Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Balans Bieli


Lady Cantilena

Rekomendowane odpowiedzi

Ciepły wiatr rozsnuwał słodką woń akacji, zmieszaną z kwitnącymi kwiatami zasadzonymi na zadbanych i pieczołowicie odgrodzonych od chodnika grządkach. Osiedle biało-zielonych budynków osnuwał pomarańczowy szal słońca, powoli chylącego się ku własnemu zachodowi.
- Pchnęłam szklane drzwi i znalazłam się w sklepie z alkoholami. Nie było kolejki, więc od razu podeszłam do wąskiej, brązowej lady, za którą siedziała ekspedientka i czytała gazetę. Gdy się zbliżyłam, złożyła gazetę i wstała z krzesła.
- Co pani podać? – zapytała.
- Poproszę butelkę wina.
- Jakiego?
- Może być Varna. Białe, półsłodkie.
- Proszę bardzo.
Sprzedawczyni podała mi wino. Zapłaciłam i wsunęłam butelkę do mojego czarnego plecaka. Wyszłam ze sklepu i skierowałam się w stronę garażów. Znowu otuliło mnie przyjemne ciepło jeszcze nie zgasłego dnia. W tym roku Warszawę powitało cudowne lato.
Czekała już na mnie. Pomachała mi z daleka. Jej sukienka w karminowym kolorze odcinała się wyraziście od kredowo-białego tła garażu.
- Hej Agie!
Zawsze tak skracała moje imię. Lubiłam to.
- Hej Lenka!
Uścisnęłyśmy się na przywitanie.
- Mamy dzisiaj idealny zachód! Chodź!
Wzięła mnie za rękę i podprowadziła do ściany garażu przy której ustawiłyśmy kiedyś mur z cegieł, który formował się w rodzaj niewysokich schodów. Sam garaż, przeznaczony na samochody osobowe, nie był zbyt wysoki. Lena wdrapała się szybko na dach, a ja podążyłam za nią.
Usiadłyśmy na krawędzi zadaszenia odwrócone od budynków. To było nasze ulubione miejsce spotkań. Nieopodal znajdowały się częściowo ukryte za drzewami tory kolejowe i droga wyłożona kamiennymi płytami. Można nią było dojść w kilka minut na stację. Jednak niezbyt przyjemnie chodziło się tą drogą samemu w nocy, jedyne źródło światła dawały wówczas przejeżdżające pociągi i przysłonięte koronami drzew okna mieszkań.
Lena wyjęła z plecionej torby paczkę chipsów, a ja wyciągnęłam wino i otwieracz z plecaka.
- Za co pijemy? – zapytałam wedle naszego zwyczaju.
- Za chwilę obecną! - zakrzyknęła wesoło Lena.
- No to za chwilę obecną. - uśmiechnęłam się.
Podałam jej butelkę by jako pierwsza pociągnęła duży łyk. Ledwo odsunęła ją od ust, zaczęła żywo opowiadać:
- Słuchaj, tyle się wydarzyło, muszę ci wszystko natychmiast opowiedzieć!
- W wielkim świecie? – uśmiechnęłam się kącikiem ust.
- No słuchaj, musisz nadrobić dużo zaległości kochana!
Oczywiście, Lena zawsze miała dużo do opowiadania. Zwykle były to po prostu zdarzenia z licznych spotkań towarzyskich i innych imprez na których bywała, plotki o jej ekscentrycznych znajomych, bądź zdarzenia dnia codziennego. I bez względu na to, czy było to faktycznie coś niebywałego i ważnego, czy też nierozsądnego i trywialnego, musiała dać sprawozdanie dosłownie o w s z y s t k i m. To przykład osoby, która ciągle gdzieś musiała biec, poznawać nowe rzeczy, eksperymentować. Czy istniały dla niej jakieś granice? W stopniu ziemskich szaleństw na pewno nie.
Opowiadała właśnie, jak przez pomyłkę przeskoczyli nie przez tą bramę co trzeba, gdy chcieli dostać się do domu kolegi.
- To gdzie w takim razie wylądowaliście?
- W warsztacie samochodowym! Dasz wiarę? Albo w czymś takim, jakieś same stare wraki tam stały.
- No faktycznie, ciężko rozpoznać! – pokiwałam głową.
- Było ciemno i byliśmy pijani! – roześmiała się – Ale zaraz włączył się alarm i się wtedy zorientowaliśmy…
- Brawo…-przewróciłam oczami do góry.
- Daj spokój, pobiliśmy z Jeremim rekord skoków wzwyż jak uciekaliśmy!
- No to wam się udało?
- Tak, na szczęście nie mieli tam żadnego wściekłego psa.
- A czy ty nie miałaś przypadkiem przestać tak imprezować?
Wzruszyła ramionami.
- Raz na jakiś czas…
- Lena, dobrze wiesz co powinnaś, a czego nie…
- Ciii… już nie mówmy o tym.
