Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'deszcz' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 22 wyników

  1. Lipcowe granaty po niebie ktoś taszczy, dudniące pomruki, tężeje powietrze. Ściemniało, błysnęło i trzask, by przestraszyć, rzęsiście lunęło, zaszumiało deszczem. Myślisz, że ze strachu się liście skuliły, aby w oka mgnieniu, zacząć się prostować. Powietrze ozonem ktoś spryskał przemiły. Wszystko, co zielone, wody chce skosztować. Czy świat się nasyci krótką nawałnicą, zdąży zazielenić, nim wiatr porwie wilgoć? Wyschnie w jednej chwili, nim człowiek pomyśli; spadło, czy nie spadło, było, czy nie było? Tylko trzy dżdżownice pełzają po ziemi. Więc lunąć musiało, a je schować można. Wędzisko, marsz nad staw i jeszcze westchnienie. Co się dzisiaj złowi; z płetwą, czy dwunożna?
  2. _M_arianna_

    sobota

    zbliża się burza pierwsze kropelki deszczu przylgnęły do szyb
  3. Deszcz za oknem, sprawca mokrego świata Pada zacięcie, nieprzerwanie Zmywa ślady minionego lata Na nic się zdało nasze błaganie Ostatnie promienie słońca, niczym ostrza kata Wspomnienia to jedyne co nam pozostanie
  4. Do Düsseldorfu przyleciałem z samego rana. Odprawa celna miała miejsce kilka godzin wcześniej, we Frankfurcie. — Cel podróży? — Biznes. Funkcjonariusz kontroli granicznej zmierzył mnie uważnym wzrokiem. Musiałem budzić zaufanie, bo przez twarz przemknął mu wyraz sympatii. Wbił stempel do paszportu i oddał mi go bez słowa. Na postoju czekał sznur taksówek: z tej na początku wysiadł niepozorny człowiek o bliskowschodnim wyglądzie i pomógł włożyć do bagażnika walizkę oraz torbę podręczną. Usiadłem obok niego. — Hanseat Hotel, bitte. Nic nie mówiąc, ruszył w stronę miasta. Na dworze zalegał półmrok, a pod pochmurnym niebem błyszczały ulice mokre od deszczu. Wyprzedził kilka samochodów, zmienił pas i wjechał na most zawieszony na wbitych w dno rzeki dwóch pylonach. Zaraz za mostem ulice były węższe, za to zabudowa wystawniejsza, do samego hotelu. Spojrzałem na odczyt licznika umieszczonego u góry pod lusterkiem. — Poproszę o rachunek. Zapłaciłem gotówką i schowałem pokwitowanie do kieszeni. Hotel zajmował trzypiętrową kamienicę, wkomponowaną w rząd kilku budynków stojących przy samej ulicy. Nacisnąłem dzwonek, a kiedy drzwi otwarto, wszedłem do przytulnego przedsionka pełniącego rolę recepcji. Po prawej stronie stał stolik, przy nim dwa fotele, z tyłu drzewko świąteczne przystrojone gustowną dekoracją. Za kontuarem siedziała recepcjonistka, wyglądająca na trzydzieści kilka lat. Szczupła, wysoka blondynka, chyba nieco tleniona. Na mój widok odłożyła książkę i wstała z krzesła. — Ach, Herr… — tu wymieniła moje nazwisko. — Jak pański lot? — Dziękuję, nie najgorzej. Położyła przede mną arkusz papieru, a obok klucz przytwierdzony do dużego, mosiężnego stożka, zakończonego czerwonym pomponikiem. — Proszę tylko tu podpisać. Podpisałem i wziąłem klucz. W hotelu nie było chłopców do posyłek, ani windy i musiałem taszczyć bagaż po wąskich, krętych schodach na drugie piętro. Przekręciłem klucz w zamku, pchnąłem drzwi i wszedłem do niedużego przedpokoju. Po prawej stronie przygotowano dla mnie pokój ze świeżo pościelonym łóżkiem na dwie osoby, skórzanym fotelem i szafką, na której stał telewizor. Zamknąłem okno, zasunąłem zasłony, podkręciłem zimny kaloryfer. Mimo, że dochodziła dziesiąta, przez firankę przebijały tylko skąpe promienie światła. Wnętrze pokoju spowijała ciemność, dopóki nie zapaliłem lampki na biurku. Otworzyłem walizkę i zacząłem układać rzeczy w szafie: spodnie i koszule na wieszakach, resztę na półkach. Kiedy skończyłem układanie, zrzuciłem wszystko co miałem na sobie na podłogę i wszedłem do łazienki. Popłynęła z prysznica gorącą woda. Jakaż ulga! Dwadzieścia pięć godzin w podróży; na końcówce byłem chyba już nie pierwszej świeżości. Zgoliłem kłujący zarost, umyłem zęby i okryty samym ręcznikiem poszedłem do łóżka. Przedtem sprawdziłem zamek w drzwiach: włożyłem klucz od środka i przekręciłem dwa razy. Zegarek wciąż miałem na ręku. Dotknąłem pokrętła i cofnąłem wskazówki o dziesięć godzin. Z ulicy dochodził przytłumiony odgłos tramwajów, z pokoju śniadaniowego na dole aromat rogalików i świeżo zaparzonej kawy. „Ach, Europa” — westchnąłem i zapadłem w sen. Było już