Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Orzechy


Rekomendowane odpowiedzi

Moje życie rzeczywistością skończyło się, kiedy miałem piętnaście lat. Złożyłem egzamin wstępny do szkoły średniej i zostałem przyjęty. Wydawało mi się to całkowicie nierealne. Pokonanie kolejnego schodka egzystencji. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że właśnie wstąpiłem na ruchomą platformę imaginacji istnienia. Rodzaj podejrzliwości i niedowierzania, jaki zakiełkował we mnie w tym czasie, pozostał mi do dzisiaj. Do dzisiaj usiłuję znaleźć ślad rzeczywistości w zdarzeniach, które mnie spotykają, w twarzach ludzi, z którymi obcuję, w otoczeniu, które mnie dotyka, w przeszłości, której ścieżki przemierzam tak ciałem, jak i umysłem.

Wieczorem wyruszam na spacer wąską uliczką, którą przez dwanaście lat chodziłem do szkoły. Jest tam takie miejsce, gdzie dwa, stojące po przeciwnych stronach ulicy, kilkupiętrowe domy prawie łączą się ze sobą wysoko nad głową przechodnia. Przyciąga je ku sobie rozpięty pomiędzy dachami przewód telefoniczny, a może wysokiego napięcia, dzielący niewielki, widoczny tu skrawek nieba na dwie nierówne części.

Ściany obu domów są ciemne i pokryte grzybem. Odpadający miejscami tynk stworzył na nich przypadkową mozaikę czerni i szarości. Jest tam także okno. Element dopełniający geometrii tego miejsca i burzący jego symetryczność. Z powodu tego właśnie okna przychodzę tutaj wieczorami, zatrzymuję się, zadzieram głowę i cóż widzę? Zaledwie cień przeszłości na parapecie otwartej połowy. Próbuję go w pewnej odległości czasowej, lecz zwodzi mnie jego drżenie, ciągła zmiana intensywności. Jeśli złożyć to z podobnym stanem mej świadomości, drżeniem jej niepewności i zmianą natężenia imaginacji otoczenia, oczywiste musi być moje niezdecydowanie.

Kiedy nie miałem jeszcze piętnastu lat i żyłem w prawdziwym świecie, w zimowe, ciemne popołudnia wracałem z lekcji tą właśnie boczną, mało znaną uliczką. Był to najbardziej ponury fragment mej drogi do domu. Nawet śnieg zdawał się brudny i zdeptany przez nachylające się nad nim ściany. Przechodziłem tędy z zadartą głową przyglądając się oknu na wysokości drugiego piętra. Siedziała tam drobna staruszka ubrana na czarno, z rzadkimi, nieuczesanymi siwymi włosami. Opierała łokcie na parapecie i w całkowitym bezruchu wsłuchiwała się w nieliczne echa odgłosów ulicy, a może w ciche dźwięki harmonijki ustnej dochodzące gdzieś z głębi jej nieznanego mi mieszkania. Nie było w tych dźwiękach rytmu czy melodii; czyste, nie zorganizowane, ciche dźwięki.

Te kilka metrów dzielące mnie od staruszki to była dla mnie wtedy olbrzymia odległość, mimo to wydawało mi się, że w jej pokrytych zaćmą oczach dostrzegam odbicie obu połówek nieba.

Nigdy się wtedy nie zastanawiałem, kim jest ta staruszka, z czego żyje, z kim mieszka, kto gra na harmonijce w jej mieszkaniu i czy robi coś innego, poza siedzeniem w oknie. Nie myślałem o tym, czy je, czy widzi, czy słyszy, czuje, oddycha, czy żyje. Ona po prostu tam była. Później skończyłem piętnaście lat a świat przestał być realny. W szkole średniej dowiedziałem się o koegzystencji, relacjach i tworzeniu. Nadal tą samą trasą wracałem do domu. Śnieg skrzypiał mi pod butami, kiedy równym krokiem przechodziłem pod oknem staruszki. Mając dwadzieścia lat, w drodze ze szkoły kupiłem torebkę orzechów i zatrzymałem pod oknem staruszki. Była jakby jeszcze drobniejsza, a domy przestały nachylać się ku sobie. Podział nieba pomiędzy ich dachami wydał mi się czymś zupełnie naturalnym. Kiedy ucichły moje kroki, żaden odgłos nie mącił spokoju ulicy. Nie było słychać nawet harmonijki. Płuca, które tłoczyły w nią powietrze odeszły gdzieś, może osłabły, może umarły. Cisza ta zaniepokoiła staruszkę. Jej głowa poruszyła się kilkakrotnie. Poczułem wzbierającą w sercu satysfakcję. Po chwili, głośno szeleszcząc torebką, wyjąłem orzechy. W ponownie nastałej ciszy włożyłem jeden w usta i szybkim ruchem rozgryzłem. Trzask pękającej skorupy uniósł się wzdłuż ściany ku oknu staruszki i obu połówkom nieba. Kobieta drgnęła. Upuściłem resztki orzecha i wyjąłem następny, głośno rozgryzłem, wyplułem, rozgryzłem kolejny. Po kilku razach staruszka gwałtownie cofnęła się w głąb mieszkania. Roześmiałem się głośno i poszedłem do domu, gdzie zjadłem resztę orzechów.

Wróciłem tu po kilku latach spędzonych w innym mieście, gdzie pracowałem, uczyłem się, bawiłem, kochałem i tworzyłem. Preparowałem świat wokół siebie, wyimaginowane życie, które rozpoczęło się, gdy miałem piętnaście lat. Wtedy zrozumiałem, że nie ma znaczenia, jaki będę w tym niby świecie. Okrutny czy dobry, głupi, mądry czy przeciętny. Stworzyłem imaginację świata, z której teraz nie potrafię się wyrwać. Siedzę na zimnych płytkach chodnika, na kolanach trzymam zeszyt, w którym opisuję wyimaginowany świat. Czasami unoszę głowę, szukając w oknie po drugiej stronie ulicy zarysu sylwetki staruszki i jej przesłoniętych zaćmą oczu, lecz dostrzegam tylko podzielone na dwie, nierówne części niebo z mego wyimaginowanego opowiadania.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...