Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Atena

Użytkownicy
  • Postów

    594
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Atena

  1. Jarek „Nie zobowiązuję się do niczego. Tylko zabawa, pamiętaj”. Tymi słowami poprzedziła jakże cudowny, długi i głęboki pocałunek. Musiała to powiedzieć, a on, bez większego zastanowienia zgodził się na jej reguły tej zabawy. W końcu są już dużymi dziećmi, które potrafią się dogadać, zanim jeszcze wejdą do jednej piaskownicy. Zawsze zastanawiała się jak uda jaj się funkcjonować w takim układzie. Dużo się mówi o podobnych związkach, nie- związkach. Trudno nazwać takiego rodzaju „zażyłość”. Miało być tak: nie umawiają się, ale jak już się spotkają, to po prostu robią to na co mają ochotę. Spotykali się więc często, oczywiści bez wcześniejszego uzgadniania miejsca i czasu. Po prostu zbyt dobrze znali „swoje miejsca” i wiedzieli gdzie mogą na siebie trafić. Układało się dobrze. Oboje wiedzieli czego chcą i nie mieli problemów z zakomunikowaniem tego drugiej stronie. Mało o nim wiedziała, on pewnie nie więcej. Żeby budować piękne zamki w piaskownicy nie trzeba przecież wiedzieć o sobie wszystkiego. To tylko zabawa. Zabawa. Niezauważenie jednak owa zabawa z łopatkami i wiaderkami w piaskownicy, zaczęła wciągać. W końcu kopali w ruchomych piaskach. „Wpadnij po zajęciach. Będę w pracy od 12”. Pierwsze złamanie zasad ustalonych na początku. Żadna ze stron nie odważyła się jednak zastosować sankcji za ich przekroczenie. Co więcej, nie zauważyli nawet, że oto, piasek pod nimi zaczyna się powoli obsuwać, pochłaniając ich po kawałku. Nawet więcej rozmawiali. Nie tak miała układać się ta znajomość. Tylko zbyt trudno zrezygnować z czegoś co już dało się oswoić. Bagatelizuje się więc pierwsze oznaki nadchodzącej katastrofy. Nie tak miło być. Zabawa. Takie było założenie tej znajomości, tak ona chciała ją postrzegać. Jest jednak coś w kobiecie, co sprawia, że nigdy do końca nie wyłączy uczyć. Właśnie dlatego prostytutka nie całuje nigdy w usta. Nie wiedziała jednak do jakiej kategorii podporządkować owo czucie, które tak przyjemnie w niej rosło. Może przyjaźń, ale czy przyjaciela się całuje? Nie, na pewno nie miłość. Co to, to nie. Tego była pewna, bo ta kategoria uczuć już dawno była u niej szczelnie wypełniona i zatytułowana jednym męskim imieniem. Skoro nie można czegoś nazwać, to lepiej się nad tym nie zastanawiać. Tajemnicze jest może pociągające, ale też nie wiadomo jakie niebezpieczeństwo za sobą ciągnie. Wygrzebie się z tego piasku i czym prędzej ucieknie z piaskownicy. Bez tłumaczenia, tego przecież nie ma w umowie. W wolności jaką sobie dali jest też miejsce na ucieczkę. Zamierza skorzystać z tego wyjścia awaryjnego, bez czekania na ciąg dalszy tej zabawy. Są w końcu dużymi dziećmi i piaskownica może im się znudzić. Jej się nie znudziła. Niebezpieczeństwo jakie kryły ruchome piaski było jednak zbyt poważne. Lepiej odejść kiedy jeszcze można bez tłumaczenia.
