości to osobna historia. Po dziewiątej wszyscy powoli rezygnują, niektórzy jadą na śniadanie, zabieramy się z nimi, zawsze warto poznać nowe miejsca Wszechobecnej Caritas. Jedziemy na Cornelię, to dość daleko za Watykanem. W jednym miejscu dostajemy po dwie bułki, a w drugim, po dokonaniu wpisu do zeszytu można zjeść coś ciepłego.
Czekając na posiłek oglądam kilka stron tej księgi pamiątkowej, mamy tam zestaw ciekawych podpisów. Najczęściej wpada tu na śniadanie kilku Sienkiewiczów, dwu Matejków, Wałęsa, Miłosz, Jaruzelski, cysorz chiński i król rzymski. Dla samych podpisów warto tu było przyjść, ale gdy zakonnica, malutka starowinka, podaje nam małą ale znakomitą porcję pieczonego mięsa doceniam tą wycieczkę, w której zawsze trzeba ryzykować, że zostanie się złapanym przez jebanych kobuchów. A się tu nieźle nazywają : ATAC. Ale atakują ostrzegając potencjalne ofiary swoim wyglądem, wystarczy obserwować kolejny przystanek i wysiąść na widok granatowych mundurów z wpiętym w klapie znaczkiem ATAC. Wracamy na Wenecki. DZIEŃ SIĘ DOPIERO ZACZYNA, RANO SŁOŃCA SIĘ SZUKA, PÓŹNIEJ SIĘ GO UNIKA.
Dziwnie toczą się te dni, które zostały zrytualizowane posiłkami, po które trzeba zgłaszać się punktualnie w często odległe od siebie miejsca. Urozmaicamy sobie snujący się czas różnymi zajęciami. Idziemy z Egonem na ryby. Wcześniej znaleźliśmy kawałek żyłki, i chyba to znalezisko podsunęło nam ten pomysł. Nie kieruje nami głód, no może raczej smak i ambicja. Zatem wędkarstwo sportowe, w czystym angielsko-hobbystycznym wydaniu. Od jakiś wędkarzy dostajemy haczyk, a przy zejściu nad Tybr znajduję oryginalne, ledwie nadpalone cudo. Hawańskie, drogie, grube cygaro, które pamięta udo Kubanki na którym zostało skręcone, jebane dwadzieścia euro. Egon robi najgorszą wędkę jaką widziałem w życiu. Jest gruba jak ramię i tak ciężka, że trzeba ją trzymać dwoma rękami.
Do końca tego konara Egon przywiązuje żyłkę. Obok naszego wędkarskiego stanowiska ktoś wysypał resztę niepotrzebnych mu już robaków.
Zapalam moje hawańskie cudo. Jest świetne, wonny aromat cygara zwabia ryby, i po chwili pierwsza a nie ostatnia srebrna zdobycz jest w naszych rękach. Nie jest to merlin, ale dla nas jest magiczny. Egon kończy cygar i w tym zapachu luksusu decydujemy się na desperacki krok. W akcie euforii normalnie je zjemy. Ye. Idę po wodę do sprawienia ryb, nawet przez moment nie przychodzi nam przez myśl, że można użyć do tego celu wody z TYBRU. Znajduję po drodze kawałek zardzewiałej siatki, rozpalamy małe ognisko i smażymy nasz połów obserwowani przez turystów śledzących z Ponte Garibaldi bicie nowego rekordu Guinnesa w kategorii: ryzyko gastronomiczne. WSZYSTKO NIC, ŻYJE SIĘ DALEJ.
Powoli się ściemnia, ziemia stygnie pozbawiona słonecznego oblicza. Idziemy na Gondolę, gdzie już pod bramą kłębi się dziki tłum. Właściwie sami stranierzy. Przeważają Rumuni, która w końcu kiedyś jako Dacja była rzymską prowincją. Zastanawiam się czy a jeśli, to kto został jeszcze w Rumunii. Są Rosjanie, Ukraińcy, Albańczycy i kilkunastu wykolejonych Włochów. Im się prędzej przyjdzie, tym wcześniejszy otrzyma się numer uprawniający do jedzenia. Jedynie Chrystus, w koronie cierniowej, który przyszedł tu z Litwy jest obsługiwany poza kolejnością, cierpliwie czekając na boku. Żarcie jest całkiem przyzwoite, a do pasty obowiązkowa paczuszka parmezanu. No kto to widział jeść makaron bez parmezanu? To byłoby niehumanitarne. Woda i pane czyli chleb w zasadzie bez ograniczeń. GRAZIE, GRAZIE MILE.
