Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rytowoda - początek


Rekomendowane odpowiedzi

 

Stanowcze kroki wysokiego, żylastego mężczyzny rozdeptywały z głośnym chlupaniem błoto drogi biegnącej przez wioskę. Szedł boso, w obszernych spodniach, jasnej koszuli, z butami przywiązanymi do tobołka na plecach. Spoglądał na falujące łany młodego żyta, a ciut dalej na żółcącą się od mleczy łąkę. Powietrze wypełniała woń obornika. W oddali słyszał beczenie kozy. Czerwcowe słońce jaśniało na całkowicie błękitnym niebie. Kilkaset metrów stamtąd sielankę rozcinały okopy, pozostałości po zakończonej przed dwoma laty Pierwszej Wojnie Światowej.

A w zaroślach kilkaset metrów dalej, w zagłębieniu terenu, siedziała przy strumyku ośmioletnia dziewczynka i czekała na swojego tatę.

Mężczyzna podszedł bliżej swojej chaty i dostrzegł na podwórzu, za domem, stojące wiadro z karmą dla zwierząt, jakiego używali w obrządku. Zatrzymał się i rozejrzał. U sąsiadów po prawej odzywały się gęsi, a kilka domostw dalej bocian lądował na gnieździe uwitym na szczycie dachu; zatrzepotał skrzydłami, z których spadło pojedyncze pióro.

Mężczyzna stanął na chwilę i się rozejrzał. Oto właśnie wrócił z wojny do domu. Z chaty dobiegło tupanie i podniesione piskliwe głosy. Po chwili w drzwiach chałupy pokazała się gromadka dzieci w wieku od dwóch do siedmiu lat: dwie dziewczynki i trzech chłopców. Dzieci na moment zamarły w progu, jakby nie dowierzały temu, co widzą, ale w końcu rzuciły się w stronę taty. Mężczyzna bez słów zdjął z pleców tobołek i objął wszystkie wielkimi ramionami. Dobiegł go zapach świeżo pieczonego chleba. Głód odezwał się w żołądku. Pogłaskał najstarszą córkę po zmierzwionej czuprynie i wziął na ręce dwójkę najmłodszych: dwuletniego Stasia i trzyletnią Małgosię.

– A gdzie Zosia? – spytał.

– Nad strumykiem – odparła Janka, sześcioletnia dziewczynka o wesołym spojrzeniu.

– A mama?

– Karmi kury, zaraz wróci.

– Wróciłem, cieszycie się? – spytał, jeszcze raz obejmując całą piątkę.

– Tak – odpowiedziały chórem.

– Jak tam, Janeczko, wszystko dobrze?

W tym momencie zaskrzypiały tylne drzwi chaty, w których ukazała się piękna, szczupła kobieta z chustą na głowie, w szerokiej spódnicy. Na widok męża rzuciła z głośnym hukiem metalowe wiadro i podbiegła.

– Całe szczęście, że wróciłeś, Zygmunt – wyszeptała, obejmując mężczyznę, który wstał, odwzajemnił uścisk i bez widocznego wysiłku ją podniósł. Dzieci czepiały się jego nóg.

– Ranny byłem – podwinął koszulę i wskazał bliznę na brzuchu – to mnie wypuścili. Anielu, wreszcie jesteśmy razem!

– Tak, wreszcie. A długo jeszcze zanim ta wojna się skończy?

– Mówią, że w tym roku, ale co to będzie, jak bolszewiki dojdą do Warszawy...

Kobieta pociągnęła męża za rękę do stołu, na którym stała lampa naftowa z osmolonym kloszem.

– Siadaj, dam ci zupy – powiedziała.

Po drugiej stronie izby, tuż nad posłanym drewnianym łóżkiem, wisiała wełniana narzuta w kolorowe wzory. Zygmunt spoczął na krześle, które zatrzeszczało pod jego ciężarem. Dzieci zaczęły mu się pchać na kolana.