  2. Radwański. Prawo jest wszędzie.
  3. Szelest opadającej sukienki zmieszał nocną ciszą pokoju. Turkusowe zwoje materiału leżały teraz u jej stóp. Drżała. Jednak nie z zimna, nie z nagości. Ciepło jego rąk wędrujących od szyi w dół pleców połączone z ciepłem oddechu odczuwalnego przy policzku, sprawiało że drżenie nasilało się jeszcze bardziej. I z pewnością to nie z zimna. To ten inny rodzaj drżenia, kiedy serce nie nadąża za odczuciami, kiedy napina się skóra by wyraźniej odbierać wszelkie bodźce doprowadzające serce do nienaturalnego pędu. To właśnie takie drżenie. Czuła jego pierś unoszącą się i upadającą w miarowe oddechy, czuła ją kiedy zbliżał się przekraczając turkusowy Rubikon u ich stóp. Jedna dłoń, silna i duża, powędrowała we włosy, które opadały jej na ramiona, wstydliwie zasłaniając białe, dziewicze piersi. Jednym zdecydowanym ruchem odrzucił tę zasłonę wstydliwości na plecy. Druga ręka, szczelnie opleciona na jej talii, przyciągnęła całe to drżenie na jego stronę. Turkusowa rzeka została przekroczona. Już nie było odwrotu, żadnej ucieczki. Wolała by jej rozpędzone serce pękło z nieludzkiego wysiłku, niż wrócić na swoją stronę rzeki. Skóra przy skórze. Czuła go, wchłaniała całą sobą. Nie wiedząc kiedy i jak, poczuła pod głową miękką poduszkę. Sufit jak niebo zamykało przestrzeń tej nocnej miłości. Znajome łóżko, w końcu co noc śniła tu ich potencjalne spotkania. Teraz, kiedy rzeczywiście ich poplątane życia trafiły do jednego łóżka, miała nadzieję, że nie obudzi jej zaraz nieznośny dźwięk budzika. Ten sam co rano, ten sam, który już nie raz wyrywał ją z najprzyjemniejszych, wyśnionych spotkań z nim. Żaden sen jednak nie zbliżył się do tego co było teraz. A co było? Były jego palce, które delikatnie obrysowywały kontury jej ust, by następnie ująć je w nieprzytomnym pocałunku, głębokim, silnym. Takim pocałunku, kiedy nie ma już miejsca na oddychanie i umiera się w najsłodszych torturach bezdechu. Umiera razem, umiera sto raz w ciągu nocy, chce się umierać. Najsłodsze umieranie. Była jego dłoń, która jej włosy układała w mistyczny nieład, zapewne trudny do rozczesania, ale czy to teraz ważne. Było jego ciało, które tak szczelnie przywierało, czuła jak powoli i delikatnie zaczęło ją wypełniać. Głębiej, zdecydowanej. Aż musiała oderwać usta z nieśmiertelnego pocałunku aby zaczerpnąć powietrza do bardzo głębokiego, głośnego oddechu, w którym zawarła się cała istota tego cielesnego wypełnienia. A on szeptał jej do ucha „jeśli w skutek czynności prawnej dłużnika dokonanej z pokrzywdzeniem wierzycieli...”. Zaczerpnęła głośno powietrza, jednak teraz z przerażenia. „...korzyść majątkową uzyskał przedsiębiorca pozostający z dłużnikiem w stałych stosunkach gospodarczych” . Nad sobą zamiast ukochanej, uśmiechniętej i już nieco spoconej twarzy, zaczęło prześwitywać coś na kształt uczelnianej katedry. Katedry-wyroczni, z wysokości której płynęły teraz nieocenionej wartości słowa wykładu. W uszach wciąż jednak słyszała jeszcze ten gorący głos. „... domniemywa się, że było mu wiadome, iż dłużnik działał ze świadomością pokrzywdzenia wierzycieli”. Co raz głośniej, wyraźniej przez zamgloną świadomość przebijały się bezlitosne słowa kodeksowego artykułu. Znikało łóżko, turkusowe morze u jego stóp, znikał on. Z niej. Sala nabierała koloru styczniowego poranka, katedra zapełniała się postacią postarzałego profesora, a powietrze drgało w rytm jego suchych, bezlitosnych słów. To przebudzenie było najbardziej bezlitosne, bardziej nawet niż to codzienne, połączone z wchodzącym w ucho budzikiem. Nieludzkie! W końcu prawo. Cała ludzka strona człowieka musi się wtedy zbierać w snach. Gorzej jeśli są to sny na wykładzie.