Jak zawsze. Taka po prostu była. Odkąd ją znałam. Tak często przez to przekraczała granicę ryzyka... Kpiła z niebezpieczeństwa. Pod każdym względem. Jedni nazwaliby jej postępowanie kuszeniem losu, inni zazdrościliby tej umiejętności korzystania z każdej chwili. Do cna. Lena...to nawet nie było jej prawdziwe imię. Jakieś dwa tygodnie temu poprosiła by ją nazywać Leną.
„Dlaczego?” zapytałam wtedy. „Wolę to imię. Tamto mi się znudziło, nazywaj mnie Leną”. odparła po prostu.
Dobrze, zatem Lena.
Słońce barwiło jej blond włosy bursztynowymi refleksami i złociło bladą skórę. Zawsze marzyła o miodowej cerze. Twierdziła, że kiedyś taką miała, a ja po prostu tego nie pamiętam. Znamy się od dziecka, chodziłyśmy do tych samych szkół, jeździłyśmy razem na wakacje. Nikt nie znał Leny lepiej ode mnie, a tym bardziej nie było osoby, która znałaby mnie tak dobrze jak ona. Nie zaprzyjaźniałam się naturalną łatwością, określiłabym się raczej jako typ względnego samotnika.
Ostatnio coraz częściej siadywałyśmy na dachu tego garażu i po prostu rozmawiałyśmy. Były wakacje, miałam czas wolny od studiów i pracy, więc mogłam z nią przesiadywać i witać nadejście srebrnej tarczy księżyca każdego wieczoru.
Lena pociągnęła kolejny duży łyk. Nagle, wstała i zaczęła przechadzać się po szorstkiej nawierzchni. Obserwowałam z niepokojem, jak balansuje wolno przy krawędzi dachu. Nagły podmuch wiatru rozwiał jej włosy i szarpnął karminową sukienką. Jej sylwetka odcinała się na tle nieba przeciętego purpurowo-pomarańczową wstęgą zachodu. Jak gdyby kroczyła w chmurach pochlapanych stygnącą farbą usypiającego dnia.
-Co robisz wariatko?
-Gonię wiatr. - roześmiała się. Podniosła butelkę i wypiła ostatni łyk jednym haustem tak samo, jak piła każdą minutę istnienia.
-Za chwilę obecną! - okręciła się. Z Leną zawsze pijemy za czas obecny. Toast za przyszłość byłby tylko okrutną groteską.
-Dzień odznacza się najintensywniej, gdy zachodzi. - powiedziała nagle.
-A jak wschodzi?
-Też...ale inaczej.
Patrzyłam, w każdej chwili gotowa ją odciągnąć, jak igra z czarną krawędzią, rozmarzona i jak zawsze pełna życia. Drobne iskry eksplodowały z jej uśmiechu wirując w powietrzu, plamki światła wspinały się po jej skórze jak dziesiątki świetlików. Chciała, bym zatańczyła razem z nią, ale ja wolałam obserwować. Któż potrafił lepiej gonić wiatr od Leny? W tej chwili wydała mi się podobna do bladolicego anioła, który zaraz miał odlecieć wraz z zachodzącym słońcem. Lecz jej skrzydła były zbyt słabe by ją unieść.
-Jutro pójdę na badania z Jeremim. -rzekła- Przyjdź do nas.
Podciągnęłam do góry kolana i oparłam na nich brodę. Pamiętałam bardzo dobrze dzień w którym poznałam Jeremiego. Nieważne co myślałam i co czułam, nie mogłam jej skrzywdzić. Była taka krucha i efemeryczna, a jednocześnie tak lekkomyślna…każda nowa chwila była oddechem cudu, który wprawiał w ruch jej ciało. Chciałam tylko by ten cud trwał nadal…i usiłowałam go nie zniszczyć. Pamiętam spojrzenia Jeremiego. To nie mogło mieć jednak znaczenia. Bo widziałam też jej oczy skierowane tylko na niego. Mogła być z kim chciała, ale wybrała właśnie jego. Gdy rozmawialiśmy na osobności powiedziałam mu: „Prawda, że jest piękna?” Potwierdził. „Myślę, że powinniście iść na randkę, albo coś”. Był wtedy zdumiony. Choć czułam jak powoli rozpruwa mi się serce, ciągnęłam to dalej. „Powiedziała mi, ze ty się jej podobasz. Skoro oboje się sobie podobacie, to powinniście się spotkać”. Milczał. „Chociaż spróbujcie”, powiedziałam szybko, „nie wiesz o niej najważniejszego”. Nie chcę myśleć, czy to był akt miłosierdzia, czy naprawdę chciał się z nią umówić, ale są nadal razem. Zrobiłabym wszystko, żeby była szczęśliwa, póki jest tu przy mnie. Wszystko. Dlatego unikam spotkań gdy są we dwoje z Jeremim.
- Nie, zostawię was samych, po co robić tłok w szpitalu. – odpowiedziałam.
- No dobrze, to wpadnij dzisiaj na noc.
- Dzisiaj?
- Jasne. Piszesz jeszcze czasem? – zapytała nagle.
- Rzadko.
- To niedobrze. Myślę, że bardzo ładnie piszesz.
Zaczęło robić się chłodniej. Słońce zaszło już za betonowymi ścianami budynków.
- Chodź Lenka, idziemy.