ciemno, kiedy otworzyłem oczy. Zły na siebie, wkładałem w pośpiechu ubranie, żeby nie zmarnować reszty dnia. Wszystko czekało gotowe do wyjścia, kiedy z kieszeni torby, w której trzymałem skórzane rękawiczki, wypadła prostokątna karteczka. Podniosłem ją, obracałem przez chwilę w palcach, a drugą ręką przysunąłem telefon. Złapałem za słuchawkę i wykręciłem numer zapisany na kartce. Odpowiedział mi długi sygnał, a po nim głos z taśmy: „Panna Kate Euler jest nieobecna. Proszę zostawić…”. Odłożyłem słuchawkę i zszedłem na dół. Na recepcji siedziała kobieta, której przedtem nie widziałem. Wyglądała na młodszą od swojej poprzedniczki: ufarbowane na węgiel włosy, brązowe oczy, ciemna opalenizna, zupełnie nie wiadomo skąd… Sięgnąłem po jedną z parasolek w stojącym przy drzwiach kuble. — Jak sądzisz, będzie padać? Myślała o tym przez chwilę, po czym odpowiedziała powoli, kalecząc język: — To jest tak: jeśli weźmiesz parasolkę, nie będzie padać, a jeśli nie… Nie czekając aż skończy, wepchnąłem parasolkę z powrotem do kubła. Położyłem na ladzie klucz od pokoju, pociągnąłem za klamkę i wyszedłem na ulicę. Na dworze panował przenikliwy chłód, odczuwany najbardziej w porywach wiatru. Postawiłem kołnierz, a głowę, którą jeszcze dwa dni temu moczyłem w morzu, okryłem wełnianą czapką. Plac z pustą wiatą przystanku i witryny zamkniętych sklepów wzdłuż torów tramwajowych miały w sobie coś przygnębiającego. Jazda U-bahn do centrum zabrałaby sześć minut, ale tramwaj nie nadjeżdżał, wiatr wiał mi prosto w twarz i pomyślałem, że dobrze byłoby po godzinach siedzenia w samolocie rozruszać nogi. Najlepsze wyjście to łazić bez celu i wrócić do hotelu zmęczonym, żeby spać do samego rana. Skoro Hans nie zadzwonił, widocznie nie ma go w domu i spotkam go jutro w biurze. Szedłem aleją wysadzaną po bokach efektownymi platanami: na sękatych pniach wiatr kołysał cienkie i długie, pozbawione liści pędy. W lutym zetną je przy samej nasadzie, żeby zrobić miejsce dla tych, co wyrosną na ich miejscu wiosną. Platany towarzyszyły mi aż do mostu i podmokłej łąki, oddzielonej szarą łachą piachu i żwiru od ledwie widocznej wstęgi rzeki. Wczesny zmrok oblekał wszystko ciemnością; idąc tuż przy barierce miałem wrażenie, że szybuję wysoko w powietrzu, a obok przelatują światła jadących samochodów, nawet jakaś kobieta na rowerze, dająca sygnał dzwonkiem, żebym zrobił jej drogę. Zaczynało siąpić. Zszedłem kamiennymi schodami z mostu i idąc dalej wzdłuż rzeki, dotarłem do budynku latarni. Latarnia stanowiła punkt widokowy przy skwerze, z którego promieniście brały początek wąskie ulice, wyłożone granitową kostką. Między ulicami stały rzędy kamieniczek, dobrze utrzymanych, o nienagannej elewacji. Dominowały kolory: żółty i beżowy. W oddali wystrzelała ku niebu wieża o wysokości sześćdziesięciu pięter, pełniąca funkcję nadajnika telewizji. Na jej szczyt wjechałem w towarzystwie koleżanki z pracy, która oprowadzała mnie po starym mieście kilka lat temu. Kiedy filiżanką kawy zakończyliśmy oglądanie panoramy miasta, wskazała na niewysoki budynek z czerwonej cegły. — W tym gmachu miało siedzibę Gestapo. Amerykanie zburzyli wszystko dookoła, ale w kwaterę policji nie uderzyła ani jedna bomba! — Wybuchła śmiechem, bez cienia zażenowania na twarzy. Ze sposobu oświetlenia wieży można było odczytać czas z dokładnością do sekundy. Rolę wskazówek pełniły czerwone światełka: u samej góry godziny, niżej minuty i sekundy. Stanąłem, żeby je policzyć. Gdy wybijał kwadrans, wieża mrugała, niczym świąteczna choinka. Czas nie był jednak teraz najważniejszy; wprost przeciwnie: chciałem, żeby mijał jak najprędzej. Obszedłem bez pośpiechu nieduży basen załadunkowy i postałem chwilę na kładce przerzuconej nad wejściem do portu. Tutaj nurt rzeki wyżłobił w piaszczystej równinie literę S, nadając zachodniej części miasta charakter malowniczego półwyspu. Bokiem, gdzie prąd był mniej porywisty, sunęły dwie barki, szczepione jedna za drugą i obydwie załadowane po brzegi węglem. Na niedużym podeście z tyłu drugiej barki stał samochód szypra, ozdobiony trójkolorową banderą, powiewającą nad nazwą macierzystego portu. Barki przepływały tak blisko, że mogłem dostrzec w oknach kabiny białe firanki i doniczki z kwiatami, poczułem nawet zapach rumu i pierników