– A Zosia dalej tak samotnie chodzi nad tą rzekę? – spytał.

– Dalej. Tłumaczyłam jej, że przecież ma drugą bliżej, ale ona mówi, że ta to nie jej, że jej to tamta. – Kobieta wypełniła talerz ciepłą zupą. W powietrzu rozniósł się zapach kaszy i gotowanych ziemniaków.

– I co tam robi?

– Siedzi i bawi się wodą. Czasem przychodzi cała mokra, ale nigdy się nie zaziębiła.

– Ale na pewno sama tam siedzi? – spytał, jedząc danie.

– No sama. Jak młody Antolak ją tam zobaczył i chciał z nią posiedzieć, to od razu tu przyleciała. Martwię się o nią.

Kiedy mężczyzna zjadł, wyszedł na podwórze. Kobieta stanęła tuż za jego plecami. W oddali odezwał się dźwięk piłowania drewna.

– Zygmunt, studnia się wali, kamień spadł na dno i wodę mąci, trzeba go wydostać.

– Muszę dojść do siebie, jeszcze słaby jestem. Ale za jakiś czas to zrobię.

– A dasz radę?

– Już to robiłem. – Mężczyzna się rozejrzał. – Pójdę po Zosię.

– Ucieszy się, jak cię zobaczy.

Zygmunt poszedł do zarośli, oddalonych od domu o kilkaset metrów, w małej niecce, gdzie wybijało źródełko, z którego wypływał niewielki strumyk. Dobiegł go szum liści i podśpiewywanie dziecka. Poczuł zapach wilgoci. Stanął na dłuższą chwilę w bezruchu, aby wsłuchać się w głos córki. Nuciła coś, czego Zygmunt nie rozpoznawał, jedynie zrozumiał, że dziecko śpiewa o królewiczu i księżniczce. Uśmiechnął się pod nosem i ruszył w jej kierunku. Nagle dziewczynka poruszyła się, odwróciła i krzyknęła:

– Tata! – Poderwała się i rzuciła ojcu w ramiona. – Tęskniłam!

– Zosiu, już was nie opuszczę.

– Bez ciebie to płakać się chce.

– I dlatego tu przychodzisz? – spytał szeptem.

– Bo jak ciebie nie było, to smutno było mi w domu.

– A tutaj nie tak smutno?

– Nie, bo to moja rzeka. Ona mnie rozwesela.

– To taki twój przyjaciel?

– Tak. I zostanie przyjacielem na zawsze! – zawołała dziewczynka.

– Mała dziewczynka, to i mała rzeczka.

– Tutaj jeszcze jest mała, ale już można na niej statki puszczać. – Dziewczynka zanurzyła rękę w lodowatej wodzie.

– A po co chciałaś puszczać statki?

– Bo jak będę umiała pisać, a ciebie nie będzie, to będę puszczała wiadomości na tych statkach, żeby rzeka ci je zaniosła.

Ojciec uśmiechnął się i przytulił córkę.

– Ale trudno nauczyć się pisać. U nas we wsi to nikt nie umie, ale w Grudzi – wskazał kierunek, skąd przyszedł – jest sporo osób, które potrafią.

– To ja tam będę chodziła i prosiła, żeby mnie nauczyli. – Dziewczynka podskoczyła w miejscu.

– Ludzie mówią, że po wojnie to wszędzie szkoły będą zakładać, to może i ciebie przyjmą.

– Chciałabym! – zawołała.

– To jak tylko wygramy z bolszewikami, to zaprowadzę cię do szkoły.

– Naprawdę?!

– Naprawdę! Będziesz umieć czytać i pisać.