Idę do fontanny di Trevi, robiącej w nocy szczególne wrażenie. To jest kamienny hologram, który utracił swój marmurowy ciężar dzięki wodnej mgle oraz grze światła i ciemności. Z fasady renesansowego budynku wyłaniają się postacie z mitów, które pośród skał, fal i refleksów świetlnych odgrywają swój odwieczny teatr, ukradkiem przeglądając się w jasnym turkusie wody. Reflektory poprzez krople rosy tak bardzo odrealniają to widowisko, że staje się tylko tęczowym mirażem.
Nie tylko nie wrzucam jakiejś mamony do wody, ale chciwym okiem oceniam nierealne możliwości wydobycia jej z dna. Jeszcze rok temu jacyś goście wybierali dwieście euro dziennie. Ale się skończyło. Teraz policja śledzi każdy podejrzany krok, a i Anitę Ekberg przegoniliby z fal fontanny di Trevi.
W nocy budzi mnie dziwny dźwięk. To krople deszczu bębnią o nasze kartony. Musimy się szybko zwijać i tę noc kończymy nad Tybrem, pod mostem. Trochę tu wieje, ale znajdujemy olbrzymi karton po jakimś skuterze, z którego budujemy parawan. Noc mija szybko a rano bezchmurne niebo jest tak niewinne, że nocna ucieczka przed deszczem wydaje się tylko złym snem. Bywają dni, kiedy wieczorami jesteśmy głodni, Gondola jest dwa razy w tygodniu, no i w sobotę, a na zapas nie da się najeść. Pętamy się późnym wieczorem w okolicach via dei Tritone w poszukiwaniu generałów na noc, by oszukać głód. Każda paczka po papierosach jest profilaktycznie kopana, po dźwięku można rozpoznać, czy coś w środku pozostało. Ta potoczyła się inaczej, jest prawie pełna. Pozostaje głód, sie zjadłoby się pizzę, albo coś tym stylu, przyśpieszamy przed takimi lokalami, bo zapachy drażnią nasze wnętrzności. Wierzysz w cuda, retoryczne pytanie nadal wisi w powietrzu, gdy koło jakiś drzwi zauważamy wielką papierową torbę po brzegi wypełnioną pizzami w różnych smakach. W ciszy zabieramy zdobycz i idziemy dalej, po stu metrach znajdujemy pięciolitrowe wino, do połowy pełne. Bez komentarzy.
Ucztujemy na Watykanie, gdzie ze względu na pogodę niepewną od paru dni nocujemy. Tam pod arkadami jest zadaszenie, przed deszczem osłona, a i kartonów pod dostatkiem. Dopiero tu w pełni doceniam walory wszystkie tektury, jako przyszłości tworzywa. Nie tylko, że świetnym jest termicznym izolatorem, to jeszcze ci na nim nie zależy. Codziennie na Via del Corso w nowych domach przebieramy. A są to zestawy wielorodzinne, domki jednorodzinne i jednoosobowe, gniazda miłosne, propozycje oszczędnościowe, kartony nowych generacji o skomplikowanej perforacji, które odkrywają nowe horyzonty, dla ludzkości pewnej części. A i tak, każdy dom taki lądował rano w śmietniku najczęściej. PRZYWIĄZYWAĆ DO CZEGO NIE MA SIĘ PO CO. TAKO RZECZE YODA.
W ramach rozrywki spędzamy wieczory na Hiszpańskich schodach, tam trwa permanentny spektakl zalotów i poglądowe lekcje uwodzenia. Mamy niezły ubaw obserwując tandetnych włoskich żigolaków, z reguły uformowanych w „robocze’ trójki, które atakują zagraniczne turystki. Zmieniają się wieczory, zmienia się zwierzyna, ci sami są bubkowaci myśliwi. Zdobycz nie tylko nie unika sideł, lecz chętnie w nie wchodzi. W końcu po to tu przyszła, by dać się złapać na hiszpańskich schodach, będzie o czym opowiadać w Sztokholmie, czy Londynie.
To tak romantyczne, że sami zarzucamy sidła, w końcu mamy jedną ławkę gościnną. Stawiamy przed sobą karton wina, które przed epoką polskiej konkwisty było tylko przyprawą używaną w kuchni, a dopiero potem zostało dostrzeżone jako napój alkoholowy. Pijemy z plastikowych kubków, czyli bikerów, nasz animusz wzrasta, wysępiam kilka papierosów, co jest pretekstem do nawiązania nowych znajomości, impreza zawsze się rozkręca ale tu przychodzą same romantyczne i rozważne, które o trzeciej muszą już iść spać. Nierozważne i nieromantyczne podziały się gdzie? NIECH NOC BĘDZIE Z WAMI.



