Wiele widziałem,
wiele słyszałem,
błądząc między drzewami
szukałem płaczącej wierzby
I gdy zatrzymałem się,
stojąc naprzeciw niej
pomyślałem, że to tylko
liście i trochę drewna pnącego się wzwyż
Że korzenie ma, jak każde inne,
czerpie słońce, jak każde inne,
daje w dzień powietrze, jak każde inne
oddycha nocą, jak każde inne
Że, jak to już bywa,
ktoś wyrył na niej inicjały
zdrady dla
już teraz obojętnej jej miłości
Że zapewne, któregoś dnia,
po wszystkich deszczach,
burzach i słonecznych godzinach
nadejdzie drwal, by ją ściąć
Lecz stojąc tak, pomyślałem
dlaczego nie podejść by bliżej?
Rzucić okiem na korę,
czy na gałęzie
Więc na krok jeden zbliżyłem ciało moje,
wątłe wobec jej ogromnych konarów
wobec jej setek lat życia,
tysięcy ton wody płynących w jej wnętrzu
Wysunąwszy jedną rękę, dotknąłem
popękanych słoi, pokrytych ciemną
karnacją natury
niby spalonych przez życie
Dotknąłem zielonych liści, które pomimo
iż zawisają na ciężko osiągalnej wysokości,
chętnie łaskoczą przechodnia,
który zazwyczaj zachwyci się na krótką chwilę
Lecz nie mogłem tak odejść.
Pociągało mnie bowiem to, co widziałem między
wypustkami drewna,
by wsunąć palce w wyżłobione
ptasim trudem gniazda
Tak moja ręka sięgnęła wgłąb tego,
co u każdego budzi niesmak,
by lepka żywica, tudzież głodny pająk
spełzły po moich palcach
By wzbudziły we mnie uśmiech,
przez potok łez, radość
że przecież żyjesz i znów
dasz powietrze i cień..