Gdybym miał namalować matkę – miałaby postać
rozmytą i małą. Sztafaż – ona i Charon, i wielki pejzaż
Pól Elizejskich. Uwielbiała Paryż. I jak każda kobieta
poszłaby za Hemingwayem za rzekę, w cień drzew.
Może dlatego, że nie pisał liryki. Potem poznała lirnika
u dołu obrazu z długimi palcami - nawet w kłótniach,
trzymali się za ręce. I Styks ogromny, nie do przebycia.
Mówisz – to Patinir. Lecz czy nie tak powinno malować
się zmarłych – na grobowej desce? Wyraźny portret
matki mam we snach – żywych. Dotyk, ciepło, nawet
zapach, tak samo piękny jak ten, który dla zabawy
nazywam zapachem świętości, kiedy kobiety pytają
o perfumy. Ranek - pareidolie chmur za oknem. Oto
Charon z siwą brodą i oberwanym rękawem. Cerber z
trzema głowami wściekły jak szare niebo na innego
psa. I matka – rozmyta postać, ale to ona. W malutkiej
łodzi. Statek kołysze się jak u Rimbauda, pijany,
opuszcza przystań Les Deux Magots, a zieleń wody
zmywa „sine plamy”. W rogu pejzażu brama Starego
Cmentarza. Przed nią kolejna niewyraźna postać –
handlarz kwiatów i zniczy. Mówisz – to Patinir. Joachim.
Jego matka była dobrą kobietą.