LA BELLA STRONZA E STRANIERO
DRAMAT W TRZECH NIEDOKOŃCZONYCH AKTACH

Pewnej nocy docieram na Trastevere, to po drugiej stronie Tybru naprzeciwko Argentyny. Starożytne ubogie Zatybrze, uchodzi dziś za dzielnicę o zacięciu artystycznym, jest mnóstwo galeryjek, kramów z rozmaitym badziewiem w pewnych kręgach uchodzącym za sztukę. Na placyku, obok kościoła Santa Maria in Trastevere, wokół fontanny trwa całodobowa impreza. Różni ludzie, różne używki, różne klimaty, ale zawsze można się przysiąść i coś palnąć.
Od tej nieustannej konieczności wyszarpywania papierosów dla naszej trójki, średnio co dwadzieścia minut muszę z kimś przypadkowym zamienić parę słów. Nie mam już żadnych hamulców w nawiązywaniu nowych znajomości. Mam w zanadrzu parę kart, a właściwie zdjęć moich obrazów. Zawsze się sprawdzają, dla nowych znajomych, wszystko jedno z jakiego pochodzą kraju mogę być co nieco hermetic twist off, ale oglądanie tych zdjęć topi wszelkie lody. BELLA FORZA. PIĘKNO RZĄDZI.
Janusz z Egonem zostają porządzić na Weneckim, ja z niejakim Rafałem cisnę na Trastevere. Mamy ze sobą pół dzidziusia. Tak nazywa się tu pięciolitrowe wino w pękatej, szklanej butelce z uszkiem. To trochę lepszy sort niż te pierdolone kartonowe mózgojeby, których fermentacja jest chemicznie przyśpieszana, i która dalej trwa w twoich synapsach.
Rafał jest Synem Tego Od Krów, jak nazywamy jego ojca, którego każdy wywód prędzej czy później kończy się marzeniem o założeniu w Polsce hodowli mlecznych krów. Na razie obydwaj mieszkają we wraku samochodu, gdzieś za San Giovani. Rafał całkiem nieźle mówi po włosku, to nie jest jego pierwsza wizyta we Włoszech, natomiast ja znam jedynie parę słów pozwalających mi przetrwać. Raczymy się winem na stopniach fontanny, która ze wszystkich stron jest oblepiona różnymi ludźmi. Koło nas siadają dwie ładne dziewczyny, z którymi natychmiast zaczynam rozmawiać. Są zalotne i błyskają oczyma, do siebie pieszczotliwie mówią per STRONZA, czyli dziwko. Ariana studiuje arabistykę i całkiem nieźle mówi po angielsku. Lorenza jest na dugim roku historii i właściwie mówi tylko po włosku, więc umawiamy się z Rafałem, że ja będę nawijał po angielsku do śmielszej Ariany. Cóż. Lorenza.
Lorenza Fontana. Lola. Zastanawiająca, delikatna twarz, nieśmiałe, zamglone w brązie oczy w ostrym makijażu i dziwne dłonie wygięte jak w egipskiej ikonografii, ze smukłymi palcami, których długość od razu ze sobą mierzymy. Jestem pokonany przez tą tajemniczą osobę, z którą porozumiewam się za pośrednictwem Ariany jej przyjaciółki, a raczej poprzez mowę ciała i wymowę spojrzeń. Co chwilę bezwiednie dotykamy swoich dłoni i twarzy, kiedy muska moje włosy przechodzi mnie dreszcz, jestem pokonany.
Ukradkiem i nieśmiało zaglądamy nawzajem w swoje zachwycone oczy, otoczenie powoli się rozpływa, jeszcze widzę i słyszę bezradne próby Rafała i Ariany, którzy bezskutecznie chcą to powstrzymać. Już jest za późno, nic nas nie zatrzyma, jesteśmy pokonani. Jej aura mnie przenika, pulsuje we mnie, resztę głosów słyszę jak z otchłani, za to jej włoskie słowa szczebioczą jak wesoły śpiew ptaków. To nie ma znaczenia, że połowy nie rozumiem, a ona szuka w pamięci angielskich słów, jej dziecinna powaga z jaką patrzy mi w oczy, przekonując mnie do swoich treli wzrusza. Jesteśmy pokonani.