***
słodko-gorzkie piruety zachodów
zmyślone tempo chwili
z pajęczej sieci
ze lśniących promieni
snuję dla niej szklane skrzydła
aż krwawią mi palce

***

Wróciłam do domu. Wrzuciłam plecak do swojego pokoju i udałam się do kuchni by zrobić kolację ojcu. Sam o to nie dbał. Siedział w salonie i oglądał telewizję. A raczej patrzył pusto przed siebie. Nic nie odbiegało od normy. Nie było nic bardziej przewidywalnego, niż dzień mego ojca. Rano pracował. Wstawał zawsze o tej samej godzinie, szedł do lodówki przekąsić byle co, po czym siadał do pracy. Z zawodu był tłumaczem. Gdy kończył tłumaczenie, wychodził do biura, porozmawiać z innymi klientami. Wracał zwykle o podobnej godzinie i siadał przed telewizorem ze szklanką whisky. Każdego wieczoru wypijał ponad połowę butelki, po czym szedł spać. Nie rozmawialiśmy wiele. Gdy potrzebowałam pieniędzy, po prostu mi je dawał. Pytał tylko co słychać i witał się ze mną każdego dnia. Mówił dobranoc. Nie wychodził nigdzie, oprócz biura. Melancholia jego pustych dni dusiła we mnie każdy przebłysk energii. Miotałam się w jego własnym kokonie, wychodziłam z domu byle tylko nie mieć go przed oczami. Mieszkałam tylko z nim. Mama odeszła kiedy byłam mała. Lecz dopiero od paru lat mój dom był pusty. Często zmieniał samochody. Było go na to stać. Na wiele rzeczy było go stać. Mógł mieć wszystko, czego zapragnął.
- Mieć wszystko, to nie mieć nic…- powtarzał.

