Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Buongoherra


Rekomendowane odpowiedzi

I

Nazywam się Travis Ivory i mieszkam, jak sądzę po tych dziwnych chmurach w Londynie.
Urodziłem się 39 lipca tego roku i mam 23 lata. Umrę za 4 lata na astmę. Nigdy nie chorowałem, ale ta woda...W bułgarskich kranach płynie srebrna woda! A tylko w Bułgarii mogę zaopatrywać się w wodę, bo tu nie ma ani kropli. Mógłbym kupować ją w Glasgow, ale nigdy nie mogę tam trafić. Nie wszyscy chorują przez wodę, większość ludzi uodporniło się na nią, jedząc kaukaskie brzoskwinie, dojrzewające tylko nocą w dni parzyste. Ale są paskudne więc ja ich nie jadam.
Nie studiuję. Uczelnie nie lubią Anglików. Wszystkie uciekają na Alaskę, gdy tylko słyszą ten akcent. Za to podróżuję! Tak. W Rzymie widziałem koreański sklep zoologiczny, który uciekł przed pewnym Hiszpanem tylko dlatego, że ten zapytał o somalijskie żaby śnieżne?! W Rzymie rzadko można spotkać koreańskie sklepy, toteż fotografia jednego z nich przyniosła mi duży zysk w agencji National Geographic.
Teraz siedzę w szpitalu, jest wrzesień, 9 maja 1967 roku. Już tylko dwa dni do moich urodzin. Mam je 16 lutego 1980, zawsze w parzyste roczniki i parzyste dni lutego. Za oknem pewnie Moskwa bo już pół godziny tu jestem, czekając na wypis. Gdy tu przybyłem była Lubeka. Do szpitala można się dostać tylko przez Lubekę. A to dziwne miasto bo trolejbusy jeżdżą tutaj tylko gdy wieje wiatr i rosną trufle. Im większe, tym trolejbusy częściej kursują i są tańsze. Ludzie często smarują te trufle dżemem. Ach ci Szwajcarzy! Nie wiem co oni mają z tym wspólnego, ale zawsze tak mówię gdy ktoś jest cwany. Przeczytałem o tym w „Glamour” gdy byłem na Krymie rowerem. A propos rzodkiewek to w Genewie też kiedyś byłem i nie spotkałem ani jednego autobusu. Tam już dawno wszyscy mają samochody bo są tak bogaci, że radia nawet nie słuchają przed snem, co by im się nie śniły podarte ubrania i koty, które nie jedzą Royal Canin. Ach ci Szwajcarzy! Wybaczcie mi, znowu gadam bez związku.
No więc czekam na wypis. Nie chcą mi go za bardzo dać bo przecież nigdy nie leżałem na żadnym z tutejszych oddziałów. Ale wypis by mi się przydał, by móc stąd wreszcie wyjść. No i czekam.
Tak czekałem, aż nastał następny dzień. Był to 18 listopada, 1952 roku. Dziwny ten kalendarz wiedeński; żeby lipiec był zaraz po maju zamiast odwrotnie. Ale cóż. Nie codziennie jest środa. Wymyślili go Niemcy na potrzeby wojska, żeby Rosjanie nie mogli bezkarnie strzelać do ich bydła.
Dali mi ten wypis, więc wyszedłem. Tak się guzdrali, że nastała Wenecja, spóźniłem się na Moskwę. No tak...powinienem był przeczytać rozkład odjazdu miast. Poznałem, że to Wenecja po Japończykach z aparatami. Nie lubię Wenecji. Udałem się więc szybko na tramwaj, by uciec do Aten. Po drodze jakiś człowiek poprosił mnie o pomoc w uruchomieniu bryczki ale nie miałem czasu się schylać. Wsiadłem do tramwaju w ostatniej chwili i spytałem starszej pani, chyba Portugalki, na które jedzie piętro. Ta spytała zaś „Skąd pan wie?” i wiedziałem, że się spóźniłem na ten tramwaj. Gdybym był wcześniej to pewnikiem bym zdążył do Aten, a tak klops. Stara Portugalka w białym płaszczu zawsze zwiastuje burzę. A gdy grzmi, na ulicach tworzą się strajki i ciężko zdążyć do Aten i miasto to zawsze odjeżdża bez ciebie. Tak było i tym razem. Burza i strajk. To były czeskie renifery, domagające się zamknięcia ukraińskich kopalń i utworzenia w ich miejsce szkół dla starych talentów.
Chciały, by umierający staruszkowie mogli tam uczyć się gry na instrumentach muzycznych. Zablokowały całą ulicę. Na miejscu byłem dopiero w środę, 2 czerwca 1981 roku. Nie było Aten. Spóźniłem się więc na tramwaj. Znalazłem się w Nowym Orleanie i natychmiast się naćpałem. Cholera, zawsze to samo! Chciałem wejść do kwiaciarni. Po drodze przeczytałem „Wojnę i Pokój”
Kwiaciarnia uciekła, zobaczywszy norwesko brzmiące nazwisko autora. Przez chodnik przebiegł niedźwiedź polarny z tabliczką na szyi. Napis na niej mówił: „Wyzwolić Tybet i Katalonię!!!” Osobiście wkurzają mnie te społeczne zwierzęta. Za grosz luzu i anarchii. Wtedy, idąc do ambasady przypomniałem sobie, że nie mówiłem wam jeszcze o mojej ukochanej. To Hiszpanka. Nosi zielone, śpiewające buty i wełniane spodnie. Kupiła je w Irkucku. Ona zawsze wie jak wyjść ze szpitala by


