Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Medytacje


Rekomendowane odpowiedzi

MEDYTACJE
Ujrzała go siedzącego samotnie na szczycie wzgórza. Jego siwe dready swobodnie opadały na plecy i ramiona, oczy wznosiły wzrok ku niebiosom… Jego usta wypuszczały w eter dobywającą się z krtani wibrację jego pieśni, którą wiatr zanosił w kierunku zachodzącego Słońca, którego podróż po niebieskim sklepieniu śledził wzrokiem godzinami; a ręce jego wystukiwały rytm na małym bębenku nyahbinghi, trzymanym między ułożonymi „po turecku” nogami.
Dziewczyna, słysząc delikatne brzmienie jego muzyki, skierowała swe kroki ku miejscu, z którego owa muzyka dobiegała. Idąc w górę, zastanawiała się nad tym, co ten starszy mężczyzna robi samotnie na szczycie tegoż wzgórza. Kiedy weszła na szczyt, spokojnie zbliżyła się do siedzącej w blasku zachodzącego Słońca postaci i usiadła tuż obok niej. Medytujący starzec, nie przerywając gry na instrumencie, powitał ją ciepłym uśmiechem. Od tej chwili razem wpatrywali się w słoneczną wędrówkę, starzec nadal wybijał rytm swymi spracowanymi dłońmi, a dziewczyna wtórowała mu klaszcząc w swe drobne dłonie. Po pewnym czasie, kiedy słoneczny blask na dobre zniknął już za horyzontem, błękitne oczy starca, które dużo już zdążyły w życiu zobaczyć, zwróciły się ku siedzącej obok, rudowłosej dziewczynce… Ruda podniosła wzrok i z nutą niepokoju w kącikach oczu spojrzała prosto w iskierki mądrych oczu mężczyzny. Słowa wypowiedziane przez siwowłosego pana zamieniły się w wibrację i już po chwili dotarły do uszu małoletniej…
- Nie bój się. – usłyszała. – Tu nie jest niebezpiecznie. Tutaj nie ma ludzi. Dlatego… Tutaj nie ma kto stwarzać zagrożenia.
- Ale… Ja się wcale nie boję. Jestem Tonia. – podając dłoń mężczyźnie, wreszcie udało jej się ujrzeć jego twarz, którą rozświetlał blask pochodzący z rozpalonej przed chwilą lampy naftowej. Zauważyła, że wcale nie jest to stary mężczyzna, jak się dotychczas wydawało. Twarz jego była twarzą młodego jeszcze mężczyzny, ale siwizna jego włosów sprawiała zgoła odmienne wrażenie. Zaintrygowała ją myśl o tym, co musiało wydarzyć się w życiu tegoż nieznajomego, że jego włosy przybrały tak popielatą barwę.
- Tonia… - zamyślonym głosem powtórzył mężczyzna. – Ładne imię, – dodał po chwili – naprawdę ładne to imię…
Zapadła cisza. Krótka, lecz nieprawdopodobnie ciężka i przytłaczająca. Jak gdyby myśli obojga nagle nabrały masy i ich ciężar stał się plazmatyczną zawiesiną w przestrzeni nad ich głowami. Oboje ze zniecierpliwieniem wyczekiwali, aż to drugie przerwie duszące milczenie.
- Nie idziesz do domu?
- Nie, jeszcze nie. Ekhem. Często pan tutaj przesiaduje?
- Niestety nie za często. Nie jestem stąd. To znaczy… Kiedyś byłem, ale odszedłem.
- Dlaczego pan odszedł? – zapytała z błyskiem zainteresowania w oczach.
- Musiałem. Przez pewnych złych ludzi. Przez nich mój świat runął, hierarchia wartości przepadła w odmętach jakiejś ciemnej, bezdennej przepaści, a marzenia i plany na przyszłość straciły rację bytu. Ale to nic. Dzięki temu wiem, że dopóki w pobliżu nie ma „ludzi XXI wieku” jest bezpiecznie.
- A jacy to ludzie?
- To tacy ludzie, dla których liczą się tylko pieniądze. Tacy, którzy nie tworzą dla wartości przekazywanych odbiorcom, ale dla forsy. Którzy nie walczą dla idei, a dla zysku. Ludzie z dziurawymi kieszeniami. Wypychają je pieniędzmi bez przerwy, ale nigdy nie mogą ich napełnić. Pazerni, bezlitośnie walczący o majątek. Wyczekujący jak hieny aż ktoś się potknie, by potem paść się na trupach jego nadziei i dorobić się na pogorzelisku jego wiary…
- To przez takich ludzi pan posiwiał?
- Heh. Tak, właśnie przez takich. Z ledwością udało mi się zebrać resztki godności po ich grabieżczym najeździe na moją duszę i zacząć życie od nowa. Ale tamta historia miała niesamowity wpływ na wykształcenie mojego obecnego stanu ducha. Mimo wszystko, nieświadomie mi pomogli. Choć zniszczyli mi życie, dali podstawy do nowego. Bardziej świadomego, a mniej naiwnego. Mniej łakomego, bardziej życzliwego… Ale wiesz, kiedyś takich ludzi było mniej. Kiedy byłem młodszy albo ludzie byli inni, albo ja po prostu wówczas nie dostrzegałem skrywanego w ich sercach materializmu. Jestem jednak skłonny ku temu, że byli to inni ludzie.