W przestworza unosimy się w bańce mydlanej zwanej miłością. Ogarnia nas tęcza, teraz w ciszy trzymamy się za ręce, mając nieprzytomne spojrzenia, dawno zapomniałem o winie, upojony jestem Lorenzą.
Świt nadchodzi razem z deszczem, z naszych objęć i jej kurtki robimy parasol, jesteśmy bezpieczni. Capolinea czyli ostatni przystanek, pierwszy poranny autobus, pierwsze pożegnanie. Ciao, miau.
Włoskim zwyczajem Ariana nadstawia mi dwa policzki, do dwóch tradycyjnych, zdawkowych pocałunków, ale dotykając ustami policzków Lorenzy za trzecim razem delikatnie gryzę ją w szyję, czym wywołuję burzę. Ten trzeci pocałunek jest obcy włoskiej, tysiącletniej kulturze, tak bardzo spoza ich świata, że jest dla Loli jak kosmiczny płomień. Zadrżała, a może ziemia. Wkroczyłem jak wysłannik innych bogów, barbarzyńskiego braku konwenansów, gwałtownego i płomiennego koła. Historia się powtarza. Goci, Ostrogoci, Wandalowie, teraz Bezdomniaki. Lepiej podbijać serca niż państwa.
Autobus odjeżdża, czy nie był to tylko magiczny sen? W ekscytacji krążę po Rzymie, w Panteonie wsłuchuję się w zwielokrotnione echo głosów przeszłości i teraźniejszości, bogów obalonych i bogów zwycięskich. W tej polifoni wróżb, urwanych słów, słyszę przepowiednię szeptaną mi w sekrecie. Z niepokojem czekam w palącym słońcu, na San Giovani.
Wyglądam dość malowniczo, szczególnie z przywiązanymi do małego plecaka skarpetkami i majtkami, które teraz, susząc się w słońcu powiewają na wietrze jak tybetańskie flagi modlitewne, którymi w istocie są. Przychodzi z Arianą, która jednak po chwili zmywa się, sprawdziwszy , czy nie stanowię potencjalnego zagrożenia. Lola kaleczy sobie język i łamie sobie głowę na angielskim. Po chwili przechodzi na włoski, w tym parku, na tej ławce i w tym słońcu jest dla mnie muzyką, której sens chwytam z pewnym rozkosznym przybliżeniem.
Lorenza zaczyna uczyć mnie najprostszych włoskich słów. Miłosne przedszkole. Pocałunkiem wskazuje na bocca, ja odwzajemniam pytanie wpierw o liczbę pojedynczą słowa oko- occhio, a potem, by go nie pozostawić w pojedynkę całuję drugie. Sprawiedliwie. Teraz są parą. Occhi są teraz parą oczu.
Biorę ją w ramiona, bierze mnie w ramiona, otacza mnie zapach wanilli. Słodki, zagadkowo orientalny, jakoś starożytny. Wtulony w Lorenzę zdaję sobie sprawę, że trzymam w ramionach patrycjuszkę, kolejne pokolenie dumnego Rzymu. SPQR- wszędzie spotykany starożytny skrót- Senatus Populusque Qomune di Roma. Ile minęło pokoleń od czasów starożytnego Rzymu. Dwa tysiące przez czterdzieści to tylko pięćdziesiąt, tylko taki łańcuch twarzy dzieli moją dumną patrycjuszkę od czasów Cezara. Teraz w occhiah mojej słodkiej Loli widzę więcej, smutek minionej wielkości, przepych i upadek, wyrafinowanie, ból i rozpustę, rozkaz i brak sprzeciwu. Ona tego nie widziała, ale jej krew tak. Tonę. Historia wróciła, jestem jej, jej niewolnikiem. Mógłbym zrobić dla niej wszystko, pożyczyć podręcznik włoskiego, mógłbym się nauczyć, mógłbym zostać w Rzymie, Ave Ceasar, Santa Madonna, Santa Madonna, AS Roma, espresso, ESPRESSO. Aiuto.
ROMA AMOR ROMA ROMA AMOR ROMA. Miłosna mantra bezdomnego, spływa na mnie spokój i błogosławieństwo, znowu czas się zatrzymuje, jest tylko brąz jej oczu, nienaturalnie rozjaśniona, złocista twarz i wanilia. Ten zapach, zmieszany ze słodkim smakiem pudru i jakby odrobiną kadzidła muszę co chwilę z niej zlizywać, by upewnić się o swojej realności.