 

Mieszkańcy okolicznych miejscowości i w ogóle nowo narodzonej wolnej Polski poczuli moc i siłę, aby teraz żyć dla siebie i ojczyzny, zamiast dla zaborcy. Apatia, charakterystyczna szczególnie dla ludności pod zaborem rosyjskim, zaczęła słabnąć. Ludzie chętniej rozmawiali z nieznajomymi, wykazywali więcej chęci do życia, z większą dbałością podchodzili do uprawy roli. Wolna Polska rodziła się w tempie ekspresowym, mimo iż coraz częściej mówiono, że czerwoni zwyciężają na froncie.

Kiedy następnego dnia Zygmunt wrócił do chaty po całodniowym wysiłku w obejściu, gdzie musiał naprawić zepsute rzeczy w czasie jego nieobecności oraz wykonać to, co dla kobiety było zbyt ciężkie, na podwórze weszło dwóch dobrze ubranych mężczyzn. Zygmunt, z obolałym bokiem, stanął w progu otwartych drzwi. Słońce chyliło się ku zachodowi.

– Co, Zygmunt, wróciłeś z wojny? – zaczął jeden z przybyszy.

– Walczyłbym dalej, ale byłem ranny. – Tak jak dnia poprzedniego pokazał wielką szramę na brzuchu.

– Pan Zarycki ciebie jutro oczekuje. Staw się u niego z samego rana. Ty widział kawał świata i dzicz bolszewicką.

– Ano widziałem, widziałem.

– Jak tam się mówiło? Znowu nas zwyciężą?

– Wielka siła czerwonych, a biali już w zasadzie przegrali. Zresztą kto wie, czy nadal ktokolwiek z nich żyje… Złe czasy idą, oj złe.

 

Wieczorem nad Rytowodę nadciągnęła burza. Stalowo-granatowa, kłębiąca się chmura zakryła niebo, a wiatr podrywał siano, tumany kurzu, kładł drzewa, gwiżdżąc w szparach w chałupach. Zrobiło się szaro i ciemno, niczym o zmierzchu lub podczas zaćmienia słońca. Zwierzęta pochowały się w szopach, kurnikach i chlewach. Chłopi domknęli okna i drzwi, zapalili krużganki i lampy naftowe. W oddali grzmiały złowieszcze pioruny, które z każdą chwilą się przybliżały.

Potem wiatr ucichł, a z nieba zaczął najpierw siąpić drobny kapuśniaczek, aż wreszcie lunęło przy akompaniamencie grzmotów błyskawic, które niosły się aż po horyzont. Strugi wody płynęły po powierzchni ziemi jak rzeki widziane z lotu sokoła; pieniły się, porywając po drodze połamane gałązki, zerwane liście i owady, które nie zdążyły się skryć. Mikropowódź zbierała swoje żniwa, ale też oczyszczała ziemię. Na większych przeszkodach tworzyły się małe tamy, na których osiadał cały ten szlam, brud, ale i zwłoki małych organizmów.

Chaty przeciekały, zmuszając chłopów do podstawiania naczyń i ścierania na bieżąco kałuż wewnątrz. A sami mieszkańcy tłoczyli się w najsuchszych miejscach, często w łóżkach. Kobiety śpiewały pieśni religijne, chłopi czekali na koniec burzy, żeby ocenić straty, często jeszcze po ciemku. Tylko dzieci cieszyły się, że następnego dnia będą mogły poganiać po kałużach i błocie. Płomienie lamp naftowych migotały, oświetlając izby, co z zewnątrz, przez niewielkie drewniane okna, wyglądało jak znicze wieczorem na grobach. Pojedyncze punkciki światła wśród półmroku żywiołu.

Nagły błysk rozświetlił atmosferę. Zajrzał przez okna do wnętrza chat jak dozorca kontrolujący przybytek. Po chwili trzask rozdarł powietrze, ale i spokój gospodarzy. Wielka, stojąca przy wiejskiej drodze topola, w którą uderzył piorun, pękła na dwoje, zrzucając na ziemię połowę swojej korony. Burza zabrała część jej życia, ale dała na przyszłość chłopstwu materiał na opał. Kolejny błysk. Tym razem trafiło w stodołę sąsiada, która najpierw zajęła się ogniem, ale szybko zgasła, zalana strugami deszczu.