dobrze trafić. Nawet gdy długo stoi po wypis w kolejce, to zdąży. W dodatku zawsze dadzą jej pomarańcze gratis. Ale tylko niedojrzałe. Ona takie lubi....i wódkę też, ale owoców i alkoholu nie znosi. Tak jak długich rozstań ze mną. A trwa to już dość długo, bo jakieś dwa lata odkąd wyszedłem ze szpitala. Trufle w Nowym Orleanie rosną gęsto, więc mało nie rozjechał mnie trolejbus. Oprócz tego, pod zakładem fryzjerskim dla krabów, trzy razy ukradli mi zegarek. Nie mogłem zatem zadzwonić do Composteli, mojej ukochanej. Mogę do niej dzwonić tylko gdy pada deszcz, a jak mam to wiedzieć bez zegarka?! Ambasada była zamknięta, lało jak z cebra, jak zawsze tutaj. Ale nie mogłem być na tyle pewny, że pada by ryzykować telefon do żony. Nie stać mnie na to. Zwłaszcza, że budki telefoniczne tak szybko uciekają ostatnio, że nawet taksówką ciężko jest je złapać.
Udałem się na dworzec. Spotkałem bezdomnego Białorusina, który nawijał coś o końcu ludzkości. Obiecywał mi, że już za 10 lat bogowie będą nas pytać jak mają rysować świat. Mówił, że miasta będą nam posłuszne i, że drogi nie będą złośliwie skręcać w pola i lasy. Mówił, że Montreal znów będzie pachniał naftaliną, a Madryt znowu będzie wpuszczał turystów, nawet tych okropnych obdartusów Polaków. Pijak stary i kłamca – Madryt już od dawna nie obraża się na nikogo. Nie słuchałem go dłużej i wsiadłem do pociągu relacji Miasta Unii Afrykańskiej – Czwartek. Czemu by nie? W czwartek są moje urodziny i chciałem się jak najszybciej znaleźć w tym dniu.
Jechałem w przedziale dla nie uprawiających joggingu i jedzących zielone gruszki. Nie miałem biletu, więc konduktor wyrzucał mnie z pociągu co drugą stację. Wiele widziałem: Meksyk, Jugosławię i Sobotę. Tak się stało, iż Sobota była ciepła i mglista. Tak, mówiłem, że jechałem pociągiem do Czwartku. Za oknami panowała cisza, choć trudno było mi ją dostrzec przez te drzewa. Podobno każde z nich to jedno zapomniane wspomnienie ludzi, kochających pamiętać. To okropne. Wszystko na czym nam zależy znika, a potem zamienia się w drzewa. Ziemia jest pełna lasów. Kochałem Compostelę, teraz widziałem ją przez okno pociągu, gdzieś między Dublinem a Grudniem. Była limbą i szumiała. Stała na skraju lasu, pochylona ku dębowi, którym zapewne ja byłem. Nie wiem, nie przyjrzałem się.