- A ja uważam, że ludzie od zawsze tacy są. Zawsze ciągnęło ich do pieniędzy. Nawet zakładając nowe kościoły ludzie dążyli do bogactwa. Kościelni dostojnicy byli przeciwieństwem bezinteresownych sług Bożych, za jakich ich postrzegano. A takie działania dały ludziom przekonanie, że Bóg jest zły.
- Mądrze myślisz, Toniu. Ale Bóg nie jest zły. On chce dla wszystkich dobrze, musisz mu tylko zaufać, musisz uwierzyć, że to nie Jego wina, że świat jest pełen wad i okrucieństw, pełen cierpienia, pychy, fałszu, materializmu i obłudy. On dał nam wolną wolę. Sami decydujemy czy jesteśmy dobrzy, czy źli. Jednakże, w naturze naszej wpisane jest, aby błądzić, dlatego tak wielu ludzi decyduje się kierować ścieżkę swego życia szlakami zła.
- Skąd wiesz tak dużo o Bogu? Przecież nie jesteś księdzem.
- Heh, nie jestem. Nie wiem o nim więcej niż inni. Cała wiedza ludzkości na Jego temat to przypuszczenia. Takie jest moje zdanie. Przypuszczamy, że Bóg występuje w trzech osobach. Przypuszczamy, że stał się człowiekiem. Przypuszczamy, że jest On bytem doskonałym i jest w każdym miejscu i o każdym czasie. I wcale nie mówię, że te przypuszczenia są złe. Lubię snuć własne teorie na Jego temat. Na przykład… Wielu ludzi uważa, że na świecie panuje wielobóstwo, a według mojej teorii wszyscy ludzie znają tego samego Boga, tylko pod różnymi postaciami. I to jest dowód Jego wielkości. To, że objawił się miliardom ludzi, ale każdej grupie w takiej postaci, w jaką skłonni byli uwierzyć. Ot co. I wiesz, według mnie mylisz się, sądząc, ze księża są bliżej Boga i znają Go lepiej. Oni również bazują na przypuszczeniach. Nie znają Go lepiej i nie są mu bliżsi. Są Jego sługami i chodzą w sukniach, ale dla Niego są tacy sami jak ty i ja, i każdy inny dowolnie wybrany człowiek, losowo wybrane dziecko Boże. Uwierz w Niego, a poznasz Go lepiej. On jest wielką tajemnicą. I wcale nie musisz odkrywać jej idąc szlakami utartymi przez rzesze chrześcijan, buddystów, Żydów, hindusów, świadków Jedowy, czy innych. Bóg dając Ci wolną wolę, ofiarował Ci prawo wyboru w kwestii tego jak będziesz rozwiązywała zagadkę Jego istnienia. Wśród milionów przypuszczeń jest tylko jeden pewnik.
- Co to takiego? Co takiego? – zapytała, unosząc się lekko na nogach z zaciekawieniem.
- To, że nikt za życia nie zdoła całkowicie pojąć tajemnicy, jaką jest On.
-Dlaczego?
- Bo gdy znika tajemnica, wraz z nią znika ciekawość.
- Jaki pan jest mądry! Mogę przyjść do pana jutro? Bo muszę już biec do domu, mama na pewno się martwi…
- Możesz przyjść. Będę tu na pewno. Bezpiecznego powrotu do domu. Dobranoc.
- Dobranoc! – rzuciła zbiegając już ze wzgórza.
Biegnąc w dół łagodnego zbocza wzniesienia do jej małżowin usznych ponownie docierać zaczęła fala muzyki tamtego mężczyzny. Wprawiała ona w drgania kosteczki słuchowe, by chwilę później pojawić się w umyśle Toni jako delikatne brzmienie roots – muzyki korzeni – i rozbrzmiewać w jej głowie non stop aż do momentu, gdy zasnęła.
Długo nie mogła zasnąć. Leżała i, walcząc z ekscytacją kołatającą jej dziewczęcym, delikatnym sercem, patrzyła w sufit. Wyobrażała sobie, że biel sufitu nad jej głową obrazuje jej duszę, a każda skaza na sklepieniu jest skazą na jej duszy. Skaz nie było wiele. Kilka drobnych rys, przypominających pęknięcia tynku… Uznała je za takie, na które nie miała wpływu, żadnego, ani ona, ani nikt inny. One były po prostu nieuniknionymi ofiarami w walce o wykształcenie szkieletu moralnego i ram jej osobowości. Ale jeden z defektów zwrócił jej szczególną uwagę. Była to rudobrązowa plama w kącie pokoju. Tonia pamiętała, że zaraz po tym jak spostrzegła tę plamę, ojczym i mama powiedzieli jej o śmierci taty. Poczuła dziwny smutek, ale już po chwili było jej lżej. Uświadomiła sobie, że to Bóg. To On wiedząc o tym jak bolesne piętno bezwzględny los odcisnął na duszy dziewczyny, stworzył znamię na suficie w jej pokoju. Tak samo duże i tak samo trudne do usunięcia jak ta skaza na jej duszy. Pomyślała, że mógł tak zrobić, aby ona kiedyś pojęła symbolikę tego pułapu i odnalazła własną drogę do odkrycia Jego tajemnicy. „Przypuszczam, że tak właśnie jest” – pomyślała. „No tak, przypuszczenia to sedno wiary” – dodała szeptem. Uznała, że naprawdę tak jest i uwierzyła. Uwierzyła w Jego obecność. Uwierzyła w nieprzypadkowość skaz na jej suficie. Uwierzyła w możliwość rozwiązywania tej odwiecznej zagadki, jaką jest On, na własny sposób. Uwierzyła, że wolna wola jest prawem do obrania własnego kierunku i wytyczenia swego osobistego szlaku, stworzenia swej własnej duchowej autostrady.