Natura zagrała koncert strachu i przemocy.

Koncert swojej wielkości.

Koncert, przy którym ludzie mogli tylko czekać.

Lub się modlić.

 

Następnego dnia z rana Zygmunt stawił się w majątku Zaryckich leżącym kilka kilometrów na południe od ich wsi, w miejscowości Mysłów. Tuż obok znajdowało się małe jeziorko, przez które przepływał niewielki strumyk. Ten sam strumyk, nad którego źródło tak chętnie chodziła Zosia. Zygmunt podszedł do drzwi okazałego budynku otoczonego pięknym ogrodem z niezliczoną ilością róż. Przed budynkiem stał również automobil, jedyny w tych okolicach. Zanim Zygmunt zdążył zapukać, drzwi otworzył służący w białej, bawełnianej koszuli i czarnej kamizelce.

– Pan Zarycki oczekuje – przywitał Zygmunta, wprowadzając go na hol i wskazując stojące tam krzesło.

Zygmunt zasiadł i rozejrzał się. Pachniało starymi meblami, ale i czymś, czego nie mógł rozpoznać. Jak żył, nie widział takiego bogactwa. Mnóstwo pięknych obrazów na ścianach, drogie meble i fortepian stojący przy wielkim oknie. Na stole stały dwie błyszczące lampy naftowe i w kryształowym wazonie świeżo ścięte róże. Dziwił się, że pan Zarycki zechciał go do siebie zaprosić. Zwykle jeśli była jakaś praca do wykonania, przychodził posłaniec, Zygmunt sam nigdy nie był nawet na tym podwórzu, a co dopiero w budynku.

Na schodach pojawił się chłopiec w wieku około czternastu lat i na widok Zygmunta podbiegł do niego.

– Tata zaraz przyjdzie – powiedział.

Zygmunt tylko pokiwał głową. Chłopiec stanął naprzeciwko niego, uważnie się przyjrzał i spytał:

– Bolało?

Zygmunt przez chwilę nie wiedział, co chłopiec miał na myśli.

– Dobrze, że nie umarłeś – dodał młodzieniec.

– A, mówisz o ranie. – Zygmunt podciągnął koszulę i znów pokazał wielką szramę. – Bolało, bardzo. Kulą podobno mniej boli, ale bagnetem bardzo.

– A ty też miałeś bagnet? – Chłopiec podszedł i bez pytania dotknął blizny.

– Tak, miałem i karabin i bagnet.

– To dlaczego go nie zastrzeliłeś?

– Bo taki karabin to długo się ładuje i nie było czasu. Jak odpieraliśmy atak, to strzelałem, ale potem to czasu nie było.

– To mogłeś się bronić bagnetem – zauważył chłopiec.

– Broniłem się, ale ciężko jest się bronić przed dwoma wrogami.

Na schodach pokazał się mężczyzna w średnim wieku, w idealnie białej koszuli i czarnych, lśniących skórzanych butach.

– Janie – powiedział do dziecka – wracaj do siebie, muszę z Zygmuntem pomówić.

– Tato…

– No już, wracaj, tematy wojny nie są jeszcze dla ciebie.

Młodzieniec jeszcze raz spojrzał na Zygmunta i powiedział:

– Nie bój się, my tę wojnę wygramy. – Pobiegł po schodach na górę.

Tymczasem pan Zarycki zasiadł na fotelu naprzeciwko Zygmunta, założył nogę na nogę i odpalił fajkę. Po chwili w powietrzu rozniósł się zapach palonej machorki.

– Kiedy będziesz zdrów? – spytał magnat.

– Mówili, że za kilka miesięcy, może na żniwa. Ale pracować już mogę.

