Biedna miejscowa ludność, pociągami i na staromodnych żyrafach pościgowych przemieszczała się majestatycznie po zmartwionej tym ogromnie górze lodowej.
Jakiś blady konik morski w różowym podkoszulku, siedząc na progu swojego igloo skowycze na trąbce.
Ludzie opętani żądzą bogactwa nadciągali prawie ze wszystkich stron a najbardziej z południowego wschodu gdzie cena życia była bardzo wysoka.
Lampa w kantynie rzuca chybotliwe płomienie światła na zaczajonego przy kominku motyla z rodzaju pelargonii złocistych.
I chociaż diamenty już dawno wywieziono w walizach tłustych bogaczy to jak dawniej perfumowane dziwki serwują zgłodniałym górnikom bezpłatne uczty.
Góry lodowe topnieją od ludzkiego wysiłku w zastraszającym tempie, a wylegujące się przy brzegach foki morskie grają dla podniesienia otuchy na mandolinach.
Wywrotki ze śniegiem ociężale przemykają przez sfalowane, pełne władczej pogardy morze.
Jakiś wielki żółw morski z kolegami zaśmiewają się do łez, kiedy jedna z ciężarówek zahacza kołem o grzbiet wieloryba i flegmatycznie się przechylając tonie, ale w jej miejsce, całymi tabunami nadciągają od lądu inne.
-Za piętnaście minut zamykamy kopalnię, oznajmia suchy głos przez miejscowy radiowęzeł.
Roześmiane wydry morskie ze złotymi bransoletami na tylnych łapach, wpadają do kantyny pierwsze, a tuż za nimi dostojny słoń w marynarce od pierwszej komunii, z cicha przez trąbę pogwizdując.
Romantycznie wydekoltowana właścicielka rozkłada przed zacnymi klientami talerze pełne kawioru z kartoflami i wtedy jakby na tę kolację zaproszony wczołguje się jedenastometrowy wąż morski w pilotce i bordowej muszce na szyi.
Niski ale krępy piskorz w kapeluszu walcząc łokciami wpycha się między węża a słonia w marynarce i kategorycznie żąda od właścicielki żetonów telefonicznych.
Pomalutku, jak w każdy sobotni wieczór, zabawa się rozkręca.
Zespół muzyczny złożony z wyliniałych lisów polarnych gra ckliwe kołysanki.
Pierwsza do tańca wyrywa się, już nieźle wstawiona foka z niedźwiedziej góry, kłania się zamaszyście przed wilkiem syberyjskim, ale ten, widocznie nie ma ochoty na tańce z tą starą pindą i przypija trzecią setkę do młodego wieloryba z niechlujnie uczesanymi fiszbinami.
Zabawa trwa już w najlepsze gdy do kantyny przybywają kierowcy ciężarówek – okonie morskie, wszystkie w czapkach z daszkiem, zawadiacko zsuniętymi na tył głowy.
W rogu, z wielkim cygarem kubańskim w bezzębnym pysku, siedzi krokodyl słodkowodny, który w młodości, w pogoni za marzeniami przypłynął aż tutaj, zgubił się i został.
Towarzyszy mu wierny przyjaciel rekin młot, zwany pieszczotliwie młoteczkiem.
Na środku sali przepiękna pantera śnieżna o hebanowej skórze i w bucikach od blahnika tańczy upojne tango ze starym bocianem z Mazur.
Tuż przed północą, do kantyny wpadają wypindrzone pingwiny.
Teraz zabawa trwa już w najlepsze.
Elegancko wymalowana flądra oceaniczna pochyla się nade mną i coś cichutko mówi . Ciężko otwieram oczy i słyszę – Rusłan, wstawaj, bo znowu spóźnisz się do pracy.