Bicie jej serca wreszcie się uspokoiło. Ogarnął ją wewnętrzny spokój. Spokój jakiego nie doświadczała już od dawna. O jakim marzyła, a jakiego nie była w stanie osiągnąć. Jej powieki stały się ciężkie, rozbrzmiewająca dotychczas w jej głowie muzyka ucichła, a chwilę później Tonia zasnęła.
Kiedy nastał nowy dzień, wstając z łóżka poczuła, że spokój, który odczuwała ubiegłej nocy, nie odszedł. Dotarło do niej, że już go nie utraci, zawładnął jej duszą na dobre.
Dzień upłynął jej spokojnie, bez większych rewelacji. Tak jak mijają dni każdej młodej osobie na dobre już wciągniętej w wir monotonii dnia codziennego spełzającego na beznamiętnym krzątaniu się z kąta w kąt, zwanym także wakacyjnym lenistwem. Chyba po raz pierwszy w życiu nie zastanawiała się nad niczym, co trapiło jej duszę i zaprzątało myśli. Bez protestu dała się owładnąć spokojowi, który dały jej wieczorne medytacje u boku tego nad wyraz inteligentnego i mądrego życiowo człowieka.
Kiedy na płótnie z wolna ciemniejącego nieba Słońce malować zaczęło obrazy odcieniami żółci i czerwieni, przypomniała sobie o spotkaniu na wzgórzu. O tym, że dziś także miała tam pójść. Że dziś także chciała posłuchać wywodów wczoraj poznanego człowieka. Założyła długi szary sweter na swą sukienkę w kolorze wiosennej trawy i wyszła. Mimo, że w klimacie na dobre już zagościła letnia gorączka, wieczory bywały chłodne. I choć na co dzień Toni nie było zimno, gdy spędzała wieczory na dworze, wczoraj odrobinę zmarzła. Może to przez to, że na wzgórzu wiatr wiał silnie niż w okolicy jej domu, a może przez to, że zazwyczaj wracała do domu wcześniej. W zasadzie to nieistotne, tak tylko rozważam różne możliwości. W każdym razie, teraz postanowiła wziąć sweter, aby nie odczuć wieczornego chłodu. Wzięła go jednak nie tylko ze względu na to, że wczoraj zmarzła… Dziś zamierzała zostać na wzniesieniu dłużej. Sama nie wiedziała czemu, ale odczuwała niesamowitą potrzebę rozmowy z mężczyzną, który choć się nie przedstawił, dla niej był Mędrcem. Choć nieświadomie, stał się jej duchowym mentorem.
Spokojnym krokiem przemierzała drogę do wzniesienia. Gdzieś w połowie drogi zauważyła, ze choć sama nie wie jak się to dzieje, jej kroki to nie jakieś zwyczajne ot takie sobie kroki kierowane do przed siebie. Zorientowała się, że kroki, które stawiała raz po raz, to taneczne kroki stawiane w rytmie melodii wygrywanej poprzedniego wieczora przez Mędrca. Odkryła, że czas spędzony z tym panem odegrał w jej życiu nieprawdopodobną rolę i jest on całkowicie nieodwracalny w skutkach.
Bez problemu pokonała drogę na szczyt. On już tam był. Czekał na nią. Tak samo jak wczoraj wygrywał melodię na swym bębenku, tak samo jak wczoraj wtórował muzyce swym pewnym, donośnym, acz delikatnym głosem. Tak samo jak wczoraj oczy jego zwrócone były ku zalanemu czerwienią niebu i tak samo jak wczoraj wyraz jego twarzy sugerował nieobecność jego duszy. Wyraz jego twarzy sugerował, że podczas gdy jego wnętrzności obudowane kośćmi i osłonięte skórą spoczywały w pozycji siedzącej na rozpostartej na zielonej trawie macie, duchowa istota tegoż człowieka podróżowała gdzieś po bezkresnych oceanach myśli, pragnień i doznań. Zdawało się jak gdyby dusza, targana rozterkami gnębiącymi materialną część Mędrca, wędrowała po bezdrożach metafizycznego kosmosu w poszukiwaniu odpowiedzi na miliony pytań jak gangrena trawiących Mędrca od głowy aż po stopy…
Usiadła obok niego i, nie zastanawiając się ani chwili, zapytała:
- Czy pan nie ma rodziny?