Porta Maggiore, Wielka Brama, brama spotkań i brama rozstań. Zgłodniałem, idę coś wpierdolić. Romantyczny i głodny. No nie?
Przez telefon jesteśmy znów umówieni pod Porta Maggiore, robię sobie spacer, się nie muszę śpieszyć. Dzień piękno obiecujący, chyba pęknę z radości a w chwilę potem ze śmiechu. Po drodze znajduję plastikową zabawkę, mały kolorowy domek z klocków. Ustawiony przy starożytnej, monumentalnej bramie wygląda wesoło i zawadiacko. To nasz pierwszy wspólny dom. OBJĘCI IDZIEMY DALEJ, MOŻE ZNAJDZIEMY COŚ Z OGRODEM?



Z ŻYCIA I OBYCZAJÓW LUDZI BEZDOMNYCH


To ja jestem król Weneckiego, krzyczy do karabinierów najebany w sztok Rysio. Zresztą zapędy monarchistyczne ma tu więcej osób. Wśród dworzan szerzą się spiski. Są pogłoski, że sukcesję przejmie Bartek, dotychczasowy zausznik Ryśka. Bardziej umiarkowane skrzydło proponuje otoczyć Wenecki siatką, lub płotem i proklamować niepodległość wobec reszty Rzymu. Ta niepodległość została częściowo już uzyskana, turyści na razie nie płacą za przejście przez Wenecki, ale bez paru papierosów się nie obejdzie. Nie daj boże, by przechodziła tędy polska wycieczka pod kierownictwem edukowanego przewodnika, który wyciąga w niebo parasolkę, jakby prosił Boga o dalsze wskazówki. Ci, którzy żyją tutaj lata na ulicy, nie zostawiają suchej nitki na jego kompetencji. Co najbardziej zabawne, tylko przewodnik ucieka a cała wycieczka rechocze obserwując tą błazenadę i słysząc niewybredne żarty. Policja i karabinierzy też starają się unikać Weneckiego. Bo właściwie co ma zrobić elegancki, wymuskany karabinier, który w galowym, czarnym mundurze przed chwilą z cyrkową zręcznością jechał z olbrzymią szybkością stojąc na motocyklu, bez trzymania kierownicy, jedną ręką kierując ruchem a drugą machając do owacyjnie podziwiających go zagranicznych turystek.
Teraz ma wylegitymować, nie trzeźwiejącego od tygodni Karasia, który żadnych dokumentów nie ma od lat, a przed jakąkolwiek władzą nie okazuje żadnego respektu. Jeśli taki postawny, piękny, nieco przypominający w wyglądzie i zachowaniu SS-mana, karabinier trafił na gorszy humor Karasia, doprowadzającego się do szaleństwa jakimś denaturatem, dochodziło do awantur. Nawzajem krzyczą na siebie, w końcu karabinier macha ręką, co zrobić, trzeba by zastrzelić. Karaś długo miota włoskie przekleństwa pod adresem władz ziemskich a może i niebieskich. VAI VIA. Spierdalaj.
Zresztą cała wykolejona ekipa ma nowe metody kradzieży alkoholu. Są tak rozpoznawalni, że w każdym sklepie samoobsługowym w centrum mają obstawę. Zawsze ktoś za nimi chodzi po sklepie, górale często dają im nosić koszyki, niech się do czegoś przydadzą. Na sam widok polskich twarzy, panie przy kasach krzyczą w głąb zaplecza ‘‘Giovanni, Pietro’’. Polska trójka wolnopijacka ma przypominający pokaz lotniczy, klasyczny sposób. Jak na wolnomularski, tajemny znak, nagle rozchodzi się w trzy różne kierunki, pozostawiając zdezorientowaną obstawę. Po chwili na Argentynie jest nowa impreza.
Łatwość kradzieży powoduje, że sam próbuję. Moim pierwszym łupem jest słoiczek musztardy, który niepostrzeżenie wsuwam do tuby z karimaty. Musztarda ułatwia mi przełykanie bułek, które w słońcu szybko stają się czerstwe. Rozzuchwalony sukcesem porywam kawałek żółtego sera, za całe cztery euro. Moja złodziejska kariera załamuje się w spożywczaku w Ostii, gdzie nie mogę oprzeć się jakiejś sałatce z owoców morza. Przyłapany piekę raka, potulnie odkładam tackę na półkę, coś tam bąkam pod nosem, wychodzę a wstyd pali mnie mocniej niż słońce. To nie jest moje powołanie.
