Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Kraty


Gabriel

Rekomendowane odpowiedzi

To nie była spokojna noc. Gdy się obudziła w zapoconej pościeli, co najmniej kilka głosów z tyłu jej głowy zaczęło z roztargnieniem dyskutować, dlaczego resztki snu należałoby zepchnąć w odmęty podświadomości. Nigdy nie lubiła otwierać oczu od razu, gdy opuścił ją bezwład snu. Leżała więc tak, czując, jak śliskie od potu ciało zamotało się w pościel. Po chwili trzeba było jednak pogodzić się z końcem wyprawy gdzieś po plaży w zimny majowy dzień, która jej się właśnie przyśniła.
Nie był potrzebny jej budzik. Mogła spać tyle, ile chciała, w końcu i tak nie musiała pracować. Wlokąc się z półprzymkniętymi powiekami, krokiem przywodzącym na myśl bardziej żywego trupa, aniżeli młodą kobietę, dotarła pod prysznic. Gdy pierwsze kaskady lodowatej wody zrosiły jej głowę i plecy, zaczęła nareszcie odbierać jakiekolwiek bodźce ze świata zewnętrznego. Zgodnie z tym, co podpowiadała jej pamięć, były okolice czwartku. Myjąc się, z naturalnym rozpędem dotarła do zsiniałych wewnętrznych części ud i równie sinych nadgarstków. Nie miała ochoty pamiętać.
Patrząc w lustro jakiś kwadrans później dostrzegła zarys całkiem zgrabnego nosa, delikatnego podbródka, parę szarych oczu otoczonych siną obwódką zmęczenia i setki poskręcanych ze sobą loków w kolorze słomy, które dopiero po uczesaniu przypominały coś, co od biedy nazwać by można fryzurą.
Za oknem szalała w najlepsze burza. Deszcz bombardował ziemię jednostajnie od kilku dni. Uderzenia kropel o parapet doprowadzały ją już do szału. Na początku, wzorem swojego życiowego partnera upatrywała się w tym jakiejś sekretnej melodii, teraz jednak z niemałym trudem była w stanie wytrzymać kaskady ogromnych kropli tłukących o okna. Prognozy nie zapowiadały poprawy pogody: miało lać przez kolejne kilka dni. Patrząc na rozmyty deszczem obraz miasta dziewczyna myślała o tym, jak mimo wszystko uwielbia taką zasnutą wilgocią i mgłą jesień. Skupiła wzrok na nagich jesionach, które czernią swych kształtów przypominały raczej wystające spod ziemi cienie, aniżeli drzewa jako takie. Gałęzie ustępowały raz za razem pod naporem wiatru, kołysząc się rytmicznie. Jej wzrok spoczął na zlewających się w jedno strużkach wody na szybie. Mimo wszystko, odgłos deszczu, wiatr, ruch kropli… to wszystko tworzyło przedziwną i w przerażający sposób naturalną harmonię.
Z zamyślenia wyrwał ją trzask łamanego drewna dobiegający gdzieś z tej wilgotnej, mrocznej otchłani za oknem. Odruchowo zwróciła wzrok w tamtą stronę, by ujrzeć, jak jeden z jesionów łamie się gdzieś poniżej gałęzi. Ciemne cielsko mrocznego kształtu runęło z jękiem na ziemię unosząc w powietrze tysiące kropli. Idealna harmonia pięknego, jedynego takiego momentu została na zawsze zburzona.
Zupełnie nie mogła odnaleźć się pośród ciemnych, pręgowanych cieniami ścian. Pomimo tego, że cały dom urządzono w stylu, jaki uwielbiała, że każdy z elementów ich wspólnego królestwa błogosławiony był wieloma wspomnieniami, za żadne skarby świata nie mogła wpasować się w całość tego mikrokosmosu. Zupełnie tak, jakby sama była jednym ze wspomnień, lub fetyszy je wywołujących. Jedynie tworząc na moment umiała jak niegdyś odtworzyć atmosferę czegoś, co nazwać można by było „domem”. Zawsze zastanawiało ją jednak, czy tworząc na pewno wówczas była całkowicie świadoma.
Ćmiąc papierosa nad kubkiem stygnącej kawy, odziana w golf koloru „sprana czerń” rozważała możliwość rozpoczęcia czegokolwiek konstruktywnego. Dochodziła wszak godzina piąta po południu. Po raz kolejny już spojrzała w zakratowane okno. Nie była w stanie nic poradzić! To on tam zamontował te cholerne kraty, podobnie zresztą jak i w drzwiach wejściowych, szybach wentylacyjnych piwnicznych okienkach. Byli tylko ona i on, razem i na wieczność.