***

Niektórzy stoją obok i pozwalają życiu płynąć z prądem, bez ich udziału. Zresztą, jak można o nich powiedzieć, że w ogóle żyją?
Wyrwałam kartkę z kalendarza. Ciężko… Wyszłam, zostawiając ojca śpiącego z butelką whisky.


***
Na szarym pustkowiu
Paranoidalny sen
Rzeźba przepalonego blasku
I prośba o wytchnienie
Gdy bycie to już za dużo

***

Zamknęłam drzwi od łazienki Leny i wróciłam do pokoju. Mokre pasma włosów odsączałam w biały ręcznik. Lena siedziała zgarbiona w półmroku, oświetlona jedynie bladym światłem monitora. Przeglądała zdjęcia z czasów liceum.
- Super ci było w tym niebieskim...- powiedziała, nie odwracając się.
- O nie, tylko nie to....- jęknęłam.
- Pamiętam, że nieźle musiałam się natrudzić, by cię w końcu przekonać – zwróciła głowę w moją stronę ze złośliwym uśmiechem.
- Przekonać!? Spiłyście mnie wtedy niemożebnie! Na trzeźwo w życiu nie pofarbowałabym sobie włosów na niebiesko!
- I widzisz ile byś straciła?
- O taaa...na pewno to zdziwienie nad ranem, gdy spojrzałam w lustro i zobaczyłam smerfa!
- Hehe, smerfetkę kochanie, smerfetkę!
- Oj, wtedy nie było mi do śmiechu...dobrze, że to paskudztwo tak łatwo zeszło...Biorąc pod uwagę fakt, że sama pofarbowałaś włosy na wszystkie kolory tęczy...
Pokręciłam tylko głową. Dla Leny nie było problemem zmienić swój wygląd całkowicie z dnia na dzień. Paranoja lub nie, do niej wszystko pasowało.
- Idę spać, już jestem padnięta – ziewnęłam.
Odrzuciłam ręcznik, przeczesałam palcami wilgotne włosy i wsunęłam się pod kołdrę. Byłam zbyt zmęczona by męczyć się teraz z suszarką. Rano je ułożę.
Po chwili szum komputera umilkł i w pokoju zapanowała ciemność. Lena wsunęła się cicho pod bawełnianą kołdrę. Przez moment, trwający pięć spokojnych oddechów, okrywała nas cisza.
- Aga?
- Hmm?
- Dziękuję ci, że dzisiaj do mnie przyszłaś.
- Nie ma sprawy.
- Dziękuję ci, że zawsze jesteś. Naprawdę, za każdym razem doceniam to coraz bardziej.
Otworzyłam oczy w ciemności i odwróciłam się do Leny. Nie widziałam jej, ale byłam pewna że miała ten swój zaszklony wzrok.
- Wiesz, że jesteś najważniejsza. -uśmiechnęłam się w mroku – Zawsze.
Wyciągnęłam rękę i położyłam na jej ramieniu. Lena zdjęła moją dłoń i wsunęła w nią własną. Ścisnęła mocno. Odpowiedziałam jej tym samym.
- Dobranoc, Lena.
- Dobranoc...-odpowiedziała cichutko.