  4. no Wrocław to byłoby w końcu coś w zasięgu:)
  5. Babo! trafnie i w samo sedno. Dziękuję
  6. no, to są momenty, a nawet Momenty, poważnie. reszta to faktycznie rozczulanie się, zupełnie niepotrzebne. ciężko wytrzeć nos atłasową chusteczką, tak myślę :P dziękuję i pozdrawiam, ach... Momenty:)
  7. Mam mieszane uczucia; zbyt ckliwie, mam takie wrażenie, jakby peelka oczekiwała...współczucia, tak się rozczula - dla mnie tylko pointa, do której można odnieść coś ciekawszego. pozdrawiam kasia Tez tak mi się wydaje - warto faktycznie przemyśleć propozycje Katarzyny Atenko . Sens już jest tylko zbyt mało zobrazowany . pozd. obie panie dobrze, że sens. to chyba już dużo pozdrawiam Pana
  8. o tak, Audrey... również pozdrowienia
  9. Mam mieszane uczucia; zbyt ckliwie, mam takie wrażenie, jakby peelka oczekiwała...współczucia, tak się rozczula - dla mnie tylko pointa, do której można odnieść coś ciekawszego. pozdrawiam kasia więc może kiedyś jeszcze coś z tym zrobię, dziękuję za poczytanie Aneta
  10. moja sukienka ma kolor ziemi żyznej i atłasowej gorsetem szczelnie związane niedoskonałości i tęsknoty dzisiejszej nocy nic się nie wymknie pozwalam się podziwiać jak Audrey na ekranie tylko nie oddycham ale tego nie widać wyglądam nie jestem
  11. ja tu żadnego przekombinowania nie stwierdzam, ale może się nie znam:) Podoba mi się i to tyle moje konstruktywnego komentarza. Pozdrowienia, Aneta
  12. niby o niczym a jednak treściwy.
  13. ale na czym polega ta "inność"? czy autodestrukcją miał być wybór mało przyszłościowego kierunku? czy coś innego podmiot liryczny ma na myśli? ryba bez wody- takie mało odkrywcze no i o tej miłości tak ni z gruszki ni z pietruszki Dużo niedopowiedzeń, to drażni. Pewnie dlatego, że w krótkim tekście chciałaś zawrzeć za dużo szczegółów. Może lepiej byłoby się skupić na jednym wątku. Tak chyba lepiej na krótszą formę. Pozdrawiam, Aneta
  14. nie czepiając się formy, treść mi podeszła. bardzo, bardzo
  15. spodobało się. Pozdrowienia, Aneta
  16. wierszadło z przytupem. a co:) Stanisławo pięknie, pięknie, jak umierać to tylko z pompą i szampanem. Pozdrowienia, Aneta
  17. Dziękuję bardzo za wnikliwe przeczytanie. Brakujące przecinki i literówki już poedytowane. Pozdrawiam, Aneta
  18. Przeczytałam, bo przyciągnął mnie tytuł. Sama już po raz piąty (o zgrozo, jak ten czas leci) musiałam zmierzyć się z potworami:) Na szczęście już po wszystkim i mój żywot studencki indeksowo przedłużony. Co do samego tekstu, to widać, że pisanie przychodzi Ci łatwo. Jest w nim jakaś taka lekkość, choć brak czegoś co sprawi, że jeszcze jutro będę o nim pamiętać. Lekko przyszło, lekko poszło. I to zakończenie takie nijakie. No ale ja się na felietonach nie znam;) Pozdrawiam, Aneta
  19. Bułka z żółtym serem już zawsze będzie miała smak dzieciństwa. Takie właśnie często podawali w przedszkolu na śniadanie. Do tego ciepłe mleko, z kożuchem, który zawsze musiała wyławiać palcem. Jakby mleko nie mogło stygnąć bez kożucha. Pewnie robi mu się zimno i musi się okryć. Myślała. Niezobowiązujące do myślenia myśli. Przychodziły i odchodziły, razem z paniami, które rozlewały mleko. Dzisiejsze myśli nad bułką z żółtym serem nie są już tak lekkie. Choć wciąż mają smak przedszkola, to jednak teraz ciągną za sobą lata, które były do dzisiejszej kolacji. Długie lata, szczęśliwe lata, miłosne lata, przyjacielskie lata, płaczące lata. Wszystkie ciągną się teraz za bułką z serem. I ludzie, dużo ludzi, którzy wypełniają te wszystkie szczęśliwe mniej i bardziej chwile. Dzisiaj jednak jedna postać szczególnie wypływa z rozmyślań nad bułką z żółtym serem. Ewa. Ma na imię Ewa. Są tego samego wieku, kiedyś nawet były blisko. Teraz jednak dzielą je tysiące kilometrów i jakieś morze. Ewa, jak wielu, skorzystała z promocji na bilet za 69zł w jedną stronę. Tak zwana emigracja zarobkowa. Pamięta jeszcze jak w liceum często powtarzały sobie, że będą szczęśliwe. Wtedy przeważnie jedna zalewała się łzami a druga pocieszała. Od tego dla siebie były. Pocieszanie wychodziło im dobrze, bo obie doskonale znały ból związany z odchodzeniem. Odchodzeniem po pocałunku, po ciężkiej rozmowie, odchodzeniem „do zobaczenia”, odchodzeniem na zawsze. Ewa wtedy często powtarzała, że jeszcze uda im się kiedyś, że przyszłość ma za pewne dużo ukrytych niespodzianek, które czekają na nie. Dzisiaj rozpakowała się jedna z nich. Niespodzianka. Za dziewięć miesięcy będzie miała imię i zapewne blond włosy Ewy. Jak pójdzie dobrze, może nawet niebieskie oczy Ewy. Czy tak zaczyna się szczęście?