podawanych na podwieczorek. Od chodzenia chłód odszedł mi zupełnie i mogłem rozluźnić szalik pod szyją, lecz czapki nie zdejmowałem, bo po krótkiej przerwie znowu zaczęło mżyć. Postanowiłem przejść na dworzec główny, oddalony o dwadzieścia minut piechotą. Po drodze schwyciłem z rożna bułkę z kiełbasą, polaną obficie musztardą. Wejście przed dworcem rozbrzmiewało różnojęzyczną gwarą rozmaicie ubranych ludzi. Szczególnie barwny i obładowany tobołami tłum nadciągał w moim kierunku od parkingu z autokarami. Zajrzałem do księgarni w hali dworcowej, sprawdzić czy nie mają najnowszych czasopism z Polski, potem wjechałem schodami na peron, ten sam, na którym wysiadałem z pociągu, kiedy przyjechałem tutaj pierwszy raz. Po przeciwnej stronie dworca, blisko nasypu z torowiskiem, wyrastała kilkupiętrowa kamienica z rzędami jasno oświetlonych okien bez firanek, w których wystawały niewiasty obdarzone hojnie przez naturę i ubrane jedynie w nocną bieliznę. Przy każdym oknie namalowano na ścianie numer, wyraźnie widoczny z przejeżdżających pociągów. Wybrałem jedenastkę, bo miała twarz niewinnej dziewczyny, ale zaraz przesłonił ją długi skład wjeżdżający z piskiem po sąsiednim torze. Rzuciłem okiem na tabliczkę przy drzwiach. Wystarczyło wsiąść, zająć wolne miejsce i poczekać do odjazdu, a za jedenaście godzin byłbym u ojca w domu. Kiedy pociąg ruszył, pomachałem temu co odjechał, a temu co został na peronie kazałem iść w stronę Heinrich-Heine-Platz. Było tam jeszcze więcej ludzi niż przed dworcem. Przeszedłem na drugą stronę torów tramwajowych i stanąłem u wylotu wąskiej uliczki, zagrodzonej trójpoziomową rotundą: na dole bufet, za nim duże, cynowe baniaki z grzanym winem, w każdym baniaku wino o innym smaku. Dwa wyższe poziomy zdobiły figury aniołków, bałwanów, pasterzy i innych postaci związanych ze świętami. Górę wieńczył wiatrak, u jego boku urządzenie o podłużnym kształcie, którego funkcji nie potrafiłem odgadnąć. Podszedłem do lady i zamówiłem szklankę Glühwein mit Amaretto. Pod rotundę ściągało coraz więcej chętnych, zmuszając stojących przy ladzie do ucieczki pod wystawę sklepu jubilerskiego, gdzie zostało jeszcze trochę wolnego miejsca. Popijając wino, oglądałem kolekcje niezliczonych pierścionków, kolczyków, bransoletek, z których niektóre kosztowały więcej niż moje roczne zarobki. Poczułem wewnętrzne ciepło, wzmocnione przyjemnością trzymania gorącej szklanki w ręku. Brakowało tylko jednego. Nagle, jakby na moje życzenie, zaczął prószyć śnieg. — Ale tu zajebiście! — usłyszałem po polsku. Obok mnie stały od dłuższego czasu dwie dziewczyny, lecz nie zwracałem na nie uwagi. Może wracają autokarem zaparkowanym koło dworca? Odniosłem pustą szklankę, odebrałem kaucję i po krótkiej medytacji postanowiłem wracać, gdyż włóczęga w pojedynkę nocą po mieście nie miała wiele uroku. Na moście dopadł mnie zacinający z ukosa deszcz, ale szybko go pokonałem, zarzucając kaptur na czapkę, wciąż suchą pod spodem. Strugi deszczu i porywisty wiatr towarzyszyły mi do drzwi hotelu, za którymi powitała mnie niewiarygodnie zaciszna atmosfera i senny uśmiech na ustach portiertki. Zamierzałem zadzwonić do panny Euler ponownie, ale czar grzanego wina minął, deszcz irytował stukaniem w okiennice i ostatecznie przemogła mnie chęć wskoczenia do ciepłego łóżka. To był pracowity, ale przyjemny tydzień. Hotel serwował śniadania w uroczej sali na dole: drzwi szeroko otwarte, stoły nakryte białym obrusem, bufet pełen przysmaków i cicha muzyka płynąca z niewidzialnych głośników. Usiadłem w kącie skąd mogłem obserwować wchodzących gości oraz mały ogródek z boku. Lało całą noc: krople deszczu bębniły bez przerwy o parapet, woda chlupała w rynnach, nawet nie myślałem kiedy przestanie padać. Zaparzyłem w filiżance zielonej herbaty, a zanim wystygła, wypiłem szklankę soku grejpfrutowego, potem jeszcze jedną. Chrupiące bułeczki z serem szybko napełniły mi puste miejsce w żołądku, mimo to nie mogłem sobie odmówić kilku kromek czarnego chleba z łososiem i salami, bo nic podobnego nie jadłem od dłuższego czasu. Czułem koniuszkiem języka, że wciąż mam popękane usta, dlatego wychodząc skubnąłem liść pietruszki, przyozdabiający talerze z delikatesami. Prosto po śniadaniu poszedłem na miasto, tą samą trasą co tydzień temu. Deszcz osłabł, a