***

Dzwoniłam do drzwi. Nie otwierała. Nerwowo zaczęłam przetrząsać kieszonki mojej torby. W końcu wygrzebałam zapasowy klucz do mieszkania Leny. Otworzyłam sobie drzwi i wpadłam jak pocisk do środka.
-Lena?
Usłyszałam tylko zdławiony szloch. Światła w całym domu były pozapalane. W ten sposób Lena odganiała nachodzącą ją ciemność. Przepłaszała drapieżnika nadmierną intensywnością światła. Jednak mimo to, zawsze ją dopadał.
Zamknęłam za sobą drzwi. Rzuciłam torbę na podłogę i pobiegłam w stronę urywanego płaczu.
Siedziała w łazience na zimnej podłodze. Obok niej, leżały rozsypane leki z zielonego pudełka, które zawsze stało na białej półce nad wanną. Lena, okryta cienką, bawełnianą koszulą nocną, kołysała się na kolanach w przód i w tył lekko dygocząc. Jej bladość zlewała się z mlecznobiałymi kafelkami. Splątane włosy były pozlepiane od łez. Wolno uklękłam przy niej.
-Lenka?
Położyłam jej rękę na ramieniu. Na moment przestała się kołysać. Zwróciła ku mnie swoją udręczoną twarz, całą napuchniętą od płaczu.
- Jesteś? - wyjąkała.
- Jestem i nigdzie nie idę – objęłam ją ramieniem. Była cała mokra. Jej ciało drżało uporczywie, a wstrzymywany szloch wprawiał je w konwulsyjne drgawki.
Dopiero teraz zauważyłam na podłodze kawałki szkła. I rozbitą szklaną różę. Na odłamanej łodyżce lśniły plamki czerwieni. Za Leną na podłodze wiła się makabrycznie rozmazana krwawa smuga. Ujęłam delikatnie jej ręce w swoje dłonie. Poprzecinane szkłem palce oplatała szkarłatna sieć uformowana ze strużek krwi. W serdecznym palcu prawej ręki nadal tkwił maleńki odłamek. Chwyciłam go ostrożnie w dwa palce i wyciągnęłam.
Lena odrobinę oprzytomniała.
- Muszę tu posprzątać.
- Nic nie musisz. Chodźmy do pokoju.
- Ale muszę tu najpierw...
- Nie, Lenka. Podnieś się, pomalutku, tak...
Powoli wstała, wspierając się o mnie. Jej skóra była zimna i wilgotna jak lód. Smukłe palce zacisnęły się na moim przedramieniu niczym żelazne kleszcze. Udało mi się doprowadzić ją drżącą i cicha do salonu.
- Usiądź sobie tutaj. - posadziłam już mniej rozdygotaną Lenę na beżowej kanapie. Wzięłam z fotela zwinięty, szary koc i okryłam nim szczelnie przyjaciółkę. Usiadłam obok niej. Podniosłam jej nogi z podłogi i ostrożnie położyłam na swoich kolanach.
- No, kochanie – uśmiechnęłam się – Już wszystko dobrze. Nie płacz...
Lena milczała. Z jej oczu wciąż płynęły łzy, znacząc strużki na bladych policzkach. Odgarnęłam jej mokre włosy z czoła i pogładziłam po policzku.
- Mama dziś pracuje na noc?
Kiwnęła głową.
- Zadzwonię do niej.
- Nie!- zaprotestowała. – Nie rób tego. Już mi lepiej.
Oparła czoło na nadgarstkach, by nie pobrudzić twarzy krwią.
- Poczekaj, przyniosę Ci coś do wytarcia.
Poleciałam do kuchni po papierowy ręcznik. Zwilżyłam go wodą z kranu.
Wróciłam do salonu. Krew na dłoniach Leny zaczynała już krzepnąć, więc delikatnie przemyłam jej palce.
- Jak tam, skarbie? Już dobrze?
Lena siedziała nieruchomo wpatrując się w jeden wzorzysty punkt na dywanie. Nie drżała już i zaczynała oddychać miarowo.
- Tak...-odparła po chwili – Już w porządku. Przepraszam...
- Nie przepraszaj. Wszystko rozumiem.
Zacisnęła wargi.
- To największa głupota bać się czegoś, co i tak jest przecież nieuniknione. - zaczęła mówić drżącym głosem – Ale czuję się jak w klatce. Codziennie coś zabiera mi cząstkę tlenu. Strach... Co mi teraz po strachu, Agie? Przecież i tak wiadomo...-urwała.
- Ciii...- przytuliłam ją mocno. Bałam się, że za chwilę to ja nie wytrzymam. Zamrugałam szybko, usiłując strząsnąć z siebie żal.
Czułam, że jej serce wróciło do normalnego, miarowego rytmu.
To nie był pierwszy taki atak nerwicy. Jednak wydawał się być gorszy od pozostałych. Świadomość, że Lena może mieć atak paniki, sprawiała, że nie rozstawałam się ze swoim telefonem. Byłam zawsze w pogotowiu. Jej mama musiała pracować, by utrzymać dom. Również na noce. A nocą Lena przeżywała wszystko na nowo.
- Zbiłam różę od Jeremiego. - pociągnęła nosem.
- Mógł kupić normalną. Najwyżej by zwiędła. - odparłam.
Milczałyśmy przez chwilę.
- On mnie nie kocha.
Cisza.
- Czuję to. – powiedziała cichutko. – Możliwe, że mnie wcale nie kochał.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
- Wiesz o czym myślę? – zapytała.
Wolałam nie pytać.
- Gdyby nie wiedział…to czy nadal byłby ze mną?
- Oczywiście, że tak. – pogłaskałam ją po policzku. – Zapytaj kogokolwiek, każdy ci powie, że Jeremi jest szaleńczo w tobie zakochany.
- Inni nie mają żadnego znaczenia. – pokręciła głową – Tłum w razie potrzeby krzyczy to, czego został nauczony.
Zwróciła ku mnie swoje smutne, niebieskie oczy.
- Zostaniesz ze mną?
- Nigdzie się nie ruszam.
- Jestem zmęczona...
Bladość jej skóry mnie przerażała.
- Wiesz co Agie?
- Co takiego?
- Wolę się tak rozbić od razu na milion kawałeczków niż więdnąć powoli.
I odetchnęła spokojnie, zasypiając na moim ramieniu.