Może i szkoda, bo Rzym od wieków słynie ze złodziejskiego procederu. Tu można ukończyć nie tylko złodziejską zawodówkę ale i Szkołę Wyższą Kradzieży. Mnie nie przyjęli do podstawówki. Obserwuję cygańskie dzieci. Terminują. W trójkę wchodzą do tramwaju, gdzie rzymskim zwyczajem, wszystkie kobiety kurczowo przyciskają do piersi swoje torebki, a cudzoziemiec z plecakiem na plecach budzi politowanie. Często wychodzi z pociętym i opróżnionym. Trójka złodziei jest czujna, wszystkie zadania rozdzielone, wykonanie perfekcyjne.
W tramwaju ścisk, dziewczynka coś, komuś, jakoś kradnie, przekazuje dalej, a po chwili cała roześmiana trójka wysiada, wyrzucając pusty i zbędny już portfel.
Struktura społeczna polskich bezdomnych w Rzymie jest skomplikowana. Bo co do tego, że tworzą jakieś groteskowe społeczeństwo, nie mam wątpliwości. Niektórzy trzymają się razem, inni chodzą własnymi ścieżkami, jedni dorywczo pracują marząc o stałej pracy, inni dawno utracili nadzieję i pogrążyli się w autodestrukcji. Polki pracują jako domestico, to eufemizm na służącą. Brzmi lepiej i człowiek lepiej się czuje. No po co nazywać rzeczy po imieniu.
Osobną grupę stanowią złodzieje, ludzie z wyrokami w Polsce i inne męty, których napłynęło dużo do Rzymu. Szumowiny zawsze wypływają na wierzch, im wiedzie się lepiej, rzadko widać ich na Caritasach, są lepiej ubrani, nie mogą odróżniać się od ofiar. Panuje niepisane, bezlitosne prawo dżungli. Prawo ulicy, gdzie złodziej okradnie złodzieja, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja. Dziś razem piją z jakimś burakiem, który na Weneckim szasta wypłatą, pozyskują jego zaufanie a potem. Wystarczy dolać trochę wody utlenionej do wódki i gość jest załatwiony. Budzi się następnego dnia, gdzieś na trawie i jest wyczyszczony ze wszystkiego. Nie ma pieniędzy, nie ma dokumentów, nie ma złudzeń. Arivederci, dobry człowieku. To odrażający proceder, więc odczuwam satysfakcję gdy jedna szuja okrada drugą, i na zawsze znika z Rzymu, bo w przeciwnym razie prędzej czy też później bezgłowy tułów zażywałby kąpieli w Tybrze.
W pełni doceniam rzymską prawdę o Polakach, którzy jeśli ci nie zaszkodzili, to już ci pomogli. Tym bardziej trzymamy się razem, Egon, Janusz i ja. Gang Zaufania. Nawzajem się ubezpieczamy, na tyle, na ile jest to możliwe.
PZU. PIERWSZE : ZAWSZE UWAŻAJ!
Julek ma pięćdziesiątkę na karku, od dwunastu lat jest w Rzymie. Miał złamany kręgosłup i cudem wywinął się od wózka inwalidzkiego. Zaskarżył włoskich pracodawców i sprawa o odszkodowanie ciągnie się latami, utrzymując go w nadziei. Nocami pracuje w garażu jako nocny stróż, dnie przesypia na ławce weneckiego. Osobiste cierpienia wypaliły go jak w tyglu, pozostawiając szlachetny kruszec duszy. Jest otwarty i bezinteresowny, okultystyczny i przesądny. Dzięki niemu, zaczynam postrzegać Rzym wróżbiarzy, czarów i zabobonów. Pod powierzchnią chrześcijańskich rytuałów, aż kłębi się tu od magii, czarnej i białej a może i cappucino. Znaczące gesty i odczyniania, uroki, mamroty i szepty, złe spojrzenia. Amulety. Przynoszące dostatek, powodzenie w miłości, kamienie leczące. Zaklęcia. Przeklęcia. Bransolety, pierścienie, talizmany, sygnety, złoto i srebro, mrok, dym, kadzidełka, płomyki, kryształy, gwiazdy, horoskopy, wróżby. Magia miłosna. Amor. Fatum, AMOR FATI , ROMA
To nie jest New Age, to raczej Stone Age. Zamierzchłe, zapomniane a wciąż tu obecne, czasy magii codziennej. Włoszki w czerni spluwają przez ramiona na rozgrzane słońcem chodniki, starożytne, dwuznaczne gesty ukazywane w nowoczesnych samochodach, rytuały machinalnie stosowane na wszelki wypadek.