Gdy wjechałem do Grudnia, było już późno. Nastał 1 kwietnia, 1916 roku, było więc już blisko do moich urodzin. Za oknem świt. Kolorowy! Ptaki latając nisko, kłaniały się nam, pokazując swój wykwintny strój. Piękny! Wszystko to za moimi zamkniętymi oczyma. Świat wygląda dużo wspanialej przez zamknięte powieki.
W końcu wysiadłem i zapaliłem papierosa. Udało się, byłem w Czwartku, 16 lutego, 1980 roku. Wszyscy wręczali mi kwiaty. Świeciło słońce ale zaryzykowałem. Kto wie, może to akurat deszcz?!
Zaczaiłem się za pewnym klonem, który miał na imię Dolly i był wspomnieniem lodu pewnego pisarza. Podszedłem cicho i z głupim, greckim akcentem zawołałem „Buongoherra!!!”
Budka telefoniczna, zaskoczona jak dwa króliki, przyrządzone według przepisu mojej nigdy nienarodzonej ciotki, nie miała odwagi uciekać. Poddała się. Wszedłem i zadzwoniłem do Composteli. Odebrał najpierw jakiś renifer, który krzyczał: „Precz z rudą żelaza!” Potem przełączył mnie na inną linię. To była moja kobieta. Płakała. Spytałem co się dzieje. Odparła, że oddali jej mój zegarek. Stwierdziła po nim, iż bardzo się postarzałem. No tak, u niej w domu był Paryż, sierpień, 1944 roku a ja byłem kilkadziesiąt lat starszy. Nie znosiła podróży. Ale musiałem szukać tych cholernych wróbli, znających przepowiednię o początku ery psa. Modliłem się o te czasy. Koniec ze srebrną wodą i długimi kolejkami w szpitalach. Compostela dalej płakała, składając mi urodzinowe życzenia. Chociaż gdy wszedłem do budki był już wtorek, następnego roku. Takie są te niemieckie budki, wiecznie wadliwe. Coś przerwało połączenie. Pewnie indyjskie koty beżowe strajkują znowu. Odkąd weszły w skład rady nadzorczej ministerstwa łączności, ciągle coś psują, domagając się równouprawnienia kocich homoseksualistów. Jeden z nich, kot gej, imieniem Laos, chciał piastować urząd premiera Chin Ludowych w Mozambiku. Zabrakło mu jednak dwóch punktów na ustnym egzaminie z astrokinetyki klasycznej. Podobno ktoś specjalnie ich nie policzył, widząc jego czerwone spodnie w zielone grochy. Nietolerancja szerzy się w zaskakującym tempie i nie można już spokojnie rozmawiać przez telefon. Gdy wyszedłem, spóźniłem się na prom do Karlskrony. Choć nie zamierzałem tam płynąć, ale tak czy siak odpłynął beze mnie, cham. Skąd mógł przecież wiedzieć, że ja nie chcę do Szwecji?! Na ulicy

