Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

IV. Śmierć z zapomnienia

Bertha Wichmann geb.Jodeglinis 1827 - 1905

Pogrzeb wyprawili jej ludzie z litości, gdy nadpsute ciało zaczęło im przeszkadzać. Inaczej może nie zainteresowaliby się jej losem. Bo choć wychowała czworo dzieci, wysłała je w świat w przód wykształciwszy, to żadne z nich nie zjawiło się przy łożu konającej. Zresztą nie było tam nikogo. Umarła sama w pustym domu, chłodnym i ciemnym od jesiennych wieczorów. Umarła w zapomnieniu w ostatni dzień listopada. Akurat spadł pierwszy śnieg zapowiadający rychłe nadejście zimy.
A jeszcze rok wcześniej pieszo chodziła co niedziela do kościoła w Dubeningken, mimo swych siedemdziesięciu siedmiu lat na karku, styranych ciężką pracą pleców, obolałych od żylaków nóg, samotności i tęsknoty za dziećmi, które, jak naiwnie przez całe swoje życie wierzyła, wrócą do niej, gdy będzie ich potrzebować, gdy zmorzy ją starość. Pomagała jeszcze innym, młodszym od siebie, ale bardziej przytłoczonym życiem. Była zawsze pierwsza do niesienia pomocy i ostatnia do sięgania po nią.
Męża straciła w 1871 roku we Francji. Bił się dzielnie za swoje Prusy. Za dzielnie. Zostały jej wówczas dojrzałe czterdzieści cztery lata, siwe włosy, odchowane dzieci i szmat kamienistej ziemi do obrobienia.
Od tego momentu poczuła się stara. W odbiciu w lustrze nie widziała już siebie, ale zupełnie starą kobietę. Jej ciemnobrunatne włosy straciły dawny połysk i pokryły się siwym nalotem, niebieskie oczy wypaliły swój blask, usta wyschły spragnione pocałunków, skóra zwiędła niczym drzewo w czasie suszy z nadzieją czekające deszczu, obwisłe piersi na kościstej konstrukcji żeber znaczonej na skórze nie mogły budzić już dawnego zachwytu. Życie minęło i mijało. Zawsze do przodu, nigdy wstecz.
Rok przed śmiercią małżonka odeszło w świat ostatnie dziecko, najmłodszy syn. Przed nim wywędrowały w daleki świat w ślad za pierworodnym obie córki. Siostry wyszły za mąż za braci kuśnierzy z Insterburga, najstarszy syn wyjechał do Königsberga do pracy w porcie, a młodszy dostał kulą na froncie francuskim i pozostał gdzieś nad Renem. Wyuczył się na piekarza we frontowej piekarni. Wszyscy nagle byli gdzieś daleko. Synowie nawet nie przyjechali po śmierci ojca.
Dzieciom starała się dać zawsze co najlepsze: najpierw zabawki, słodkości, beztroskę, matczyną miłość, potem czas i pieniądze na naukę, własne wyrzeczenia, pozorne szczęście. Marzyło jej się jeszcze wtedy, ze kiedy będzie stara, przy którymś z nich znajdzie spokojną przystań przed śmiercią. Miała ich w końcu czworo. Przestała się łudzić, gdy zdała sobie sprawę, że własną piersią wykarmiła niewrażliwych egoistów. Nadal ich wszystkich kochała, ale zaczęła mieć po raz pierwszy w życiu w sercu jakieś obawy o przyszłość. Nie sądziła jednak nigdy, że spełni się najczarniejszy ze scenariuszy.
Ludzie zawsze lubili Berthę. Była pogodna, ładna, pełna zapału do niesienia pomocy innym. W każdej sytuacji mogli na niej polegać. „Zawsze należy pomagać ludziom; tylko nie wszystkim za wszelką cenę.” – kierowała się ową dewizą. Cenili jej skromność i dyskrecję. Miała wśród nich jakieś poważanie, nie mniejsze niż pastor z Dubeningken.
„Najgorzej jest zapominać o innych, nie widzieć ich potrzeb. Nie będziesz wtedy samotny, człowieku.” – mawiała do męża. A on się tylko uśmiechał znacząco, ale nigdy nie uważał tego zachowania za przesadne. Może dlatego, że nigdy jej nie rozumiał. Był dla niej surowy i wymagający. Sam tyrał, ale nie widział potrzeby, by wraz z nim nie harowała żona. Nie, nie bił jej. Nigdy jej nie uderzył, choć wielokrotnie jego ręka zatrzymywała się kilka centymetrów przed jej twarzą. Bał się, że kiedyś nie będzie umiał znaleźć w sobie na tyle opamiętania, by zatrzymać dłoń. Oszczędzał ją tylko wtedy, gdy pod sercem nosiła dziecko.
Synów trzymał krótko. Z córkami zawsze utrzymywał dystans. Zresztą niewiele obchodziło go ich wychowanie. Najważniejsi byli synowie, jego największa duma, jego największe życiowe osiągnięcie. Synów kochał, córek nie, żonę od czasu do czasu, z czasem coraz mniej.
