Opływa mnie woda. Krajobraz pełen niedomówień. Moje stopy. Fala za falą. Piana…
Sól wsącza się przez nozdrza, źrenice... Gryzie mózg.
Widziałem dookolnie. We śnie albo na jawie. Widziałem z bardzo wysoka.
Jakiś tartak w dole. Deski. Garaż.
Tam w dole czaiła się cisza,
choć słońce padało jasno i ostro.
Padało strumieniami. Przesączało się przez liście dębów, kasztanów.
Japońskie słowo Komorebi, oznacza: ko – drzewo lub drzewa; more – przenikanie; bi – słoneczne
światło.
A więc ono padało na każdy opuszczony przedmiot.
Na każdą rzecz rzuconą w zapomnienie.
Przechodzę, przechodziłem
albo bardziej przepływam wzdłuż rzeźb...
Tej całej maestrii starodawnego zdobienia.
Kunsztowna elewacja zabytkowej kamienicy. Pełna renesansowych okien.
Ciemnych. Zasłoniętych grubymi storami. Wyszukana sztukateria...
Choć niezwykle brudna.
Pełna zacieków i plam. Chorobowych liszai...
Twarze wykute w kamieniu.
Popiersia. Filary. Freski.
Woluty. Liście akantów o postrzępionym,
dekoracyjnym obrysie, bycze głowy (bukraniony) jak w starożytnej Grecji.
Atlasy podpierające masywne balkony…
Fryz zdobiony płaskorzeźbami i polichromią.
Metopy, tryglify.
Zawiłe meandry…
Wydłużone, niskie prostokąty
dające możliwość
rozbudowanych scen.
Nieskończonych fantazji.
Jest ostrość i wyrazistość świadcząca
o chorobie umysłu. O gorączce.
Albowiem pojmowałem każdą cząstkę z pianą na ustach, okruch lśniącego kwarcu.
I w ostrości tej jarzyła mi się jakaś widzialność, jarzyło jakieś uniesienie…
I śniłem na jawie, śniąc sen skrzydlaty, potrójny, poczwórny zarazem.
A ty śniłaś razem ze mną w tej nieświadomości. Byłaś ze mną, nie będąc wcale.
Coś mnie ciągnęło donikąd.
Do tej feerii majaków.
Do tej architektonicznej, pełnej szczegółów aury.
Wąskie alejki. Kręte. Schody drewniane. Kute z żelaza furtki, bramy...
Jakieś pomosty. Zwodzone nad niczym kładki.
Mozaika wejść i wyjść.
Fasady w słońcu,
podwórza w półcieniu.
Poprzecinane ciemnymi szczelinami
puste place
z mżącymi pikselami wewnątrz.
Od nie wiadomo czego,
ale bardzo kontrastowo jak w obrazach Giorgio de Chirico.
Za oknami twarze przytknięte do szyb. Sylwetki oparte o kamienne parapety.
Szare.
Coś na podobieństwo duchów. Zjaw…
Szedłem, gdzieś tutaj. Co zawsze, ale gdzie indziej.
Przechodziłem tu wiele razy,
od zarania
swojego jestestwa.
Przechodziłem i widzę,
coś czego nigdy wcześniej nie widziałem.
Jakieś wejścia z boku, nieznane, choć przewidywałem ich obecność.
Mur.
Za murem skwery. Pola szumiącej trawy i domy willowe.
Zdobione finezyjnie pałace.
Opuszczone chyba, albo nieczęsto używane.
Szedłem za nią. Za tą kobietą.
Ale przyśpieszyła kroku, znikając za zakrętem.
Za furtką skrzypiąca w powiewie, albo od poruszenia niewidzialną, bladą dłonią.
W meandrach labiryntu
wąskich uliczek
szept mieszał się
z piskliwym szumem gorączki.
Ze szmerem liści pożółkłych, brązowych w jesieni. Uschniętych...
*
Znowu zapadam się w noc.
Idę.
Wyszedłem wówczas przez szczelinę pełną światła. Powracam po latach w ten mrok zapomnienia.
Stąpam po parkiecie z dębowej klepki.
Przez zimne pokoje, korytarze
jakiegoś pałacu,
w którym stoją po bokach milczące posągi z marmuru.
W którym doskwiera nieustannie
szemrzący w uszach
nurt wezbranej krwi.
Balet drgających cieni
na ścianach,
suficie…
Mojej twarzy...
Od płomieni świec,
które ktoś kiedyś
poustawiał gdziekolwiek. Wszędzie....
Wróciłem.
Jestem…
A czy ty jesteś?
Witasz mnie pustką. Inaczej jak za życia, kiedy wychodziłaś mi naprzeciw.
Zapraszasz do środka takim ruchem ręki, ulotnym.
Rysując koła przeogromne w powietrzu,
kroczysz powoli przede mną,
trochę z boku, jak przewodnik w muzeum, co opowiada dawne dzieje.
I nucisz cicho kołysankę,
kiedy zmęczony
siadam na podłodze, na ziemi...
Kładę się
na twoim grobie.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-25)