Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Weszli do miasta. Było bajecznie kolorowe. Domy układały

kształty ciasnych uliczek niczym w labiryncie. Ale nie to było

najważniejsze tylko ta aura,zapach trudno do czegoś porównywalny.

Samoistny i swoisty jak lekki eter. Eteryczne powietrze.

Poczuli że w ich duszach dzieje się coś dziwnego,ale znanego skądś

-powrót do uczuć,stanów niedoznawanych a jednak nie obcych.

Uśmiechnęli się do siebie patrząc na wszystko jakby od początku Pierwszy raz.

Ludzie ubrani w różne kolorowe stroje,chodzili tu i tam,ale jacyś inni.

Ich oczy wyrażały taką świeżość. Nie zwracali na nich uwagi

przez to łatwiej było im wszystko to obserwować. Powiedziałbyś,że i oni-

Jan i Elżbieta od nich niczym się nie różnili. Są takie stany i takie miejsca

gdzie wszystko od razu wsiąka w człowieka. To widać i czuć.

Doszli do rynku .Za budynkiem ratuszem wznosił się kościół.

Robił wrażenie. Dwie strzeliste wieże wznosiły się ku niebu a złączona

z nimi bryła budynku była długa na kilkaset metrów. Znów wyglądali

z góry jak te małe punkciki na tym tle.

Tam jest wejście pokazał ręką przed siebie Jan. Tak wejdźmy-wydawała się wzrokiem odpowiadać Elżbieta. Odczytał to od razu i ruszyli w kierunku drzwi. W środku zobaczyli monumentalne kolumny podtrzymujące sklepienia i wiele ołtarzy. W samym centrum trzy.

Klęknęli razem przy pierwszym który był z boku po lewej stronie.

Wyrażał i miłość i cierpienie i śmierć. Matka Boża trzymała głowę swego Syna na kolanach.

Już nie żył. Bił blask od tego obrazu nie tylko dlatego,że miał na sobie ozdoby.

Ta cisza która wyraża wszystko. Zatrzymany czas a jednak wieczny. Coś się skończyło a trwa nadal. Nawet śmierć tego nie zmieni. Czuli powagę tej chwili i stanu który i ich dotyka. Miłości.

Pełnej bo Bożej.

Tyle zła,tyle cierpień,tyle łez a Ona istnieje nadal. Ten Dar który jest niezniszczalny sam w sobie.

Elżbieta patrzyła na ten obraz i łzy ciekły jej po policzkach. Jan modląc się spojrzał na nią.

Był wzruszony. Oboje wiedzieli,że weszli na tę drogę która ma ich zaprowadzić do celu.

Drogę która ich odnalazła. Mury tej świątyni wyrażały czas który biegnie nieustannie zapamiętując

historię wieków i przechowując Ducha nieprzemijania. Każda historia jest inna i każda kiedyś

żyła.

Przeszli przed głównym ołtarzem,na krótko przyklękając i znaleźli się po prawej stronie. Tam był

trzeci ołtarz a na nim Najświętszy Sakrament cały czas wystawiony. Dziwny układ całości

gdzie ramiona są najważniejsze. Taka jest Miłość. Przygarnia i ogarnia.

Znowu ten blask. Czy to tylko blask Monstrancji? Nie. Klęczeli obok siebie na klęcznikach

jak para do ślubu. Wpatrzeni przed siebie ale i na siebie. Ktoś na nich też patrzył.

Delikatne czyste światło paliło się przed nimi. Wnikało oczyszczeniem i nadzieją.

Na koniec podeszli do najbliższej kolumny. Były w niej wmurowane relikwie Świętego.

Poprosili o Go o wstawiennictwo, opiekę i pamięć o nich.

Wyszli na zewnątrz. Elżbieta nie mogła iść .Siadła na schodach we wnęce do innych drzwi.

Cała drżała. Jan rozpiął płaszcz,okrył ją jedną jego częścią pocałował w głowę i przytulił.

I tak siedzieli zakryci ale nie sami.