– To przydasz się, każda para rąk jest ważna. – Zarycki pyknął fajkę, znad której uniósł się obłok niebieskiego dymu. – A nadal cię boli?

– Nadal, najgorzej jest rano, jak się jeszcze nie rozruszam.

– A to prawda, co mówią, że bolszewicy wkrótce do nas dojdą?

– Ja to nie wiem, ale dużo ich. Białych już prawie nie ma, uciekli na Zaolzie, więc czerwoni całą siłą idą na nas.

– A czy to prawda, że po ich stronie to i są Ukraińcy i inni, nie tylko Ruscy?

– Ano prawda, może by do nas przechodzili, ale Polacy często zabijają jeńców, a jak nie, to bardzo źle traktują. Wieści szybko się rozchodzą i nikt nie chce przechodzić na naszą stronę, a chętnych by się znalazło. Naszych nie tak dużo, mówili, że bolszewicy rosną w siłę i wkrótce do nas dojdą. Nie ma jak ich powstrzymać. Jak leżałem w lazarecie, to mówili, że całą amunicję dla nas zatrzymali w Czechach. – Już Zygmunt chciał powiedzieć, że narody wokół wierzą w robotniczą siłę, ale nie miał odwagi wobec magnata, dla którego ta siła była największym wrogiem.

– Może nas bolszewicy nie zwyciężą – powiedział magnat. – Marszałek wie, co robi. Zresztą teraz to naród głodny wolności po tylu latach niewoli, walczyć będzie do ostatniego. Choć podobno i w Gdańsku zatrzymali dla nas amunicję. Teraz marszałek myśli, żeby mieć własny port na Bałtyku.

– Ja to nie wiem za bardzo, jak to jest, ale wiem, że wola naszych wojsk słabnie, bo wszyscy wokół są za czerwonymi, jedynie podobno Anglicy i Francuzi chcą, byśmy wygrali. Jak człowiek widzi, że idzie samotnie, to i walczyć się odechciewa. Gdzież nam do wielkiej Rosji.

– Ale u nich teraz ferment. Dopiero co obalili cara, a białych jeszcze nieco zostało. Podobno większość oficjerów wybito wraz z rewolucją i nie ma komu prowadzić wojsk do boju. Damy im radę.

– Jak wychodziłem z Lazaretu, to gadali, że Kijów już opuszczamy, mosty wysadzamy, żeby tamci mieli trudniej. Gadali, że teraz to lada moment dojdą do Warszawy.

– Ja to myślę, że nie dojdą, Marszałek tak poprowadzi, że zwyciężymy. – Pan Zarycki odłożył fajkę na okrągły stolik obok. – A o białych mówi się, że mogą jeszcze coś zdziałać?

– Jak mówiłem, na Zaolzie uciekli. Jedni gadają, że tam się przegrupowują i znowu uderzą, inni, że to już tylko niedobitki. Ale podobnież część białych do czerwonych przechodzi, jakoby mieli uwierzyć w lepszą przyszłość. Oficjerów czerwoni nie przyjmowali, ale zwyczajnych wojaków tak. Choć teraz podobno to i oficjerów przyjmują. Ten, co dowodzi armią bolszewicką, to zwykłym porucznikiem był, a że nie mieli wyższych oficjerów, to go zrobili dowódcą.

– A Polacy to wierzą w tę przyszłość?

– Nasi to chcą ich bić, tyle, co wiem. Ruski zawsze będzie ruskim, czy to biały czy czerwony. Śmiertelny wróg. Najsampierw car nas zniewolił, teraz czerwoni chcą tego samego. Kto by tam nie nastał, na Polskę będzie czyhał. Niby to Marszałek pierwszy uderzył na nich, ale gdyby nie on, sami ruszyliby na nas. Gadali, że chcą dojść aż do Niemiec.

– Oni jak i Niemcy, podbijać zawsze będą chcieli, taka mentalność. – Magnat wziął ze stolika jeszcze raz fajkę i pyknął kilka razy. – A jak walczyliście, to czerwoni to dobre wojsko? Morale mają?