Rodziców miała daleko. Po drugiej stronie Puszczy, w Tollmingkehmen, gdzie się urodziła. Zimą to był cały dzień jazdy saniami przez wąskie leśne dukty, latem półdniowa wędrówka przez mokradła i mszary pełne komarów. Kiedy umarła jej matka, rodziła młodszego syna. Nie była na pogrzebie. Źle się czuła po porodzie. U zmarłego kilka lat wcześniej ojca też nie była przy pochówku. Mąż kazał jej sprzątać żyto, by zdążyć przed deszczami. Sumienie dało znać o sobie. Może dlatego im w końcu wybaczyła.
Reinharda Wichmanna nie znała, gdy przyjechał prosić ją o rękę. Miała skończone siedemnaście lat i nic do gadania. Rodzice za marny posag sprzedali ją za Puszczę. Znienawidziła ich za to. Już od samego początku było źle. Gruboskórny chłop traktował ją prostacko i bez skrupułów. Gwałcił ją, gonił do roboty w polu, zaprzęgał do pługa, gdy zdechła kobyła, a na nową nie było pieniędzy. „Ciesz się, moja droga, że cię nie bije!” – mawiała jej teściowa. „Z innym nie miałabyś tak lekko.” – pozbawiała ją złudzeń. Pewnie dlatego przywykła i pogodziła się z własnym losem.
W domu była najstarsza z dziewięciorga rodzeństwa. Wcześnie musiała uczyć się samodzielności, pracy w obejściu i przy dzieciach. Zawsze była już na tyle duża, by zajmować się tym lub tamtym. Szybko dorosła do rąbania drew, noszenia wody z rzeki, mielenia żarnami... Nie wiedziała kiedy minęło dzieciństwo, a kiedy stała się kobietą. To wszystko musiało stać się w ciągu jednego dnia. To musiało zdarzyć się wtedy, gdy po weselu rzucił ją na łóżku i siłą zaspokoił swą samczą fizjologiczną potrzebę. Straciła resztki złudzeń, które tak pięknie popłynęły sprzed kościelnego ołtarza. Na tym ołtarzu złożyła ofiarę z samej siebie. Zero szacunku, zero czułości, zero praw.
Pomagać tym, którzy potrzebują pomocy. Innego szczęścia nie znała. Nie poznała i nigdy nie zaznała. Wszelkie inne szczęście ją ominęło. Ale dawno się z tym pogodziła.
Bertha Jodeglinis urodziła się wiosną 1827 roku. Bertha Wichmann odeszła jesienią 1905 roku. Żyła lat siedemdziesiąt osiem. Umarła z zapomnienia.
Śmierć z zapomnienia wybawia z ostatecznego rozczarowania światem.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Niesamowite  te metafory, tak chyba rzeczywiście  wygląda to " siódme niebo" jestem pod wrażeniem:):)
    • To jest po prostu POEZJA:) inni przede mną" rozbierali " wiersz a ja się tylko zachwycam:):)
    • @Berenika97 Dziękuję Bereniko za piękny komentarz:):)
    • Po środku mroku świeca się tli Z tła ku niej lgną kirowe ikary - ćmy W mdłą ciszę wdarł się ledwo słyszalny trzask Życie znów staje się żartem bez puenty A po kruchym ikarze z wolna opada pył   Wspomnienie i dym, a on spełniony Unosi się w górę, jest taki wolny - Już nic nie czuje. Co za ironia Dla obserwatora, tak przykra Może się wydać ta jego dola   Lecz czym jest różny człowiek od ćmy Wciąż szuka czegoś co go wyniszczy - Czegokolwiek, co będzie mu ogniem Jego świadomość jest obserwatorem On pragnie się wyrwać, uwięziony w sobie Biega za szczęściem, jak liść za wiatrem A każde spokojne spełnienie, zamienia w drżenie   Potem zostaję dym, który rozrzedza płynący czas. Ucieka on słowom w pozornie głębokich opisach. Mimo to staramy się mówić o tych niewidocznych nam szczytach gór Gór, he, he - chyba szaleństwa   My od początku do końca tak samo ciekawi Mówimy gładko o tym czego nie znamy A jednak dziwny posmak zostaje w krtani Gorzki posmak wiedzy że nic nie wiemy Przykrywamy typowym ludzkim wybiegiem, ucieczki w poszukiwanie   Jak dla ślepego syzyfa, w naszej otchłani Pozostaje nam tylko zarys kamienia Zesłanie od bogów Lub od siebie samych Szukamy ognia Potykając się znów o własne nogi Z pustką i cieniem za towarzyszy I przytłaczającym ciężarem ciszy   Błogosławieni niech będą szaleńcy Których natura - kpić z własnej natury Bo choć idą tą samą drogą Dla nich zdaje się być jasną i błogą W świetle ucieczki od świadomości Idą spokojnie, spotkać swój koniec Nie szukając w tym najmniejszej stałości W swoim stanie, zrównują się z dymem Przecież ich ruchów też nikt nie pojmie Ich świat jest czymś innym niż zbiorem liter i ciszy   Reszta zaś tych nieszalonych Brodzących w pustej słów brei, Zamknięta w otwartych klatkach, Które z czasem nazywa się 'prawda'   Kurtyna nocy już dawno opadła Mgła, wodą na ziemi osiadła Obserwujący ćmy zasnął A nasza świeca, wreszcie zgasła
    • @FaLcorN Myślę, że nie tylko Ty zadajesz sobie wspomniane w wierszu pytania. :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...