Moja wina
W światłach reflektorów
unoszę się w gorzkim zapachu.
Zmarzły od wyrzutów sumienia,
nie mogę puścić ścian.
Pokryty bliznami społecznymi,
przyjmuję prosto do krwioobiegu
niemoralny fiolet, błękit,
wszystkie zrywy, które
zbliżają mnie do upadłego Edenu.
Niemoralne odcienie
zatrzymują czas, by podłożyć mi nogę,
nadpisują grzechy obcością ciemnych ulic.
Gdy próbuję zreinterpretować samotność,
odwracają wzrok i głośno śpiewają:
„Powinieneś starać się mocniej, by zostać zauważonym”.
Leżąc w ciemności z ziemią w paznokciach,
porywczy wiatr paraliżuje niewystarczające tkanki.
Fragmenty butelek pędem lgną w stronę winnej skóry.
Natrętne myśli pogłębiają łysinę na głowie
o kolejny stopień do piekła.
A nadjeżdżające auto wreszcie mnie dostrzega —
i łamie skazane kości.