– Gdyby mieli tyle chęci do walki co my, to nikt by ich nie pokonał, bo, jak mówiłem, siła ich, ale ja to widziałem na własne oczy, że niektórzy atakowali z zapałem, ale inni to prędzej by się wycofali, gdyby nie to, że za dezercję to śmierć. A też duża ich część to nieprzeszkolona, prosto z pola do boju. Widziałem, jak męczyli się z przeładowywaniem karabinów. Jeszcze na bagnety to groźni, ale strzelcy z nich żadni. Tylko jak rozbijemy jedną armię, przyjdzie druga. – Zygmunt pokręcił głową. – A po co, panie, mnie tu wezwaliście? Macie dla mnie robotę?

– Robota będzie, jak wyzdrowiejesz, teraz nie ma. Chciałem wiedzieć, jak na froncie. – Magnat nerwowo poruszył się w fotelu, jakby wyczuwał, że wraz z bolszewikami przyjdzie jego koniec. – Wracaj do siebie.

– Tato, pomożemy temu panu? – Ze schodów odezwał się dziecięcy głos. Zygmunt spojrzał w górę i dostrzegł tego samego chłopca. Pan Zarycki wstał i zwrócił się do syna:

– Janie, mówiłem, że te tematy są nie dla ciebie. Wracaj do siebie.

– Ale tato, bo on walczył za Polskę! Trzeba mu pomóc. Tak nauczycielka mówiła.

– Pomożemy, nie martw się, wracaj do siebie.

– A mogę iść z nim?

– Nie, musisz zostać, bo wkrótce masz lekcję fortepianu.

– Ale ja wolałbym pójść.

– Ty jeszcze nie wiesz, co dla ciebie dobre. – Zarycki pokręcił głową. – Jeszcze mi kiedyś podziękujesz.

Zygmunt wracał do domu smutny i przygnębiony. Liczył na to, że dostanie jakąś pracę, dzięki której będzie w stanie utrzymać rodzinę, a usłyszał tylko, że musi najpierw wyzdrowieć. W sumie sam wiedział, że na razie nie nadaje się do ciężkiej pracy, ale coś lżejszego mógł wykonywać. Szedł przez pole, grzęznąc w gęstym błocie. Każdy krok odzywał się głośnym dźwiękiem przypominającym odkorkowywanie wina. Czerwcowe słońce grzało po zimowych miesiącach spędzonych na froncie, a potem w lazarecie. Tak chętnie szedł na wojnę po tych wszystkich latach życia pod rosyjską okupacją, a teraz zbliżało się widmo kolejnej niewoli, tym razem bolszewickiej. Tego bał się jeszcze bardziej, gdyż ostatni czas wojny polsko-bolszewickiej pokazywał, że ci ludzie nie cofną się przed niczym, aby osiągnąć cel.

Tego dnia, gdy Zygmunt udał się do majątku, Zosia znów poszła w te same krzaki, gdzie wybijało źródełko, z którego wypływał strumyk. Zaczęła tu przychodzić, gdy dowiedziała się, że tata pójdzie do wojska. Bardziej niż co innego lubiła to miejsce. Tu zaszywała się w zaroślach, które odgradzały ją od reszty świata, tu moczyła nogi w strumieniu, najczystszej wodzie w okolicy, tu śpiewała swoje piosenki. I tutaj również marzyła.

Jednak po jakimś czasie zjawił się jej tata. Dziewczynka, jak dnia poprzedniego, zerwała się i rzuciła w ramiona.

– Chodź do domu – powiedział.

– Ale już nigdzie nie pójdziesz?

– Nie, już zostanę z wami.

– Boję się, że cię wezmą na wojnę i nie wrócisz.

– Już mnie nie wezmą, chodź, wracamy.