brzeg rzeki stanowił idealną okazję do zrobienia zdjęcia. Później usiadłem w Alter Bahnhof nad szklanką ciemnego piwa i rozmyślałem, co robić dalej. Gdybym zawrócił promenadą, okrążył martwe wody starego portu jeszcze jeden raz, czy miałbym szansę ją spotkać? Pod ścianą stała dziwaczna maszyneria do warzenia piwa. Patrząc na nią, usiłowałem cofnąć czas o dwa lata, przypomnieć sobie tamten dzień… Przyjęcie noworoczne w austriackiej restauracji w Oberkassel, kilka przystanków tramwajem z hotelu. Większość skończyła wcześnie, tylko mnie i kolegę coś ważnego zatrzymało w biurze do szóstej, chociaż miał to być najkrótszy dzień w roku. Przyjęcie zaplanowano rozpocząć godzinę później, ale zanim tam dotarłem, Hans wygłaszał już mowę świąteczną. Stanąłem przy drzwiach, żeby mu nie przeszkadzać, a zgromadzonym nie psuć widoku na odświętny wystrój. Podniosły nastrój ceremonii nie trafiał do mnie i rozmyślałem, jak przeżyć ten długi wieczór. Gdyby tak znaleźć jakiś wolny stolik z boku sali na dwie osoby, to na pewno nikt nie będzie mi przeszkadzać. Spróbowałem powitalnego szampana i odpowiadając zdawkowym uśmiechem na pozdrowienia znajomych, czekałem cierpliwie, aż wszyscy wykonają pierwszą rundę po bufecie. Kiedy nadeszła moja kolej, nałożyłem sobie kilka dań: na początek sznycel Esterházy, specjalność zakładu, oraz pierś z dzikiej gęsi, na które właśnie był sezon. Wracając zauważyłem przy moim stole jakąś dziewczynę. Postawiłem talerze, a wówczas wstała i podała mi z wielkim fasonem rękę. — Katharina Euler! Powiedziała to w sposób, jakby ubijała ze mną interes na ćwierć miliona euro. Odpowiedziałem na przywitanie i nim usiedliśmy, zdążyłem uchwycić, że jest bardzo wysoka, jak na kobietę. — Mam nadzieję, nie masz mi za złe, że zajęłam czyjeś miejsce. — Skądże, Katha… — Mów mi Kate. Powiedziała to bezbłędnie po angielsku, z ledwie wyczuwalnym akcentem i co bardziej zaskakujące: amerykańskim akcentem. Twarz rozjaśniał jej uśmiech, z wyjątkiem krótkich chwil, kiedy patrzyła na mnie badawczo. Poczułem nagły przypływ sił, jakbym był sflaczałą dętką, w którą pompują powietrze. — Kate, dobrze. W takim razie, co ci przynieść do picia? — To samo, co sobie. — Pokazała ręką na pustą szklankę. Z dziewczyną w jej wieku wszystko jest takie proste… Przyniosłem dwa piwa i stuknęliśmy szklanką w szklankę. — Skąd tak dobrze znasz angielski? — Studiowałam na uniwersytecie Yale, dwa lata. — A teraz? — Wydział prawa na tutejszej uczelni. Po takim początku, świat nie może mieć granic — pomyślałem i kiwnąłem z podziwu głową. W odpowiedzi posłała mi uśmiech, jeszcze dłuższy niż za pierwszym razem. — Dobrze mieć studia wreszcie za sobą, żeby móc zażywać wolności i słońca. Zanim zdążyłem pomyśleć, ile w tym prawdy, dodała: — Christian w nagrodę chce mnie zabrać do ciebie na wakacje, ale przerażają mnie rekiny, węże i pająki. Zapomniała o krokodylach. — Myślisz, że będę tam bezpieczna? — Myślę, że to świetny pomysł. Długo znasz Christiana? — Oczywiście, to mój chłopak. Że też o tym nie pomyślałem! Christian — ten modnie ubrany dandys, który cenił drogie samochody, gustował również w atrakcyjnych kobietach, a jego dziewczyna mogła zostać wkrótce synową mojego szefa i taki układ stawiał mnie w niezręcznej sytuacji. — Nie lepiej, żebyś była teraz z nim? — Przecież on jest zajęty cały czas rozmową z kolegami. — Wskazała na stolik, przy którym siedział. — Zawsze mnie ignoruje. — To dlatego, że o pewnych sprawach nie można rozmawiać w biurze. — Ach, dajcie spokój, przecież ten wieczór jest tylko raz w roku. Miała rację, choć niezupełnie: takie wieczory są tylko raz w życiu, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. — Teraz moja kolej. To mówiąc wstała i podeszła do baru z alkoholem. Była nie tylko wysoka, ale nadzwyczaj zgrabna i cokolwiek robiła, robiła to z wdziękiem. Patrzyłem na blond włosy, równiutko przycięte i opadające na plecy; na niebieskie oczy i usta pomalowane czerwoną szminką o łagodnym odcieniu. Miała na sobie dopasowaną, satynową sukienkę we wzorach jak na atłasowej tapecie, odsłaniającą kolana, lecz wystarczająco długą, żeby pobudzać wyobraźnię. Christian też na nią spojrzał, ale w jego oczach nie dostrzegłem śladu podziwu ani uwielbienia, jakby nie miał własnego zdania i widział ją oczami