Strachem przymykam powieki,
Lecz widzę więcej – wciąż widzę daleko.
Zrywa badyle, nazywa je kwiaty,
Łóżko ścieli starannie – trupem leżę, ja, bez odzienia.
Słowa uśmiechem zakrapia,
dla mnie są kamieniem - co tłumią oddech.
Brakuje... powietrza!
Głaszcze psa o poranku,
Lecz ja nim nie jestem – to nie mój skrawek poranka.
Szukam w trwodze...
Drogi nie znajdę?
Znaki poplątał chochlik kudłaty i kpiąco
spogląda - jak plączą mi się nogi.
Czy lekko stąpam, czy ciężko krok wiodę,
To i tak te same łzy malują mnie w chłodzie.
Czarne chusteczki na głowę wdziewam,
Żałoba to tęsknota – wieczna, nieprzerwana.