- Mam, oczywiście, że mam rodzinę. Skąd w ogóle ta idea, że mógłbym nie mieć?
- Tak tylko się zastanawiałam… No bo pan tak przesiaduje tutaj samotnie tyle godzin i… Ja po prostu… byłam ciekawa, czy to z samotności.
- Hm. To nie do końca tak. Siedzę tutaj samotnie, no teraz już nie samotnie… Ale w każdym razie chodzi o to, że moje przesiadywanie samotnie na tym wzgórzu nie świadczy o tym, że jestem samotny. Wiele kilometrów stąd mam swoją rodzinę. Mam żonę i dwie córeczki. Dwie naprawdę śliczne córeczki. A tutaj przyjeżdżam w każde wakacje właśnie po to, by w samotności posiedzieć na tym wzniesieniu.
- Ucieka pan od rodziny?
- Nie! Zbyt przyziemnie do tego podchodzisz. To, że przebywam tu bez swych ukochanych, nie znaczy, że od nich uciekam ani, że jestem nimi zmęczony. Po prostu mam w sobie coś takiego, co popycha mnie w tę stronę. Popycha mnie w ramiona przeszłości. W ramiona miejsc, w których spędziłem dzieciństwo i wczesną młodość. Ja od tej przeszłości nie chcę uciekać, nie chcę się od niej oderwać za nic w świecie! Podobno „im bardziej oderwiesz się od przeszłości, tym prędzej zapomnisz kim jesteś”. Na Boga! Ja nie chcę zapominać! Mam w pamięci wszystkie ważne momenty swego życia… Wiesz, to właśnie te momenty ukształtowały moją osobę. Tak jak garncarz swymi dłońmi nadaje kształt wyrabianym przez niego naczyniom, tak minione chwile, a zatem przeszłość, nadają kształt ludzkiej duszy. Zarówno mojej, jak i Twojej, jak i całej reszty ludzkości. Dlatego nie możemy uciekać od przeszłości, nie możemy się od niej odcinać, aby nasze osobowości nie utraciły tworzonej przez lata postaci.
- I przyjeżdża pan tutaj co roku tylko po to, by tego nie utracić?
- Nie, nie tylko po to, choć głównie. Wracam tutaj również po to, by w samotności odbywać duchową podróż. Dusze uwielbiają podróże, potrzebują ich. Ja odbywam tę wędrówkę w czasie medytacji. Przyjeżdżam tu i medytuję. Medytuję nad wszystkim, co spotkało mnie przez rok, kiedy mnie tutaj nie było i nad wyborami i trudami, które spotkają mnie w roku kolejnym. W czasie gdy ja zatapiam się w morzu swych rozmyślań, moja dusza kontempluje wolność.
- A mówił pan, że ma żonę… To jak pan może być wolny, żyjąc w związku?
- Bardzo naiwnie pojmujesz wolność. Nie powinnaś patrzeć na nią tylko w kategorii związku. To nie tak, że jak nie masz partnera, to jesteś wolna, a jak się z kimś zwiążesz, to tracisz wolność. Miłość zniewala uczucia i zmysły, ukierunkowując je na osobę, dla której bije nasze serce, ale nie czyni z nas niewolników. „Każda dusza ma prawo być wolna”… Dusze niektórych ludzi odczuwają wolność podczas słuchania ulubionej muzyki, inne uwalniają się w tańcu, a jeszcze inne w jakimkolwiek akcie tworzenia bądź medytacji. Moja dusza cieszy się wolnością, gdy łączę z sobą muzykę i medytację. Ważny jest fakt, że dusza zazwyczaj jest w stanie wędrować drogą wolności tylko w miejscu, które uspokaja daną osobę, działa na nią kojąco, bądź przywołuje na myśl przyjemne wspomnienia. Może być też tak, że dusza kontempluje wolność w towarzystwie osoby, z którą dzielimy zarówno radości, jak i smutki. Osoby, która jest nam najbliższa i dla niej jesteśmy w stanie poświęcić wszystko inne. W obliczu siły jaką daje taka bliskość wszelkie więzy okalające duszę stają się bezskuteczne. Miłość dodaje duszy skrzydeł.
- Czy pan nie kocha swej żony?
- Kocham. Ależ oczywiście, że ją kocham. Moja żona jest miłością mego życia.
- To dlaczego pańska dusza nie uwalnia się przy niej?
- A czy ja tak powiedziałem?
- No niby nie, ale… Wnioskuję tak z pana wypowiedzi.
- Widzisz, ty naprawdę zbyt powierzchownie wszystko rozumiesz. Powinnaś patrzeć trochę bardziej w głąb tego, o czym myślisz, aby nie było to jedynie pojęciem. Niech z pojęciowej natury stanie się to plazmatycznym wytworem, któremu możesz nadać kształt. Operując jedynie suchymi pojęciami nie zrozumiesz świata… Ja bardzo kocham swoją żonę. Moja dusza się przy niej uwalnia. Ale potrzebuję czegoś więcej… Jakby dodatkowego bodźca. I to nie tak, że obecność żony mi nie wystarcza. Ona uskrzydla moją duszę, ale przeszłość… Miejsca z przeszłości… Wspomnienia… One dodają jej mocy. Sprawiają, że do lotu nie potrzeba jej skrzydeł.
