Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Historia edycji

Należy zauważyć, że wersje starsze niż 60 dni są czyszczone i nie będą tu wyświetlane
Migrena

Migrena

Wiersz to fikcja literacka, a bohaterka jest wytworem wyobraźni autora.

 

 

 

Dagma wjeżdża na plażę
jak różowy meteor z kosmosu absurdu.

Galoty w rozmiarze 5xl –
balony wypełnione własnym chichotem,
pękające od ego.

Jej aura – ścierka po pozarze lasu,
odciski – arbuzy z pieczątką „Ja tu rządzę!”.

Włosy jak sos z kebaba,
oczy – reflektory z galerii narcyzmu,
oślepiają turystów i ich rozsądek.

Uśmiech – plaster na dziurę po bombie atomowej,
śmiech – dzwon z puszek po frytkach,
rozbrzmiewający echem: „Ja.  jestem piękna!”.

Każdy krok – procesja własnej chwały,
każdy ruch – katastrofa logiki i smutku.

Piasek przykleja się jak wyznawcy,
galoty wirują jak sztandary w tornado ego.

Turysta mruga – już nosi znak:
„Wyznawca Dagmy – numer 3478”.

Ręczniki padają, parasolki biją pokłony.

Jej oddech – burza,
która miesza lody z solą i piaskiem.

Śmiech i strach płyną w łzach turystów.

Słońce ugina się, chowa za chmurą,
wiatr tanczy w rytmie jej triumfu.

Stopy – walce czołgów próżności,
zgniatają muszelki – trofea absurdu.

Jej aura – trampolina pychy,
odbija promienie słońca, które krzyczą:
„To nie fizyka, to Dagma!”.

Głos – megafon z lunaparku,
słowa – kolejki górskie wykolejone w umysły,
zostawiają popcorn strachu
i watę cukrową rozpaczy.

Cień – nadmuchiwany zamek pychy,
połyka wiaderka i zamki z piasku.

Smiech – tsunami z butelek po oranżadzie,
porywa leżaki i zdrowy rozsądek.

A jej wiersze – jak instrukcje obsługi tostera
pisane przez chomika po trzech piwach,
bełkot, który udaje natchnienie.

Każda linia życia – kazanie o niej samej,
każda chwila – selfie z własnym ego,
bo Międzyzdroje nie znają innej boskości.

Galoty – rózowe tornado idiotyzmu,
aura – katedra egocentryzmu,
odciski – medale wojen z rozumem.

A ona – kapłanka, przewodniczka sekty,
bogini absurdu – triumfuje…

Triumfuje jak ponton w kształcie banana,
dryfujący po kałuży własnych łez,
jak królowa disco polo na weselu świerszczy,
jak cesarz kartonowych pudeł,
który mianuje siebie papieżem galot.

Plaża drży, słońce mdleje,
a cała jej chwała pęka jak balon z kisielem –
rozchlapywany w krzykliwe konfetti idiotyzmu,
które już nikt nie chce zbierać,
bo śmierdzi kebabowym sosem
i przegraną w plażowej loterii.

 

 

 

 

Przepraszam czytelników ale uległem psychicznej presji i przepracowałem wiersz eliminując z niego nadmierną cielesność.



 

 

 

Migrena

Migrena

Wiersz to fikcja literacka, a bohaterka jest wytworem wyobraźni autora.











Dagma wjeżdża na plażę
jak różowy meteor z kosmosu absurdu.
Galoty w rozmiarze 5xl –
balony wypełnione własnym chichotem,
pękające od ego.

Brzuch obwisły – ścierka po pożarze lasu,
odciski – arbuzy z pieczątką „Ja tu rządzę!”.
Włosy tłuste jak sos z kebaba,
oczy – reflektory z galerii narcyzmu,
oślepiają turystów i ich rozsądek.

Uśmiech – plaster na dziurę po bombie atomowej,
śmiech – dzwon z puszek po frytkach,
rozbrzmiewający echem: „Ja jestem piękna!”.
Każdy krok – procesja własnej chwały,
każdy ruch – katastrofa logiki i smutku.

Piasek przykleja się do jej nóg jak wyznawcy,
galoty wirują jak sztandary w tornado ego.
Turysta mruga – już nosi znak:
„Wyznawca Dagmy – numer 3478”.
Ręczniki padają, parasolki biją pokłony.

Jej oddech – burza,
która miesza lody z solą i piaskiem.
Śmiech i strach płyną w łzach turystów.
Słońce ugina się, chowa za chmurą,
wiatr tańczy w rytmie jej triumfu.

Stopy – walce czołgów próżności,
zgniatają muszelki – trofea absurdu.
Brzuch – trampolina pychy,
odbija promienie słońca,
które krzyczą: „To nie fizyka, to Dagma!”.

Głos – megafon z lunaparku,
słowa – kolejki górskie wykolejone w umysły,
zostawiają popcorn strachu
i watę cukrową rozpaczy.
Cień – nadmuchiwany zamek pychy,
połyka wiaderka i zamki z piasku.

Śmiech – tsunami z butelek po oranżadzie,
porywa leżaki i zdrowy rozsądek.

A jej wiersze – jak instrukcje obsługi tostera
pisane przez chomika po trzech piwach,
bełkot, który udaje natchnienie.

Każda linia życia – kazanie o niej samej,
każda chwila – selfie z własnym ego,
bo Międzyzdroje nie znają innej boskości.

Galoty – różowe tornado idiotyzmu,
brzuch – katedra egocentryzmu,
odciski – medale wojen z rozumem.
A ona – kapłanka, przewodniczka sekty,
bogini absurdu – triumfuje…

Triumfuje jak ponton w kształcie banana,
dryfujący po kałuży własnych łez,
jak królowa disco polo na weselu świerszczy,
jak cesarz kartonowych pudeł,
który mianuje siebie papieżem galot.

Plaża drży, słońce mdleje,
a cała jej chwała pęka jak balon z kisielem –
rozchlapywany w krzykliwe konfetti idiotyzmu,
które już nikt nie chce zbierać,
bo śmierdzi kebabowym sosem i przegraną w plażowej loterii.

 




×
×
  • Dodaj nową pozycję...