swoich przyjaciół: gdyby mieli inny gust, byłby teraz z inną dziewczyną. — Czemu wybrałaś prawo? — spytałem gdy usiadła. Nie byłem tego aż tak ciekaw, lecz nic innego nie przychodziło mi do głowy, chyba dlatego, że z piękną kobietą można rozmawiać o czymkolwiek. — Tradycja rodzinna. — Rodzeństwo masz? — Nie mam, dlatego we mnie cała nadzieja. — Czyli, był to nie twój wybór? Odpowiedziała śmiechem, jakbym przyłapał ją na drobnym szachrajstwie. — W pewnym stopniu. — Do tego nosisz nazwisko słynnego matematyka… Może to twój krewny? — Nie sądzę, ale teraz jestem pewna, że mnie nie zapomnisz. — Nie zapomnę, ale z zupełnie innej przyczyny. Słysząc to, odstawiła szklankę i wbiła we mnie zaintrygowany wzrok. — Jakiej? — Nigdy w życiu nie spotkałem kobiety, która byłaby równie atrakcyjna, co taktowna, bezpośrednia i niepretensjonalna. To rzadkość. Moja odpowiedź trochę ją przygniotła. Spuściła wzrok i kręciła łyżeczką w pustym talerzyku po tiramisu. Milczałem również, szukając sposobu na przełamanie bariery, którą sam nieopatrznie stworzyłem. Pomogła mi, zmieniając nieoczekiwanie temat: — Bardzo tęsknisz za żoną i dzieciakami? To było zaskakujące pytanie. — Skąd tyle o mnie wiesz? — Od Christiana. Jest zachwycony twoim zaangażowaniem i zanudza mnie przy każdej okazji szczegółami waszych projektów. Już dawno chciałam cię poznać. — Jasne, teraz rozumiem — odparłem mimochodem, bo całą uwagę pochłonęło to, co powiedziała na końcu. — Masz ich zdjęcie? Podałem jej fotografię, którą nosiłem w portfelu. — Najstarsza córka, ile ma lat? — Jedenaście. — A co chce pod choinkę? Wiedziałem doskonale, czego chce, lecz nie byłem pewien, czy to odpowiedni prezent. — Nie mów tylko, że szwajcarski scyzoryk. — Dokładnie! Jak na to wpadłaś? — Bo w jej wieku, też chciałam, żeby ojciec mi to podarował. — Czemu akurat nóż? Twarz Kate wyrażała wahanie, jakby chodziło o zdradę tajemnicy, którą mógłbym kiedyś wykorzystać przeciwko niej. Kobieta w moim wieku skłamałaby bez mrugnięcia okiem, lecz dla niej kłamstwo nie miało jeszcze żadnej wartości. — Pewnie chce zaimponować tatusiowi. A widząc wątpliwość na mojej twarzy, powiedziała zabawnie pouczającym głosem: — Nie ma powodu do obaw, wyrośnie z tego. Tylko zademonstruj, jak ma ten nóż bezpiecznie używać. Czas mijał niepostrzeżenie, alkohol przełamywał bariery. Ludzie zmieniali miejsca, żeby móc porozmawiać ze sobą w beztroski sposób, do czego nie mieli okazji na co dzień. Większość kobiet przyszła w towarzystwie. Nie licząc kilku, znałem wszystkie: te po rozwodzie, te żyjące długi czas samotnie, dopóki nie znalazły sobie partnera, również te, które z nikim nie wchodziły w stały związek; jednak z żadną pogawędka nie była tak szczera i swobodna, co z Kate. — Jak leci? — Nieźle. A tobie? — Nie najgorzej — No to fajnie. Na tym najczęściej kończyliśmy rozmowę. Nie było w nas ognia wykrzesanego w młodości, wypalaliśmy uczucia zbyt raptownie, albo płomień przygasał powoli pod ciężarem każdego dnia, aż zostawało z naszych uczuć straszące pustką pogorzelisko. Hans z żoną poświęcali chwilę każdemu z gości i nie ominęli również mojego stołu. Przypomniałem sobie dzień, kiedy postawiłem przed nim na biurku swoje résumé i stertę dokumentów z projektami dla poprzednich pracodawców, a on nawet do nich nie zajrzał. Zamiast tego spojrzał mi głęboko w oczy i w tym momencie wiedziałem, że zwerbował mnie do swojej załogi. Był nietypowym szefem; nigdy nie powtarzał: „Zrób to, zrób tamto”, tylko pytał: „Jak ci pomóc, co jeszcze mogę dla ciebie zrobić?” i tym sposobem przyciągał ludzi na długie lata, choć wielu znalazłoby lepsze perspektywy gdzie indziej. Kate przeprosiła nas i zaczęła krążyć z niespodziewaną energią po sali, jakby chciała nadrobić czas stracony na pogaduszki ze mną. Zauważyłem, że rozmawia z kolegami Christiana, zwłaszcza z jednym, którego nie znałem i nigdy nie widziałem w biurze. Wyglądał na takiego co lubi dobrą zabawę z przygodnie napotkaną kobietą, a Kate nie szczędziła mu uśmiechów, ani zalotnych spojrzeń. Uświadomiłem sobie, nie bez pewnego zaskoczenia, że jej zachowanie zaczyna mnie denerwować. Hans i jego żona pożyczyli mi wesołych świąt i przeszli do stołu obok, a wtedy usiadłem przy barze i odwrócony tyłem do sali, poprosiłem o kieliszek czystej. Nim zdążyli