- Czyli jest pan wolny będąc przy żonie, ale będąc tutaj, sam na sam z tym, co ukształtowało pańskie wnętrze, jest pan w stanie uwolnić się bardziej?
- Mniej więcej tak, choć to nie jest tak proste. Jednak nie to w tej chwili jest najważniejsze. Po prostu jest wiele sposobów na to, by uwolnić swą duszę… Podobała ci się muzyka, którą słyszałaś idąc tutaj?
- Tak. Niezupełnie wiem dlaczego, ale jej rytmiczne brzmienie działa na mnie kojąco.
- To nyahbinghi, a nyahbinghi to roots. Roots to muzyka korzeni I jest częścią bardzo szerokiego gatunku jaki stanowi reggae.
- Czy pan jest rastamanem?
- To zależy co rozumiesz przez słowo rastaman…
- Ja nie wiem zbyt wiele w tym temacie. No, muzyka reggae, to muzyka, której słuchają rastamani.
- Tak, ale Ty znowu dostrzegasz tylko to, co oczywiste, dostrzegalne dla każdego. To również nie jest tak proste. Ale może dokończymy tę rozmowę jutro? Za dwie godziny wzejdzie Słońce. Powinnaś wracać do domu.
- Dobrze. Dziękuję panu.
- Za co niby mi dziękujesz, Toniu?
- Za rozmowę. Jest pan pierwszą osobą w mym życiu, która poświęciła tyle czasu i uwagi, by wyjaśnić mi niepojęte dla mnie dotąd sprawy. By pomóc mi zrozumieć, by pomóc mi uwierzyć, pomóc mi spojrzeć poza to, co widać; pomóc mi ujrzeć to, co nie jest oczywiste i nie rzuca się w oczy po pierwszym spojrzeniu na dane zagadnienie… Dziękuję!
- Ależ nie ma za co. Jestem bardzo rad, że znalazł się ktoś taki jak Ty… Kto zechciał poświęcić trochę czasu i zgłębić moje poglądy, pozwalając mi tym samym spojrzeć na wszystko z perspektywy obserwatora i uwolnić swe przemyślenia.
- Pójdę już. – powiedziała z łagodnym uśmiechem, niedostrzegalnym na pierwszy rzut oka lecz malującym się jedynie w kącikach jej ust. Był to niewyraźny i niewinny uśmiech z dozą enigmatyczności, aczkolwiek był to uśmiech szczery. Prawdziwość tego uśmiechu dostrzec można było w oczach, które błyszczały za sprawą wznieconych w nich iskierek.
- Do zobaczenia. – odparł mężczyzna i już ułamek sekundy później wypuścił w eter swego nyahbinghi, pieszcząc nim swe uszy i karmiąc swą duszę. A kilka chwil po tym do emitowanych przez jego bębenek dźwięków dołączyła pieśń płynąca wprost z jego serca.
Kiedy wróciła do domu, znów towarzyszył jej tamten wszechobecny, nieustający spokój. Długo jeszcze wędrowała myślami po orbitach innych wymiarów zanim przestała myśleć o tym jak wiele dają jej rozmowy z Mędrcem i była w stanie zasnąć. Wiedziała, że istnieje cała masa sposobów, by zmusić się do snu i, gdyby tylko chciała, mogła z nich skorzystać. Jednak takie posunięcie byłoby niezgodne z jej naturą. Musiała zaczekać. Zaczekać, aż emocje opadną. Zaczekać, aż powieki same staną się ciężkie. Zaczekać, aż zmorzy ją sen. Długi, spokojny, kojący jej roztrzęsioną między różnymi pragnieniami duszę, sen.
Mężczyzna także był pod wielkim wrażeniem. Nie było to wrażenie pod postacią pożądania, jak wszyscy w tej chwili sobie myślą. Był pod wrażeniem wulkanicznej ciekawości drzemiącej od lat w tej dziewczynie. Był pod wrażeniem, że to właśnie on wybudził tę ciekawość świata z błogiego snu. Śpiąca takim snem ciekawość jest martwa, jest tylko brakiem ciekawości pod pozorem ciekawości. A jednak ta ciekawość ożyła. Zbudziła się jak niedźwiedź z zimowego snu i głodna wrażeń zaczęła pytać, dopytywać, pożerać pytaniami… Szukać. Uparcie poszukiwać… Odpowiedzi na stawiane pytania.