Julek dzieli się z nami papierosami, czasami kupuje pizzę, wydaje na nas prawdziwy majątek. Nie muszę już tyle wyszarpywać od przechodniów i dnie się uspokajają. Powoli zauważam, że jestem nieruchomym centrum , wokół którego obraca się świat. Jestem na miniaturowej wyspie, dwie stopy może nie kwadratowe, dookoła szumi świat. Im bardziej jestem nieruchomy i spokojny tym więcej do mnie przypływa zataczając taneczne kręgi. W KOŃCU FALE ŚWIATA WYRZUCAJĄ TO CZEGO POTRZEBUJĘ DO MOICH STÓP.
Gdy wieczorem pada, idziemy na Watykan, tam pod arkadami układamy wcześniej znalezione kartony i przyglądamy się turystom. A oni w smutku odwracają twarze od widoku trzech wesołych prostaczków, którzy leżą na swoich kartonach, ćmią papierosy, popijają musujące wino i w szampańskim nastroju beztrosko patrzą w ciemność dnia jutrzejszego.
Turyści mają same kłopoty, więcej trosk na głowie niż my, muszą płacić za noclegi, muszą uważać na portfele, mają krótkie wakacje. Kiedyś muszą wrócić do domu. A my jesteśmy na permanentnych wakacjach, w darmowym, magicznym uzdrowisku.
Niezwykłą atrakcją są niedziele. Od rana wszyscy są na Weneckim, od rana można kupić polską prasę i kiełbasę. Są warunki, jest mielonka i ogórki. Pewnej niedzieli kupuję za jakieś, nie wiem skąd euraki Żywca, się podtrzymuje jebany patriotyzm, a nie tylko Birra Perroni i Moretti. Większość odreagowuje tydzień siermiężnej pracy i daje czadu od rana. Już koło południa Wenecki stanowi jeden wielki front wielu wojen, prowadzonych przy użyciu gazów bojowych i innych chemicznych środków paraliżujących, wojen psychologicznych i wojen podjazdowych. Wódka leje się równie często co krew, znajomi od kieliszka stają się sparingpartnerami, którzy jak w dwunastej rundzie boksu zawodowego, ledwo trzymając się na nogach, próbują się znokautować. Jakiś facet goni drugiego z tasakiem w dłoni, to forma rozliczeń finansowych. Dochodzi do zmasowanych ataków różnych oszołomionych stronnictw, zakrwawieni faceci, poprzewracane facetki, zagubione dokumenty, ukradzione pieniądze, krzyki, pościgi, ucieczki, tumult i zamieszki, następnego dnia nikt nie wie o co chodziło. Następnego dnia.
Następnego dnia Wenecki to Sajgon po nalocie, wszędzie leżą niewypały, wiele pocisków zostało zapomnianych, a puste opakowania po środkach bojowych zalegają cały teren. Obchodzimy teren wcześnie. W poniedziałki rano zawsze przyjeżdża ciężarówka z trzema śmieciarzami, którzy bez słowa komentarza doprowadzają Wenecki do przyzwoitego stanu, wywożąc wywrotkę pełną pustych flaszek. To niesłychany skandal jest, polska enklawa na Weneckim to samo centrum Rzymu, sto metrów od kiczowatego budynku-pomnika w kształcie maszyny do pisania, upamiętniającego odzyskanie przez Włochy niepodległości, do którego bez skrupułów chodzimy się wysrać. To tak, jakby w Warszawie, koło Sejmu spotykali się Kałmucy i czadzili kumys. I czaj.
SIEG HAY CZUWAJ, POLONIA PANY.
Rzymianie i turyści z trwogą oglądają te krwawe igrzyska z daleka omijając Wenecki, może to im coś przypomina, karabinierzy nie interweniują, mimo że ich questura jest naprzeciw. Dopóki przemoc dotyczy tylko stranierów : no problemo. Od tego są gladiatorzy. A czymże są karmieni? Owi straniero jaką strawę otrzymują?
O Boska, Jedyna, Nieśmiertelna Martwa Adelo, siostro Remusa i Romulusa zjedzona przez nich i ich mamusię wilczycę. Gdyby nie my, bezdomni gladiatorzy, którzy Ją spożywamy na chwałę hojnego Rzymu, imię Twe już dawno umarłoby w zapomnieniu. MORTADELA pojawia się niezmiennie w rozecie bułki. Emanacja. A my sławimy Cię, dawczynię życia i kalorii, nikt nie śmiałby z pogardą wykrzywić ust na Twój boski widok, smak i zapach.