Postawił dziewczynkę na ziemi, wziął za rączkę i ruszyli. Zosia wkrótce zaczęła podskakiwać i śpiewać na cały głos. Po prawej stronie sąsiad pielił w kuckach pole, a nieco dalej widać było, jak inni robili sianokosy: mężczyzna za pomocą kosy, a kobieta sierpem. W powietrzu unosił się zapach świeżo skoszonej trawy. Nad głowami skowronek śpiewem znaczył teren.

Gdy wrócili do chaty, usiedli całą rodziną na podwórzu, Zosia na kolanach taty, słuchała, jak ten dyskutował o tym, co działo się w czasie jego nieobecności. Objęła rączkami tatę za szyję i przywarła do niego policzkiem. Poczuła, że nie chce więcej puścić taty nigdzie dalej niż na pole, nawet do miasta, gdzie czasem jeździł za pracą. Po tych wszystkich miesiącach, które spędził na froncie, z dala od rodziny, miał pozostać tylko z nimi.

 

Z każdym dniem Zygmunt czuł się lepiej, nabierał sił, wykonywał coraz cięższe prace, coraz wcześniej wychodził w pole i wracał później. Najpierw, przez kilka dni, zajmował się własnym podwórkiem, potem pomagał sąsiadom przy sianokosach na małych poletkach, czy kowalowi. Cały czas jednak czekał na pracę u pana Zaryckiego, gdyż duża część terenów w tym rejonie należała do niego; pozostał jedynym z okolicy magnatem. Jego majątek obejmował kilkadziesiąt hektarów pól uprawnych i podobną ilość lasów. Chłopi mieli co najwyżej dwa, trzy hektary i radzili sobie sami z małą, dorywczą pomocą z zewnątrz. Zygmunt jednak nie mógł zadowolić się czymś dorywczym, miał na utrzymaniu żonę i sześcioro dzieci.

W tym czasie coraz częściej mówiono o zbliżającym się froncie. Polacy bardziej bali się teraz czerwonych niż Ruskich sprzed rewolucji, bo, jak się mawiało, dzicz opanowała u nich władzę i nie mieli żadnych zasad. Chłopi, którzy nie poszli na wojnę, nawet nie próbowali stawiać oporu. Przyzwyczajeni przez ponad sto dwadzieścia lat okupacji do bycia biernymi, kiedy to zaborca był tym od myślenia, a Polak od wykonywania rozkazów, bezwolnie obserwowali nadchodzącą klęskę. Niektórzy nawet nie próbowali na ten temat rozmawiać, jakby przeczuwając, że każde słowo przeciwko czerwonym może wywołać ich zemstę w przypadku, gdyby tamci wygrali. Apatia i zniechęcenie ogarniało ludzi.

Zosia, gdy tylko mogła, chadzała w te same zarośla, do źródełka, które po deszczach wybijało większe, dając początek sporemu, pachnącemu świeżością strumieniowi, a w czasie suszy jedynie pociło się na powierzchni, niosąc nieświeżą woń błota i zgnilizny. Minione lata jednak należały do tych mokrych, szczególnie w ostatnich miesiącach. Źródło tworzyło spore oczko wodne, z którego wypływał całkiem przyzwoity strumyk.

Zosia często odłupywała korę z drzew, zbierała patyczki i puszczała je jako statki, aby płynęły dalej, w dół strumienia. Sąsiad powiedział, że gdyby pójść wzdłuż niego, doszłoby się do samej Wisły, królowej polskich rzek, przy miejscowości Samogoszcz, gdziekolwiek to było. Zosia chciała kiedyś zbudować maleńką łódkę, aby ta dotarła właśnie do Wisły, a potem do morza, o którym słyszała piękne słowa swojej cioci. A gdyby jeszcze nauczyła się pisać, mogłaby umieścić wiadomość, a ta przebyłaby całą Polskę i potem morzem do innego kraju. Inny sąsiad mówił, że za tym morzem to Szwedzi mieszkają, którzy napadli kiedyś Polskę jak teraz bolszewicy, ale Zosi to nie zrażało.