O poranku, Tonia, leżąc jeszcze na swym miękkim łóżku stojącym nieopodal okna, zaczęła myśleć. Rozmyślać. Zastanawiać się. Zaczęła stawiać przed swą duszą pytania i szukać na nie odpowiedzi. Próbowała odnaleźć ukryty sens spotkań z Mędrcem, jakieś drugie dno tego, czego obecnie doświadcza, jakiś metaforyczny rewers opowiadań mężczyzny. Czy to przypadek, że poznała go właśnie teraz? Kiedy w jej sercu gościł niepokój? Kiedy zawładnęła nią obawa o dalsze życie w tym świecie, w którym kłamstwo i nienawiść biorą górę nad miłością i prawdą? Czy to naprawdę przypadek, że w momencie, gdy w jej sercu świeca nadziei powoli przestawała już płonąć, sprawiając wrażenie jedynie niemal wypalonej już parafiny z ostatnim skrawkiem knota wewnątrz, pojawił się ten mężczyzna? I, zastępując wypaloną starą świecę lampą naftową, z kałuży nadziei wysychającej na pustyni jej serca uczynił morze, zalewając nadzieją gorący suchy piach? Czy to przypadek rządził jej życiem? Czy może jednak jakaś niewidzialna ręka pociągała za sznurki czyniąc Tonię swą marionetką? Gdyby tak właśnie było, to ta ręka pociągnęła za odpowiedni sznurek w ostatniej możliwej chwili, pozwalającej uratować dziewczynę od rozczarowania, zwątpienia, goryczy. To był ostatni moment, by pchnąć ją w stronę Mędrca i pozwolić jej zawirować w piruetach pytań i odpowiedzi. By pozwolić jej zatańczyć w rytmie wybijanym przez jej duchowe rozterki i zmienić ten rytm w melodię pewności i spokoju.
Spoglądając za okno, dostrzegła błękit nieba przyozdobiony białym puchem kilku niewielkich chmurek, pośród złocistego blasku górującego Słońca. Poczuła niesamowitą chęć na spacer. Pośród szumiących łanów zbóż, zielonych traw, kwiecistych łąk… Najlepiej boso. O tak, boso! Chciałaby przemierzać okolicę, czując na stopach delikatne źdźbła trawy. Byłaby wtedy bliżej ziemi, bliżej natury… Bliżej początku. Początku, bo żyjemy dzięki ziemi.
Spacerując po pobliskiej polanie, rozmyślała o tym, czego dowie się dzisiaj. O tym, jakie tajemnice rozwieje dzisiaj Mędrzec. Cieszyła ją myśl o kolejnej rozmowie z tym intrygującym mężczyzną. Kiedy Słońce bliskie było już kresu swej codziennej wędrówki po niebieskim sklepieniu, chwyciła leżący w sieni sweter i ruszyła w drogę ku wzgórzu… Ku prawdzie. Choć i prawda jest na tym świecie pojęciem względnym, to właśnie ku temu pojęciu względnemu kierować chciała swoje przyszłe kroki.
Tym razem była inna. Była zupełnie inną osobą aniżeli dotychczas. Zmieniły ją alternatywne światy i rozwiązania, wyjaśnienia, raz po raz rozpościerane przed nią przez owego enigmatycznego mężczyznę, który dla niej był Mędrcem… Ba! Uważała go za swego Mistrza, za swego Duchowego Przewodnika. Za pierwszego w jej życiu powiernika, przyjaciela… Bo choć dzieliła ich głęboka przepaść w postaci znacznej różnicy wieku, czuła, że właśnie ten nieznajomy mężczyzna jest w stanie pojąć panujący w jej duszy zamęt i, nie znając nawet jego przyczyn, zamienić go na drobny bałagan, bądź zniwelować go zupełnie, tak by jego miejsce zajęły ład i harmonia.
Dotarła na miejsce. Pominęła zbędne według niej uprzejmości i, jak gdyby ośmielona dotychczasowym rozwojem wypadków, szybko podjęła wątek…
- Uhm. Mieliśmy wrócić do kwestii rasta. Miał mi pan wyjaśnić niedostrzegalny dla zwykłych ludzi – jak pan sugerował – wymiar tej kultury.
- Dobrze. Mogę spróbować Ci to zobrazować, aczkolwiek nie obiecuję, że uznasz to za godne czasu, który poświęcisz na to, by wysłuchać mojego stanowiska.
- Czas to nie problem. Wszystko, co mamy, to teraz. Wczoraj, to historia, a jutra nikt nie zna. Sądzę, że warto spożytkować wszystko, co obecnie należy do mnie, na poznanie tajemnicy skrywanej w pana sercu.