***

Minął rok. Odwiedzałam ją kiedy mogłam. W białości szpitalnej sali jej śnieżno-biała wychudzona twarz niknęła jak w strasznym, przytłaczającym oceanie. Każda nowa fala coraz bardziej mi ją zabierała. Siedziałyśmy razem. To pragnienie życia, wrażenie nieskończoności i naszej siły zamykało się wraz z nami w tej małej zimnej sali.
Poprzez swoją ciężką drogę, powiedziała mi z uśmiechem, że była nierozsądna, bo żal przecież nic nie zmienia. Po co żałować, kiedy nie ma wyjścia?

***

Ojciec majstrował przy aparacie. Kręcił z niezadowoleniem głową.
- Nie te barwy, przekłamane. Ech, raz za jasno, raz za ciemno, niech to szlag.
Ukrył twarz w dłoniach, gdy mu powiedziałam.


***

Zrobił zdjęcie.
- To był zły balans bieli w tamtym aparacie. – powiedział triumfalnie - Dlatego te zdjęcia były takie wyblakłe. Ten ma już dobry.
- Zły balans bieli…- powiedziałam do siebie. Na stole leżały wydrukowane fotografie. Na każdej była Lena. Śmiertelnie blada.
Podszedł i objął mnie ramieniem. Tym razem wiedział jak się zachować. Jakby coś sobie przypominał.

Tęsknota trwania, tęsknota za tym, co doczesne. Czy naprawdę musi odejść ktoś wyjątkowy, by pozostali mogli docenić życie?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Jest czytelny. To najważniejsze. Nie wierzę, aby komisja zabierała za to jakiekolwiek punkty. To by nie było fair. Nie ma to nic wspólnego z oceną Twoich umiejętności literackich, które są przedmiotem tego konkursu.

W moim tekście przesunął się na sam początek pierwszy wers, który powinien być kilka tabulatorów dalej (i tak wyglądał przed wciśnięciem guzika "Prześlij"). Ufam w inteligencję czytelników, że sobie z tym bez problemu poradzą.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Dzięki! Nareszcie jakaś odpowiedź na moje ostatnie posty. Myślałem już, że wszyscy pomarli ...

Dlaczego nikt nie chce dyskutować na temat swoich prac?

Co do tego, że wszyscy pomarli, to widać wzięli temat opowiadania nazbyt serio. ;)

Bardzo chętnie podyskutuję na temat pracy. Sama nie miałam czasu by przeczytać prace innych, co najwyżej dwie, trzy. Ale myślę, że w tym tygodniu to nadrobię i zajrzę również do Twojej. :)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach



×
×
  • Dodaj nową pozycję...