 



 

Edytowane przez mysticp12 (wyświetl historię edycji)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Czekam. Stoję w smudze słońca. Na podłodze. Na lśniącej podłodze. Na dębowej klepce pościeranej od tysięcy kroków w tę i z powrotem.   Od kroków szurających, ulotnych. Od kroków. Moich? Od kroków dawno przeszłych. Zaprzepaszczonych w odmętach dawno minionych epok i lat.   Całych dekad…   To tutaj. Albo i tam. Coś skrzypnęło. Zatrzeszczało w drewnie szafy, stojącego trema… To tutaj albo nigdzie… To musi być, gdzieś tutaj…   Stoję i nasłuchuję.   Stoisz razem ze mną. Niema. Stoisz obok, zwrócona do mnie profilem swojej jasnej, niemalże białej twarzy. Albo trochę z tyłu.   I mimo że czasami jesteś blisko, bądź dalej, bądź jeszcze w różnych ode mnie oddaleniach, zdajesz się istnieć wyłącznie w takich jakichś przeskokach nieruchomej figury, co się przemieszcza zrywami po szachownicy.   I zawsze jesteś do mnie zwrócona bokiem. Nigdy przodem. Widzę tylko twój bok. Policzek. Ucho. Nos...   I jesteś zimna jak posąg martwy, jak rzeźba wykuta z marmuru.   Jesteś w sukience. Chyba w sukience. Może to coś innego. Nie wiem. Albo w spodniach i w powyciąganym wełnianym swetrze.   Takim zwykłym. Zwyczajnym.   Kiedy zamykam oczy, widzę ciebie. Otwieram -- widzę… Jesteś wciąż obok. Jak ten cień co przerasta mnie pod wieczór.   Jesteś tu w ciszy. W szumie. W piskliwym szumie idącym od okna. Od drzew….   Stoję rzem z tobą. Stoimy… -- w milczeniu. W tym okrutnym milczeniu rzeczy. W tym pustym domu martwym jak omszony głaz.   W pulsującym szumie płynącej w żyłach krwi, który rozsadza uszy jednostajnym, rwącym wodospadem postępującej entropii.   Spójrz na mnie! Choć raz! Spójrz! Proszę…   Twoja nieruchomość przytłacza mnie niczym górski, szary masyw.   Milczenie odbija się od ścian, kiedy wpatruję się w połysk padający od okna. Bez ruchu. Bez najmniejszego poruszenia.   Naśladując ciebie, zapadam w letarg. W jakieś katatoniczne otępienie. Będąc na jawie? We śnie?   Od słońca. To idzie od słońca w tej całej rześkiej jaskrawości. Od słońca chylącego się powoli za koniuszki drzew.   Za chwiejące się nerwowo gałęzie, gałązki. Za dęby. Klony. Za strzeliste topole. Za nagie korony.   To wszystko od słońca chylącego się ku śmierci. Ku lodowatej otchłani nocy.   W porywach wiatru. W zimnych porywach… -- obłoki – prące, gdzieś do przodu, niczym poszarpane łachmany.   Podążające bez celu. Bez niczego   W pokoju. W przedpokoju. Na szafce leżące w nieładzie stare przedmioty matki.   Jakieś korale, łańcuszki…   Na szafce broszka, guziki, jedna spinka do mankietu koszuli ojca… Zdają się jarzyć jakimś wewnętrznym blaskiem, mżyć tymi szarymi pikselami białego szumu...   Na tym drewnie połyskuje słoneczna plama. Pada pod kątem. Migocze. Przesuwa się.   Nieruchomieje na profilu twojej twarzy.   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-04-08)    
    • Do przyjaciół mych Obecnych, odeszłych Kieruje ten wiersz   Rzucam pęk słów  Zwartych na kartce Rzec ich nie potrafię    Ściskam wasze dłonie  Słowami obejmuje was W wyobrażeniu mym   Wątpliwej jakości wspomnienia Powoli już we mnie pływają  Upiększone, czasem zgorszone   Zawsze z tą samą bazą  Z wami moi drodzy Niezastąpionym składnikiem   Obecność waszą w momentach trudu Z pozłacanym skarbem utożsamiam  Choć nigdy okazać tego nie potrafiłem    Dziś odsyłam jedno słowo  Lekkie, lecz ciężkie w znaczeniu  Dziękuję! Nie zapomnę   
    • @jaś zasady:) trzymam się stereotypów:)
    • Któż chciałby być samotny, gdy odosobnienie i izolacja dorównują swą wagą cierpieniu?   Któż jest chętny by samemu kroczyć tą wyboistą i krętą ścieżką, kiedy dłoń nie ma się czego chwycić?   Gdzie indziej szukać szczęścia, jeśli spełnienie wydaje się tak odległe, a los nietrafnie rzucił kością?   Odpowiedzi tak dalekie, objęte mglistymi ramionami zza kurtyny nad moimi oczami rozmazują się w oddali.
    • @jaś miłość wszystko niesie i znosi:)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...