Zaczęło się od zwykłej męskiej zazdrości, pytań o to kim jest znajomy, z którym rozmawiała w sklepie, pytań o to, dlaczego jej nie było talk długo w domu… na początku wydawało się to urocze, jednak po jakimś czasie kazał jej zwolnić się z pracy, ponieważ dostał awans i nie musieli pracować już oboje. Zakazał także kontaktu z kimkolwiek płci przeciwnej poza członkami jej rodziny. Kolejnym krokiem było pozbawienie jej telefonu komórkowego, a ostatecznym okratowanie każdego okna i drzwi. Tylko on miał klucz.
Wbrew jego podejrzeniom nie robiła nic, co można by nazwać zdradą choćby w najmniejszym stopniu. Kochała go i nic nie mogło tego zmienić. Ten element akurat był wspólnym mianownikiem. Jej mężczyzna był szalenie, wręcz obłąkańczo zakochany, służebny i całkowicie oddany. Jedną jego wadą było zamykanie swojej ukochanej w domu tak, by nie miała kontaktu z nikim poza nim samym.
Na parapecie po raz kolejny przysiadł ogromny, czarny ptak. W mroku jesiennego wieczoru prawie nie dostrzegła czarnych niczym smoła piór i paciorkowych oczu tej samej barwy. Delikatnie, nie chcąc spłoszyć gościa podeszła do okna. Ptaszysko zerknęło na nią apatycznie (zapewne odwzajemniało się pięknym za nadobne). Stała tak, wpatrzona w otchłań oczu kruka. Po dłużej chwili wydał z siebie przeraźliwy wrzask-tak głośny, że nawet przez zamknięte okna było go doskonale słychać. Kruk w niemal ludzkim geście zrezygnowania pokręcił łbem, rozpostarł ogromne skrzydła przywodzące na myśl opierzone gałęzie drzewa i odleciał. Przez moment jeszcze jej czarne jak węgiel oczy zwrócone były w stronę, w której niknął jego kształt.
Niedługo potem usiadła przed przygotowanym zeszłego dnia płótnem i dostrzegała nieskończoną ilość możliwości, nieskończoną ilość światów, które znajdowały się zarówno w niej samej, jak i w zagruntowanej płaszczyźnie. Z namaszczeniem przyłożyła pędzel i jednym żwawym ruchem odebrała sobie część możliwości. Kreska za kreską, plama za plamą i cień za cieniem coraz więcej światów- dzieci chwili było zabijane przez własną matkę, a to jedno dziecię stawało się coraz mniej rozmazane i nieokreślone. Zabijała w ten sposób lwią część siebie. Równie dobrze mogłaby rozsmarowywać po płótnie własną krew, a nie farbę. Zawsze podczas malowania świat zewnętrzny znikał, stawał się nijaki i prawie niewidoczny. Była ona i amok myśli, z którego wyzierały coraz to dokładniejsze i bardziej definiujące elementy obrazu. Gdy zabiła już ostatnie z rodzeństwa tego pomysłu odłożyła zachlapany farbą pędzel, otarła pot z czoła i odeszła, aby przyjrzeć się swej kreacji. Pokiwała z aprobatą głową i sięgnęła po zimną już kawę. To był ostatnimi czasy jej jedyny sposób na podróżowanie. Wyzierając z siebie, w pewnym sensie tracąc świadomość, mogła zatopić pazury wyobraźni we własnym wnętrzu i wydostać się z ciemnego, chłodnego i tak obcego już domu. Kładąc cyjanową farbę ponownie siedziała w pokoju swojego rodzinnego domu, bazgrząc kredką po coraz to nowych kartkach papieru. Umbra? Dziadek, jego opowieści. Ochra? Czasy liceum… mogła przyporządkować każdy nieomal odcień barwy do jakiegoś wspomnienia. Jej partner tego nigdy nie rozumiał. Podczas jej procesu twórczego stawał się czymś obcym i zewnętrznym, niczym śruba umieszczona w kości. Ciężko było zwrócić jej uwagę czymkolwiek do tego stopnia, że kpił z niej: „nawet, gdy podczas tego twojego malowania stanie w płomieniach dom, to musiałby zacząć palić obraz lub ty sama, żebyś wyrwała się z tego transu”.