minęło mnie chyba 20 portugalek, ubranych na biało. Chwilę potem znów zaczęło padać. Postanowiłem schować się w ogromnej, gotyckiej katedrze, w parku świętej Łucji. Na wielkich drzwiach było napisane:
„TO NIE JEST PRZYTUŁEK DLA UBOGICH TALENTÓW, MY DEMOLUJEMY RYNEK!”
Od razu zorientowałem się, że jestem w San Remo. Tak, to tu jeżdżą papierowe czołgi na zimowych oponach. W katedrze było pusto. Przy ołtarzu klęczał tylko jeden człowiek. Gdy chwyciłem go za ramię, spojrzał na mnie i rzekł: „Ci co kryją się przed burzą, boją się życia w spokoju. Spokój odnajdujemy w pięknie, a piękno w chwilach, krótkich niczym walka Tysona z Gołotą. Musisz nauczyć się żyć chwilą, czyli nie myśleć o jutrze, a co za tym idzie; o konsekwencjach. Ci co uciekają przed burzą, boją się jej konsekwencji...Włosy zroszone wiosennym deszczem to dowód miłości do świata i własnego istnienia. Żegnaj młody głupcze!”
Znowu pewnie jakiś narkoman. Miał podkoszulek z napisem „Gratyfikujemy Potrzeby Narcystyczne”
Gdy nastała zima, wyszedłem z kościoła i wszedłem do kiosku, by znaleźć się w Anchorage. Chciałem koniecznie zwiedzić te wszystkie budynki, uciekające przed Anglikami. Hotele, supermarkety, uczelnie i kina. Widziałem Harvard, Yale i hotel Niedźwiadek. W żadnym z nich nie było śladu wróbli. Wszędzie tylko te gazety z morświnem na okładce. Takim samym jak ten, który tankował ropę w mojej wypożyczalni filmów na płytach chodnikowych. Anchorage trwało krótko, a ja miałem już 27 lat. W każdej chwili mogłem się przewrócić i umrzeć na astmę. Była Saragossa, 8 września, 2000 roku. Starzy ludzie grali na lutniach, klarnetach i cymbałach a dumne renifery, ubrane w czeskie flagi siedziały na ławkach w słońcu i podziwiały srebro gwiazd.
Szedłem główną ulicą i marzyłem o pocałunku Composteli. Tylko ona mogła przywrócić mi zdrowie, a czułem się już zupełnie źle. Na drzewach wisiały rozkłady jazdy genewskich autobusów. Szwajcaria sprzedała je za opony do samochodów i czołgów. Wiał wiatr, więc byłem wysoki i gruby. Jakieś wróble coś ćwierkały o psie dingo, który zjawi się wraz ze śmiercią chorego na astmę Szkota i wyzwoli świat z jego snów. Mówiły, że politycy wyjdą z cel, muzyka znowu zarobi 10 miliardów funtów, szkoły będą na nowo uczyć pierdoł, a ludzie zaczną kłamać i się uśmiechać. Skończą się te ohydne wizje marzeń, kolorowe liście na drzewach i śmiejące się chmury. Wszystkie rzeki będą śmierdzieć a dzieci rodzić się będą w słodkiej nieświadomości o więziennych kratach, widocznych tylko w cierpiących sercach tych, którym miłość została odebrana przez białe, wysadzane perłami budynki i garnitury z marokańskiego jedwabiu. Znów nastanie wolność, takie fajne słowo, o którym oni wszyscy nie mają najbardziej jasnego odcienia koloru zielonego ze wszystkich zielonych pojęć. Wolność dla perłowych, ograniczonych wyższymi siłami ludzi, napędzanymi potrzebami innych.
Nie słuchałem śpiewu tych wróbli. Pod gmachem Sądu Najwyższego, po drugiej stronie ulicy, gdzie zaczynała się już Grecja, stała Compostela. Ubrana w czarną suknię. A gdzie jej wełniane spodnie?
Przeszedłem ledwo na drugą stronę. Spostrzegłem okropny grymas na jej twarzy, rysowany przez dłoń utartej czasoprzestrzeni i moralności, nazywanej często rzeczywistością. Moja żona była smutna – to chciałem wam powiedzieć. Smutna, jak cały świat, gdy kończy się sen. Słyszałem jęk ofiar wojen i odgłos sypiących się monet. Oto dzień. Jasny, choć ciemny. Znów zegary chodziły w prawo.
Upadłem, na tym ateńskim, zabytkowym chodniku. Umarłem. Godna to śmierć, u stóp ukochanej, w ulubionym mieście. Pies nadszedł, zaszczekał i zniknął ze mną gdzieś w nicości. Piękna ta ciemność jest, gdy nie widać wody pełnej oszustw. Nastał znów normalny dzień, słońce wzeszło i wszyscy niewolnicy otworzyli szeroko zmęczone oczy...

25.07.2003

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...