podać, Kate wskoczyła na sąsiedni stołek, niczym dobry duch z nieba. — Unikasz mnie i pijesz sam? Zamówiłem to samo dla niej. Barman zrobił zdziwioną minę, bo Niemcy mieli paskudny zwyczaj psuć wódkę sokiem, ale podał bez szemrania. Wypiła po ułańsku, jednym wrzutem. — No i jak? — Super. Skinęła, żeby nalał nam jeszcze po jednym. Sala pustoszała, najwięcej ludzi stało przy drzwiach, czekając na taksówki, które zawiozą ich do domu. — Jadę z Christianem do Altstadt, walnąć sobie na sen „Die grüne Fee”. Dotrzymasz mi towarzystwa? Rozsądniej byłoby wrócić do hotelu, złapać kilka godzin snu. Już widzę samolot do Warszawy odlatujący z samego rana, ale puszczała mi kocie oczy, wydymała wargi w słodko-kapryśnych uśmiechach i pomyślałem: co ma być to będzie. Christian miał już nieźle w głowie, dlatego za kierownicą usiadła Kate, bo była najmniej pijana z nas trojga. Na szczęście dochodziła północ, ulice opustoszały i szybko znalazła miejsce na parking. Christian nagle zgłodniał, jakby w restauracji nie było co jeść. Zaprowadził nas pod małe okienko w murze z szyldem „Schweine Brötchen”. Wewnątrz przypiekano na otwartym ogniu olbrzymie kawały mięsa, a za ladą krążyło dwóch sprzedawców w białych fartuchach. Znowu zaczynało kropić. Christian zapłacił i podał mi ogromną bułę z wieprzowiną. Smakowało trochę jak polska golonka, bo sprzedawcami i właścicielami była dwójka braci z Serbii. Nigdzie indziej nie można było zjeść specjału równie smacznego. Chociaż Melody Bar czekał na nas niedaleko, nie śledziłem drogi i nigdy nie trafiłem tam drugi raz. Zapamiętałem wąski korytarz między ścianą z malowidłami słynnych gwiazd rocka i długim kantorem, zza którego biła w oczy mozaika kolorowych butelek i szkła. Stylizowany na epokę Jamesa Deana, bar był ulubionym miejscem spotkań nowej generacji ultra wrażliwych ludzi. Rozmawialiśmy w krótkich przerwach na drinki o osobliwościach życia: co trzeba zmienić, co musi pozostać takie samo. Serwowałem ciekawostki z ostatniej wizyty w Polsce, na co Kate zareagowała podnieconym głosem: — Jedziemy do Gdańska! Zaczynała pleść bzdury, ale Christian nie zwracał na nią uwagi, bo sam ledwie kontaktował. Wyszedłem do łazienki, a kiedy stamtąd wróciłem zobaczyłem go siedzącego bez ruchu, z głową opartą na ladzie obok niedopitej szklanki. Kate mówiła do niego coś po niemiecku, ale jedyną reakcją było niezrozumiałe mamrotanie i machanie ręką, żeby dała mu święty spokój. — Muszę go odwieźć do domu. Pomóż mi, proszę. Christian był ode mnie wyższy, ale ja miałem korzystniejszy stosunek masy. Złapałem go chwytem jakim strażacy wynoszą ofiary z pożaru i zaniosłem do samochodu. Kate otworzyła drzwi, odsunęła siedzenie i położyliśmy go z tyłu. Było późno, ulica świeciła pustką, domy stały ciche i wygaszone. Kate wyjęła z torebki swoją wizytówkę. — Gdy przyjedziesz następnym razem, koniecznie zadzwoń do mnie. Mówiła to tonem, jakby chodziło o odebranie rzeczy z pralni lub podobny drobiazg. — Kiedy tylko zechcesz, naprawdę. Pocałowała mnie w policzek, jakbym był jej tatusiem, a nim zdążyłem ochłonąć, włączyła silnik i po chwili BMW Z3, którym jechała, zniknął na światłach za skrzyżowaniem. Tyle zdołałem zapamiętać. Wróciłem do hotelu i wykręciłem jej numer, lecz zanim zdążyłem pomyśleć od czego zacząć rozmowę, usłyszałem w słuchawce jej głos: — Hallo, wer spricht? Kate, to ja. Ten facet, z którym przegadałaś całe przyjęcie w Kitzbüheler Stuben, pamiętasz? Chciałem jej to powiedzieć, ale słowa utknęły mi w gardle. — Wer ist es? Bitte mach keine dummen Witze. Odłożyła słuchawkę. Wstałem z fotela i podszedłem do okna: na dworze padało. W dniu wyjazdu o piątej rano obudził mnie alarm komórki. Spakowałem rzeczy i zszedłem na dół. Na recepcji zastałem blondynkę, tę która przywitała mnie pierwszego dnia. — Ach, Herr… jak te dwa tygodnie szybko minęły. Zamówić taksówkę? Stałem w korytarzu i spoglądałem przez szybę w drzwiach. Mokra jezdnia odbijała światła ulicznych latarni, dopóki odbicia nie rozchlapały koła nadjeżdżającej taksówki. — Który terminal? — zapytał kierowca. — Lufthansa. Pojechał ulicą przez pusty plac, na moście włączył wycieraczki. Odwróciłem głowę w kierunku wieży pobłyskującej w oddali światłami za rzeką. Patrzyłem na nią długo w zamyśleniu, jakbym widział ją ostatni raz.