Miał cholerną rację. Nic na świecie nie mogło oderwać jej od malowania, gdy już zaczęła. W zasadzie on sam się unieszczęśliwił: zabraniając jej rozmawiać ze znajomymi o poezji, uniemożliwiając dialogi z ojcem-malarzem, które tak uwielbiała i skazując tylko na siebie, przyczyniał się do tego, że coraz więcej czasu spędzała na malowaniu. Brak pracy sprawił, że niczym kotka mogła ustalać przebieg swego dnia , wstawać i zasypiać, kiedy zechciała, a w międzyczasie malować. Czasami tylko się zastanawiała, czy jej partner nie kupuje jej farb i innych przyborów z czystej litości, a nie miłości, jak niegdyś. On nigdy, przenigdy nie rozumiał tego subtelnego, nieuchwytnego języka, jakim porozumiewają się artyści. Nigdy nie spojrzała na niego w taki sposób, jak na swego przyjaciela-poetę czy na znajomą, która była ilustratorką. Czynienie z niej zwierzęcia zamkniętego w klatce lub obłąkanej, która nie mogła opuścić domu-celi wcale nie zbliżało go do niej ponownie.
Z tego, co zauważyła, chciał wepchnąć ją w rolę kochającej żonki, która posłusznie będzie gotować obiady i usługiwać w inny, równie negowany przez feministki sposób swojemu jakże męskiemu bohaterowi, który podbija w swej firmie przysłowiową kartę i ma szyję przerośniętą do kołnierzyka i krawatu. Potem, zgodnie z tym doskonałym planem na życie miałaby mu urodzić zdrowe dzieci, zajmować się nimi i plotkować o byle czym z sąsiadkami. Gdzieś tam, na skraju marginesu zezwoliłby jej w swej wspaniałomyślności na realizowanie nieistotnej pasji, jaką jest malowanie. Szykował jej coś na kształt śmierci, a przecież sam był w pewnym sensie martwy, niewrażliwy na sztukę, nie widzący nieba w takiej ilości odcieni i nie opisujący go nigdy takimi słowami, jak to zwykli robić poeci. Co w nim ją urzekło? Zwyczajność, uporządkowanie, jednak... bardzo prawdopodobne, że zauroczenie minęło. Znacznie łatwiej w końcu okratować serce, aniżeli każdy otwór w strukturze domu.
Nie robić z siebie obrazu. Nie uzewnętrzniać siebie. Ściągnęła anonimowo czarny golf i równie sprane czarne spodnie. Udając się na spoczynek przytuliła się do ułożonego w pozycji snu ukochanego. Jakiś czas temu połknął klucz do krat i przestał chodzić do pracy. Wtulała się w zesztywniałe ramię celebrując moment; doskonale wiedziała, że za jakiś czas miłość ostatecznie przegra z potwornym instynktem przetrwania i przyjdzie jej wydobyć klucz, a wówczas całe metafizyczne sanktuarium piękna, jakie stworzyli we dwoje przez te lata runie na zawsze. Gdy wreszcie będzie wolna, gdy wydostanie się poza dom wszystko runie. Jednak czy warto godzić się z utratą czegoś, co najbardziej ceniła, skoro było to tak piękne? Nie znała odpowiedzi, nie znał także odpowiedzi żaden z głosów, które powolutku zaczynały się odzywać z tyłu jej głowy. Jej ciało zaczynało być bezwładne, a mimo to na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Trzeba było cieszyć się pięknem tej chwili, nim odejdzie raz na zawsze, nim nad miłością zacznie górować chęć przeżycia.
Gdzieś w oddali wrzasnął kruk.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Miłość zniewala, a śmierć wyzwala?

Tak naprawdę to ani on jej nie kochał, ani ona jego.
Realizowali jakieś własne chore potrzeby przy pomocy partnera, który był w tym wszystkim uprzedmiotowiony.

Tak więc w tym przypadku śmierć wyzwoliła jedną stronę z patologi, w której żyli. No i pewnie tymczasowo wyzwoliła, bo ona już tęskni za tą sytuacją... (Jak żona alkoholika, która po śmierci męża wiąże się z drugim alkoholikiem)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach



×
×
  • Dodaj nową pozycję...