- Masz rację. Tylko obecna chwila jest nasza. Nikt nie jest w stanie posiąść na własność wschodów Słońca, zmierzchów, czy blasku Księżyca… Jesteśmy jedynie panami chwili. Choć i jej nie sposób uchwycić. Życie to nie film. Zrobić stop klatkę potrafi tylko fotograf i poeta, gdyż to właśnie oni mają moc życiowego przycisku „pauza”. Mimo, że każdy z nich robi przerwę, chwytając chwilę, w inny sposób. Ale mniejsza o to. Przejdę do sedna. Wiesz Toniu, nie jest mi łatwo określić czy jestem rasta, czy też nie. Uważam się za takiego, ale w dzisiejszych czasach jest tak, że nie mogę z czystym sumieniem twierdzić, że jestem jednym z Braci Rasta, bo zaraz znajdzie się ktoś, kto zrobi wszystko, by zaprzeczyć mym słowom. Będą udowadniać, że nie jestem jednym z nich, bo jem mięso, bo używam soli, bo nie palę marihuany… A przecież to nie tak. Jem mięso, nie widzę nic złego w mięsie. Fakt, zabijamy Boże stworzenia, ale jedząc rośliny też poniekąd odbieramy życie swego rodzaju istotom. Rośliny także oddychają, odżywiają się, rozmnażają. Co z tego, że odbywa się to inaczej niż u zwierząt? Czy różnice w życiowych funkcjach pozwalają na to, by rośliny zabijać, a zwierząt nie? My zjadamy zwierzęta, lecz potem stajemy się niejednokrotnie pokarmem dla innych żyjątek. To krąg życia. Nie trzeba się przeciw niemu buntować. Tylko proszę, nie zrozum mnie źle… Nie mówię, że wegetarianizm to zło, ponieważ to bunt. Nie uważam tak. Uważam jednak, że mamy prawo wybrać, co będziemy spożywać.
- Rozumiem. W zasadzie to się z panem zgadzam. A co z resztą argumentów na obalenie pana stwierdzenia, że jest pan rasta?
- Co do soli… Uhm. Sól jest zła, bo, jak tytoń i alkohol, jest z Babilonu. Babilon to zło. To taka symbolika. Babilonem może być każdy. Babilonem może być wszystko. Pod warunkiem, że jest złe. Ale światem rządzą opinie subiektywne. No i wiesz, to co dla mnie jest złe, dla ciebie może być dobre. I odwrotnie. Bo dokonujemy subiektywnych ocen. Ja na przykład nie uważam soli za zło. Nie wyobrażam sobie kuchni bez soli. Co do alkoholu… Mieszkamy w Polsce. Tutaj piją całe wielopokoleniowe familie. Pozostałość po sarmatach. A tytoń… Jestem przeciwnikiem. Ale ci rasta, którzy są przeciwni tytoniowi, mieszają z nim cannabis i palą. To chore. Albo coś jest złe, albo dobre. Trzeba zdecydować na którym biegunie chcemy stanąć. Nie może być tak, że tytoń jest zły, ale jak wymiesza się go z konopią, to już jest dobry. Chyba, że to taka nowoczesna cecha lecznicza marihuany. W każdym razie, twoje pokolenie zakodowało sobie w głowach kilka mitów i mimo, że nie mają one nic wspólnego w rzeczywistością, twoje pokolenie stale je powtarza. W ich mniemaniu ktoś, kto nie pali marihuany, nie może być rasta, bo jest taka znana bajka, której nikt nie słyszał, lecz jej morał zna każdy… Morał ten głosi, że kto nie pali świętego ziela, nie jest w stanie kontemplować filozofii rasta, bo jego umysł nie jest otwarty. Fakt, marihuana udrażnia drogi oddechowe, ale umysłu otworzyć się nie da. Chyba, że za otwarty uważamy ten umysł, w którym rodzą się liczne urojenia i halucynacje. Jest cała masa tego typu niesłusznych przekonań, lecz ich szlaki są już tak głęboko utarte w świadomości twego pokolenia, że nawet randap by ich nie wyplenił. To dość zabawne. Ludzie, którzy w teorii walczą o równość, w praktyce sami stawiają mury działowe między ludźmi. A to nie tak. Nie tędy droga. Wszyscy mają prawo do wolności i to czyni ich równymi, bez względu na rasę, wiek, poglądy, czy inne wytyczne. Be względu na wszystko. Rasta pozwala nam na dowolność interpretacji Biblii, na dowolność wyboru szlaku wiodącego nasze kroki ku Bogu. A jednak sam Bob Marley, światowa ikona reggae, a zatem i rasta (obok Hajle Selasje) zmarł, bo jego religia zabraniała wykonania operacji, która mogła uratować mu życie. Eh. Nie sądzisz, że to także nie działa tak jak powinno? Czy religia może być przyczyną śmierci? Osobiście uważam, że religia powinna być drogą ku wolności naszej duszy, drogą ku Bogu. A jednak tak nie jest. Minęła już pierwsza dekada XXI wieku, a my nadal nie zrobiliśmy postępu w tej sprawie. Nadal giną ludzie w bezsensownych konfliktach religijnych. Nadal religia stanowi źródło dochodu dla milionów ludzi. A przecież za służbę Bogu nie powinniśmy oczekiwać zapłaty. Nadal religia stanowi podłoże do manipulacji ludźmi. Mijają wieki, a ludzka religijność wciąż tkwi w tym samym punkcie. Na etapie średniowiecznej patologii religijnej. Wiara czynić powinna ludzi wolnymi i propagować wśród nich ideę równości. A zamiast tego stanowi jedną z przyczyn podziałów. Ja chcę być ponad podziałami. Chcę burzyć muzy, przekraczać i zacierać granice. Taka ma natura.