  5. pada deszcz, a ja idę szarą ulicą przechodni już nawet mnie nie widzą lecz ja widzę: tęczy koniec ciekawe jak jest po tamtej stronie... ciekawe czy jest tam kolorowo jak w bajce czy na kolorów stopniach odprawiają tańce ciekawe czy są szczęśliwi i życiem się śmieją a w ich oczach odcienie przeróżne się mienią ciekawe, czy patrzą czasem w moją stronę i wierzą, że wcale tam nie jest tylko koniec.. czy myślą że ktoś tam żyje na drugim krańcu tęczy ciekawe czy ich wyblakłość też męczy... lecz tak samo jak tęcza, te myśli są złudzeniem bo wszyscy żyjemy pod jednym wielkim cieniem ciemnym, głębokim, wchłaniającym nas w siebie przez który, nie widać kolorów na niebie liczę, że nie zniknę wraz z tym marzeniem że przechodni przenikną mnie jeszcze spojrzeniem lecz razem z tęczą znikną te kolorowe miasta kolorowi ludzie.. i kolorowe kłamstwa
  6. Pachnie bez pada deszcz Lecą lecą krople Słońce też zza chmur z łez Świeci, a świat moknie Nic by tu chmurka dżdżu Pada na parasol Czasem - ech - drażni... pech "Grunt, to trzymać fason"
  7. niebo na oślep ciska gromami tłuką się one po chmurach niczym wiatr porywisty po szczytach gór drzewa nie utrzymują tej potęgi coraz to uginają się bezwiednie kłaniają się pokornie temu, co je zewsząd otacza ściana wody na ziemię miotana jakby każda z kropel skrycie marzyła by jej dotknąć i rzucić się jej w ramiona światła niebiańskie co chwilę migoczące jakby w starej zepsutej lampie rozświetlają chmury - to ich żyrandole niosące ich blask po całym nieboskłonie natura gwałtem zrywa się na równe nogi a przecież przed chwilą szmer nie zmącał jej spokoju jedna granica pomiędzy mną a rozjuszoną nieokiełznaną dzikością okno na świat zbierające jedynie samotne krople będąc zamkniętym widzę otwarcie słyszę czuję gromy wicher płacz blask długopis w dłoni zaraz to wszystko będzie w ludzkich słowach w ludzkim pojmowaniu niepojętego 25.VI.2021
  8. Burza, za oknem syreny, trąby niebieskie, Potop.
  9. staram się wyglądać jakoś na zewnątrz by nie straszyć ludzi nie krzyczeli weź to marnie mi wychodzi powiem wręcz fatalnie się czuje psychicznie choć doktor mówiła że ładnie chciałbym żeby padało lubię parasole z Tobą wyjść na deszcz a resztę p. (Remastered)” w YouTube
  10. tu gdzie po szyby zewnętrznej stronie od dachu nad głową można odpocząć nawykłym ruchem z kamienia strącam jedyną gwiazdę wśród deszczu widoczną z ust cię uwalniam gdzie twoje miejsce by mnie objęło z wiatru obiegiem "dym papierosów mnie nie zniechęca póki stanowi mi cząstkę ciebie" a jednak stęchłość - czy słoik pełen z petów wilgotnych popuścił woni jeżeli nie - to ja w zimnym deszczu pod skórą gniję wspomnieniem twoim
  11. Ona tam jest, Ona tam jest, Ona tam jest! I patrzy przez okno na ten sam deszcz.
  12. Zamiast błagać chmurę o deszcz, lepiej wykop studnię. (J. Evangelu) Jak gorąco, żar się leje z nieba Swaróg uparł się, by spopielić świat Za te wszystkie niegodziwości. Jak się ochronić przed takim upałem Gdy wokół ani kropli wody I gorąco niby w piecu?
  13. Struga mnie deszcz, Jak scyzoryk kij. Znalazłem wczoraj szwajcarski zegarek, wskazówki lubią mówić ze mną o słońcu. Wczoraj ten nikczemnik uszkodził wiśnie, Tak spokojną w swoim wiecznym tańcu. Tak dojrzałą w swojej niewinności, Nieobecną na zjeździe problemów tego świata. Deszcz nikczemny, Tak potrzebny mi do wzrostu i tak znienawidzony. Chwytam krople, jak pióro. Dwa elementy, Żyją i umierają w miłości. Oksymoron.
