Nie zrozum mnie źle, kiedy mówię, że bezduszna
jest saharyjska plaża – inna, jakże różna
od tej w Copacabana. Tu, na horyzoncie,
w słońcu skąpane, wiecznie zaś żarem ziejące
fatamorgańskie morze, pogrążone w falach
złotych, wydmiańskich, z każdym krokiem się oddala,
a kolejny metr naprzód przybliża do Styksu.
O życie moje! Tyś jest ciemniejsze od onyksu,
w swym scenariuszu istnienia wciąż czarniejsze.
Kiedy grad pada, dajesz mi skrzydła – piękniejsze
od elizejskich pól, przez Stwórcę malowanych,
a kiedy mnie gnasz ku tym mirażom, zdyszany
ustaję w drodze, bo tam, nad morzem, się chowa
oślepiające słońce – ten kłamca-niemowa.
I wówczas padam, czekam już tylko na ciszę...
Na firmamencie już ktoś zmienił dla mnie kliszę,
oglądam perły kina nocnego na niebie
i w spadających gwiazdach widzę tylko siebie.
Spuszczam kurtynę na me oczy, lecz wciąż widzę
tego olbrzyma w płaszczu z fal, z błękitnym licem.
Po jego grzbiecie sunie statkiem, w sukni barwnej,
moja Izolda; pytam, jakie żagle płyną,
i tylko wiatr do ucha gwiżdże, że są czarne...
Po jedenastu wiekach stałem się pustynią,
każde ziarenko piasku zna moją legendę,
więc kiedy będziesz gonić morze, które i ja
długo goniłem z wielką nadzieją (obłędem),
padniesz – piasek ci szepnie: ugryzła cię żmija.