Mija trzeci miesiąc, mijają wakacje, otwierane są nowe Caritasy. Czesiu, dość tajemniczy gość, ma stałą pracę, jest wiecznie trzeźwy i starannie ogolony, co tutaj jest raczej wyjątkiem. Mieszka w opuszczonej kamienicy, gdzieś koło Circo Maximo, której adresu nie zdradziłby nawet na torturach. Cwany Czesiu dzieli się z nami swoją wiedzą na temat różnych miejsc, w których coś można dostać. Dzięki niemu konstruuję hipotetyczną dniówkę, trasę pazernego, wiecznie głodnego i nieodzianego bezdomnego.
Między ósmą, a dziewiątą jedziesz autobusem czterdzieści sześć na Cornelię, tam po dwie bułki, coś ciepłego i ewentualnie jakieś ciuchy. W pobliżu są tzw. kontenery, gdzie można wziąć ciepły prysznic i zmienić bieliznę. Wracasz na Wenecki, na Capitolu o jedenastej, po sforsowaniu niezliczonych schodów, jesteśmy przed bramą parafii franciszkanów, due persone per mangiare.
„U księdza” dostajesz dwie solidne pajdy ciemnego chleba, lub dwie bułki najczęściej z mortadelą lub z prosciutto.
Czasami trafi się coś ciekawszego, to zależy od nastroju panującego w regule braci mniejszych. Jeżeli się pośpieszysz, to przy odrobinie autobusowego szczęścia możesz jeszcze zdążyć na bramę koło term Karakalli za Circo Maximo, gdzie o jedenastej wydawane jest ciepłe jedzenie, rissotto lub pasta. Ale już do polskiej siostry koło San Giovani, na miskę pożywnej zupy, po którą swoje trzeba odstać, nie zdążysz. Trzeba wybierać, kierować się kaprysem dnia.
O drugiej kilka miejsc też pokrywa się czasowo. Zielona brama może nie jest zbyt hojna, ale wracając przez Campo dei Fiori, znajdziesz całe torby warzyw i owoców, bo targowisko jest zamykane koło trzeciej.
Za Circo Maximo kusi dobra kuchnia, starej niemieckiej siostry zakonnej, która ma posłuch wśród bezdomnych jak nikt inny, bo jest nieubłagana. Ordung must sein. Jak go nie ma, nici z pieczonego mięsa, pieczonych ziemniaków albo dobrej pasty, zamknie żelazną bramę i otworzy ją dopiero następnego dnia.
Teraz jest chwila, żeby wziąć prysznic, na San Giovanni, tam jest jakiś podejrzany płyn do mycia naczyń i bezdomnych, letnia woda oraz papierowy ręcznik, który mi starcza na wytarcie. Nie powiem czego. Resztę wycieram w własne przed chwilą wyprane szmaty, w których wychodzę na upalne słońce. Za dziesięć minut jestem suchy. Albo prysznic na San Spirito Ospitale koło Watykanu, gorąca woda, czyste wykrochmalone prześcieradło do wytarcia, kawa i herbata, kanapki, ale mydło i szampon we własnym zakresie.
Trzy razy w tygodniu, o piątej trzeba cisnąć na Gondole. Lub codziennie Tereski na Watykanie. Jest jeszcze Gala czyli spolszczona via Galia, gdzie najeść można się do syta, dwa dania, możliwe dokładki. Pozostaje wieczór. W czwartki o szóstej na Watykanie u „holenderek” bułki z szynką i herbatą, a o dziewiątej co parę dni „fajfer” koło placu Św. Piotra, na który przyjeżdża każdego wieczoru inna organizacja charytatywna.
O tej porze jest jeszcze Tuscolana oraz Ostiense. Nadchodząca jesień mnoży ilość potencjalnych możliwości, tracę rachubę i kieruję się jedynie doraźnymi impulsami. WSZECHOGARNIAJĄCE RZYM MIŁOSIERDZIE
C.D.N

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Witam wszelkich odwiedzających, Grzegorz Domher (autor tekstu) jest moim bratem, nie posiada internetu więc ja zajmuje się jego promocją w sieci. Zapraszam na strone gdzie zamieściłem galerie obrazów brata. Oto adres strony:
http://republika.pl/grzegorz_domher_malarstwo/index.htm
Serdecznie zapraszam i prosze mieć wyrozumiałość co do strony, bo to moja pierwsza próba w tym zakresie. Pozdrawiam wszystkich.
Łukasz Domher

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...