  14. jesień niebo płacze razem ze mną bo ciebie tracę te kłótnie ta tęsknota i miesiąc bez dotyku te rozmowy ta miłość i splecione dłonie nie wiem czy jest sens czekać na lepszy dzień teraz jest jesień wszystko umiera później zima i tego wszystkiego już nie ma
  15. wrzesień a ja tęsknię do ciebie tęsknię do twych złocistych barw do twojego powiewu chłodem do mleka i miodu i herbat do kocyków i książek wróć jak najszybciej tak mi tęskno że maluję co dzień twe barwy na mej twarzy ubieram się na czarno to kolor żałoby tak mi tęskno i chyba umieram od środka ale to nic bo niebawem do mnie wrócisz
  16. Dziwnie wygląda burza nad miastem Nie pasuje do neonów konkurencja piorunów Nie widać strachu w oczach ludzi Chowa się w głębi źrenic - antropologiczny, pierwotny, stłamszony wstydem Biją jednostajnie serca tłumów Jak stukanie obcasów na mokrym chodniku Furkoczą poły płaszczy jak tysiące ptasich skrzydeł poderwanych do lotu Tylko w ciemnej jaskini samochodu błyskają białka oczu Cień zawisł nad Warszawą Droga jawi się rzeką lśniącą i bezładną Wijącą się i głęboką, czarną wstęgą Przeciętą na pół białą granicą życia Bieleją kości na autostradzie Warczą silniki jak wilki Trzeba jechać, zdławić chwilową niepewność zatonąć w noc Bo na końcu drogi ktoś czeka, zabijając senność Wysoko rozciągają się dachy najeżone rzędem piorunochronów skrzą się deszczem, jak ogniem, niebo spłynęło krwią Ponad głowami filistrów rozgrywa się piekło Cywilizacyjno-naturalny odwieczny konflikt racji Dmą surmy klaksonów, dymią pochodnie kominów I tylko gdzieś w ciepłych trzewiach autobusu ktoś zdejmuje słuchawki i wsłuchuje się w grzmot Odmieniec - samotny w populacji ślepych ryb, co pływają po dnie Zwraca wzrok ku górze i wzdycha Ten ostatni z żołnierzy szczęśliwych na wojnie
  17. Usypiam przy kroplach deszczowej piosenki. Barwy tracą ostrość, głos ginie w przestrzeni. Słyszę tylko ciche i kojące dźwięki. Księżyc blado świeci nad krainą cieni. Od nadejścia zmroku zegar ciszej tyka, zielone płomyki tańczą przed oczami. Powoli do uszu sączy się muzyka, wiruje miarowo i spływa falami. Gasną resztki jaźni: czy to sny czy jawa? Wszystko tu możliwe: nie ma rzeczy wielkich, nie ma rzeczy małych - tylko śmiech i brawa. Znikają granice, gęstnieją zaś mgiełki. Usypiam przy dźwiękach deszczowej piosenki, a wszystkie idee zostają na kliszy. Chciałbym je wywołać, wziąć do ciepłej ręki. Wchodzę w trans, a wokół nie ma nic prócz ciszy. 3.06.2014
  18. O szyby coś dzwoni... Co dzwoni? Coś stuka Uderza w me okno, ma jakby kształt kruka Chce wejść do środka, choć to jest niemożliwe Ma motyw nieznany, pytania wątpliwe I nie ma już dziadka, i ojca, i wnuka O szyby coś dzwoni... Co dzwoni? Coś stuka Na świecie pobrzmiewa wciąż echo dzieł Staffa W przeszłości tak mrocznej widmo Gustawa Ukrywa swe życie, swą miłość, swą duszę Tam nie ma już deszczu, są tylko złe susze To stąd jest ten piasek na moim pustkowiu Stąd te kajdany z ciężkiego ołowiu Krępują me usta, me ręce i myśli Lecz serca nie zwiążą, gdy piękno się przyśni O szyby coś dzwoni... Co dzwoni? Coś płacze Dźwiękiem minionym po uczuciach mych skacze Chce wejść do środka, choć to jest niemożliwe Ma motyw nieznany, pytania wątpliwe Wciąż pragnę nie wiedzieć, co za szybą płacze Gdyż lękam się bestii, którą tam zobaczę
  19. Widziałem twój uśmiech w tramwaju, za oknem Gdy stałem jesienią na deszczu i mokłem I wtedy dźwięk kropli już nie był hałasem Lecz stał się muzyką, sopranem i basem Łzy nieba muskały pianina klawisze Zagrały Szopena, po dziś dzień go słyszę I choć to był asfalt, i tylko przez chwilę To moment ten ciągle wspominam tak mile Twój uśmiech, dżdżu krople, Szopena, serc bicie Barwami wszechświata w wiosennym rozkwicie
  20. gdy w czerwcowe popołudnie deszczu strugi płyną z nieba w starą cembrowaną studnię kropla deszczu z gradem świszcząc się obciera w taki dzień dla innych mokry po podwórzu biegam boso do utraty tchu - upadam w perłach pluchy jestem cała jakby w sosie łąki aromatem siana kapuśniaczek zwiewnie kuszą rytmem mżawki krążą trzmiele o promienie skrzydła ptaków słońce proszą dżdżą pogodę senną pluchę kosmyk lata wypogodzi z horyzontem płowej linii suszę stopy mokrą suknię wiatrem chłodzę 25 czerwca 2002r.
  21. deszcz ustał ptaki ruszyły witają tęczy kolory pod lipę słońce zajrzało nie spieszno mu jeszcze zachodzić w takiej chwili wnętrze sreca przed każdym otworzę tylko mi Ciebie brak mój Boże
  22. deszcz pada krople dzwonią o ziemię ptaki zamilkły jakby snem otulone pod lipą na trawie wilgotne powietrze płynie do głębi serca się przedostaje deszczowy krajobraz kawałek słońca okruchy nieba zamknę w swych dłoniach zabiorę światu w myślach ukryję deszcz nic nie powie.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...