Idzie dzień, za dniem – po nic.
Spadł deszcz i zdechł – po nic.
Wierny pies imieniem Bezsens
mijam go przed wejściem
lub wyjściem...
W drzwiach stojąc, o tym myślę:
„On mnie nie porzuci”.
A mnie nikt tam nie wpuści.
Stoję, bo co mam z sobą zrobić?
Nikt mi nie powiedział,
jak się do siebie wchodzi.
Mijam dzień, Bezsens mija mnie.
Chwytam za naderwaną smycz
wmawiając sobie, że jeszcze wiem,
gdzie idę - Czy tym właśnie jest niwecz?
Bezsens umie przynieść,
nie trzeba nawet go prosić:
kamień lub patyk,
rzecz jest bez znaczenia.
Przyniesie ci wszystko
i z czasem ucieka.
Wczoraj mnie Bezsens
zapytał: „Kim jestem?”
Jestem senny i zmęczony,
znów mnie ranek zastał.
Jak Syzyf w ciemnościach,
choć szukam dalej, nie wiem,
jak przestać gonić za cieniem.
Nieważne.
W tym całym poplątaniu
miażdżę stopy kamieniem.
„Bezsens, Bezsens,
gdzie jesteś, wróć?”
Cisza.
Chwila...
Tak - tu leży
Klękam nad nim
i tracę część duszy,
jakby bardziej, bez celu,
gdy Bezsens nie żyje.
Kiedy łańcuch znika,
wszystko jest jednakie:
szare, a może wyblakłe.
Nie wiesz, nie wiem.
Nic nie jest jasne.
I tak wszystko idzie na marne,
pośród zimnych kamieni.
Martwe psy już nie zmienią nic.