Póki nie umiała pisać, robiła coraz większe i coraz zmyślniejsze stateczki, które wodowała na strumyku. Któregoś razu wyniosła z domu nóż i używała go do wycinania skomplikowanych kształtów, jak najbardziej zbliżonych do tego, co pamiętała jako statek, który widziała na zdjęciu noszonym przez dziewczynkę z sąsiedztwa.

 

W majątku Zaryckich młody Janek uczył się kilka godzin dziennie, przykładnie odrabiał lekcje, ale gdy tylko miał wolne, nie mógł usiedzieć w domu. Czasem chadzał w pole z zarządcą, aby uczyć się, jak doglądać roli, a czasem włóczył się po okolicy, co nie podobało się rodzicom. Jego matka, Zofia Zarycka, zbyt często, aby móc kontrolować syna, jeździła do pobliskiego Żelechowa, czy dalej, nawet do samej Warszawy. Ojciec również nie za bardzo się nim zajmował, zajęty majątkiem i zdobywaniem nowych terenów, które teraz, po latach okupacji, były na wyciągnięcie ręki. Zresztą Jankiem bardziej zajmowała się guwernantka i nauczycielka, zgodnie z arystokratyczną tradycją, jednak ta pierwsza pozwalała dziecku czasem na zbyt dużo. W efekcie Janek miał każdego dnia przynajmniej dwie, trzy godziny dla siebie, kiedy nikt go nie kontrolował.

Któregoś dnia wyszedł z domu i udał się nad znajdujące się kilkaset metrów dalej jeziorko. Rodzice przestrzegali go, mówili, że tam woda stale płynie i jakby wpadł, mogłoby go porwać. Ale on wolał żyć po swojemu, często wybierał samotność. Zasiadł nad samym brzegiem, ściągnął buty i zamoczył nogi. Był początek czerwca i woda już była wystarczająco ciepła, mimo iż pochodziła ze strumienia, którego źródełko wybijało całkiem niedaleko. Tego samego źródła, nad które chadzała Zosia.

Janek odczuwał samotność, był jedynakiem po tym, jak jego młodsza siostra zmarła z powodu zakażenia Hiszpanką, a z innymi dziećmi nie za bardzo mógł się spotykać, gdyż do szkoły nie chodził, tylko nauczycielka przychodziła do niego. Jednak nie ciągnęło go do dzieci innych magnatów, on dowiedział się od nauczycielki o okresie pozytywizmu, kiedy cała uwaga skupiana była na chłopstwie, i bardzo mu to przypadło go gustu. Często próbował podpytywać rodziców o chłopów, sam również do nich podchodził i dowiadywał się o ich życiu codziennym.

Bardziej niż gra na fortepianie, której tak chcieli jego rodzice, aby się uczył, wolał grę na małej, wykonanej z wierzby płaczącej, fujarce, jaką dostał kilka miesięcy wcześniej od mężczyzny wędrującego od wsi do wsi. Fascynowało Janka, jak można z tak małego instrumentu wydobyć taki wachlarz dźwięków. Wyciągnął więc ją teraz i próbował sam nauczyć się grać, a że podstawy muzyczne nabyte z gry na fortepianie posiadał, szło mu coraz lepiej i się nie zniechęcał. Dźwięki rozchodziły się po tafli wody daleko poza staw, nad którym siedział. Na pobliskich drzewach odzywały się wrony. Pachniało sitowiem, mokradłami, ale i kwitnącą łąką rozciągającą się opodal. Janek położył się, z wciąż zamoczonymi nogami, i wygrywał kolejne dźwięki na fujarce, jakby szukał tej jedynej melodii, która byłaby w stanie opisać to, co czuł.

 

 

 

 

Edytowane przez Gracjan (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...