- Jest pan niesamowitym człowiekiem! Nigdy, nawet w literaturze, nie spotkałam się z osobą, która byłaby tak wyjątkowa jak pan. Zdumiewa mnie pana podejście do świata, jego postrzeganie i pańskie poglądy. Ciężko mi to ująć w słowa, ale jest pan taki, jak gdyby… Hmmm…
- Jak gdybym był oderwany od rzeczywistości i lewitujący gdzieś w przestrzeni między rzeczywistością a nierzeczywistością, między światem marzeń a światem prawdziwości? Na ich granicy?
- Tak, można by to właśnie tak ująć.
- Słyszałem to nie raz. Ale to nie tak. Ja nie jestem na granicy tych światów, ja łączę je ze sobą, tworząc nieco irracjonalny konglomerat pragnień i obowiązków, marzeń i możliwości, optymizmu i rozczarowań itd. Jak wymieszasz ze sobą świat marzeń i świat prawdziwości, granica między nimi się zatrze, a z biegiem czasu kompletnie zaniknie.
- Co mam przez to rozumieć?
- Masz prawo rozumieć to jak chcesz. Dla mnie jednak znaczy to tyle, że można żyć marzeniami w zgodzie z prawdziwym światem. I to właśnie, jako że jesteś bardzo młoda i twe ideologie dopiero się kształtują, chciałbym ci przekazać. To ważne, byś zdawała sobie sprawę z tego, że marzenia wcale nie muszą kolidować z otaczającą cię rzeczywistością.
- A pan o czym marzy?
- Marzę o tym, aby pojechać do Etiopii. O tym, by pobyć z tamtejszymi ludźmi, których dotyka bezlitosne cierpienie, dla których los rzadko bywa łaskawy. O tym, by towarzyszyć tym ludziom w ich niedoli, by dzielić z nimi ich ból. By ich wspierać. By im pomagać. Dawać im nadzieję i od nich nauczyć się żyć nadzieją. Mieć okazję ujrzeć na własne oczy prawdziwą radość. Poznać ludzi, którzy cieszą się każdym dniem. Którym drobiazgi sprawiają ogromną radość. Których życie nauczyło doceniać każdą błahostkę. Marzę o tym, by wspiąć się na najwyższy szczyt kraju tych perfekcyjnie uduchowionych ludzi, ogarnąć swym wzrokiem obcokrajowca całokształt piękna tegoż regionu, a potem skrzyżować nogi, spocząć w pozycji kwiatu lotosu, chwycić swój bębenek i, wygrywając ukochaną muzykę, podziwiać piękno nocnego nieba rozpostartego jak spadochron nad tą ziemią. Tamtejsze niebo jest zupełnie inne niż to, które mamy obecnie nad sobą. Nie wiem jeszcze na czym polega różnica, ale jestem pewien, że jest to zupełnie inne niebo. I w tym zupełnie innym niebie chciałbym się skryć i zatopić wszelkie trudności, z jakimi borykają się mieszkańcy tamtych terenów…
- To piękne marzenia. Życzę panu, by każde z nich w pełni się ziściło. Swoją droga, bardzo już późno… Pójdę już. Dziękuję za wszystko. Jest pan prawdziwym Mędrcem.
- Bądź szczęśliwa, Toniu. Nie bój się marzyć!
Po tamtej rozmowie o marzeniach Tonia nigdy już nie spotkała Mędrca. Zniknął bez śladu. Rozpłynął się w powietrzu. Niejednokrotnie dziewczyna chodziła na wzgórze, łudząc się nadzieją, że go tam spotka, siedzącego na macie, pogrążonego w otchłani swej medytacji. Niestety nigdy jej się nie udało. Wypytywała o tegoż enigmatycznego człowieka pośród ludzi zamieszkujących okolicę od lat, lecz nikt o nim nie słyszał. Ludzie nie pamiętali nikogo, kto byłby podobny do postaci opisywanej przez bohaterkę. Mama i ojczym uznali, że Tonia uroiła sobie spotkania z owym Mędrcem i aby zweryfikować swe przypuszczenia zabierali ją do różnych specjalistów w dziedzinie ludzkiej psychiki. Psycholodzy i psychiatrzy postawili diagnozę, zgodnie z którą urojony przyjaciel był reakcją obronną umysłu Toni na ból jaki wywołała u niej śmierć ojca.
Tonia uparcie powtarza, że Mędrzec żyje. Że był na tym wzgórzu. Że ona go widziała. Że poznała go. Że była to postać całkowicie zmaterializowana. Że nie mogło to być żadne urojenie. Zaufała mu. Rudowłosa nastolatka nie dopuszcza do siebie myśli, że umysł mógłby spłatać jej takie figle. Mężczyzna musiał być prawdziwy. Na litość Boską, był prawdziwy! Tak wiele ją przecież nauczył. Rozwiał multum gnębiących ją wątpliwości…
Ale zaraz! Przecież Tonia ma na prawym nadgarstku bransoletkę, którą Mędrzec podarował jej podczas ostatniego ich spotkania. No, niech no wszyscy spojrzą… Prawa rączka, nadgarstek.. No!... Ale… Jak to!? Gdzie ona się podziała!? Przecież była tu jeszcze wczoraj…

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...