  20. właściwie po co tak gwiazdkować? bez tego każdy zrozumiałby (lub nie) po swojemu. a tak robi się zamieszanie, ale takie "twórcze" zamieszanie, sprawdzisz- wiesz. Podoba się bo wymaga pomyślenia. pozdrowienia Mr. Aneta
  21. dziękuję, wiersz mniej lub bardziej nadziejny więc wdzięczna jestem za te kilka słów. Pozdrawiam gorąco
  22. mam jeszcze nadzieję poskładać bałagan który został po naszych ułożonych stosunkach wolisz jednak porządek po co więc miałabym śmiecić sobą będę porządna
  23. Tam gdzie stapiają się horyzonty niebo ma kolor różowy. Bardziej lub mniej, w zależności od Słońc, które po nim wędrują. Poruszają się one po tylko sobie znanych torach. Bez kierunku, bo tam gdzie stapiają się horyzonty nie ma kierunków, wyznaczyć je można tylko siłą wyobraźni. Żeby pojąć tę bezkierunkowość ruchu, trzeba wyzbyć się zakorzenionego w świadomości pojęcia ruchu, który zawsze ma punkt wyjścia i punkt do którego zmierza. Trzeba porzucić takie pojmowanie rzeczywistości, żeby zrozumieć świat, gdzie stapiają się horyzonty, gdzie Słońca nadają różowy kolor niebu. Właśnie pod takim niebem wyrosła jabłoń. Korzenie zapuściła głęboko, do samego wnętrza żywej i dobrej Ziemi. Czerpała z niej to co najlepsze, dobroć krążyła w jej młodych gałązkach. Rosła w górę, do wysokiego nieba. Gęsto porosła się delikatnymi liśćmi, wyciągała się do Słońc na wszystkie strony. W jej konarach krążyły najbardziej wartościowe soki, czerpane z bardzo głęboka. Zwykłe korzenie nie sięgają tak daleko. Jabłoń miała jednak na tyle siły wyobraźni, że przebiła się głębiej niż reszta. Nie było to zwykłe drzewo. Było bardziej zielone, różnorodniej splątane, zagadkowe. I wyrosło tam gdzie stapiają się horyzonty. Kiedy gałęzie były już na tyle mocne, by udźwignąć ciężar owoców, zakwitła. Jak na niezwykłą jabłoń przystało, owoce nie były ani czerwone, ani zielone, ani jabłka. Po prostu Owoce. Pierwsze małe, następne już większe. Jabłoń nauczyła się rodzić tylko te najbardziej dorodne, którymi się sama zachwycała. Nie był to proces łatwy, ale jabłoń czuła, że właśnie tak powinna spożytkować cenne soki z samego wnętrza Dobrej Ziemi. Dzięki nim mogła się rozwijać, zadziwiać Słońca, stawać się niezwykłą jabłonią. Tam gdzie stapiają się horyzonty, świeci wiele Słońc. Pielęgnują drzewa pod sobą, są po to, by mogły się one spokojnie rozwijać. Dostarczają im życiodajnej energii, która porusza soki i motywuje do nieustannego wzrostu. Pojawiło się jednak jedno Wyjątkowe. Wzeszło ponad horyzonty i inne Słońca. Różowe niebo stało się bardziej różowe. Wyjątkowe świeciło tylko dla jabłoni, od nocy do rana. Różowe promienie wplatały się gęsto w koronę, oplatały pień, płynęły w konarach. Jabłoń żyła Słońcem, tak bardzo, że zakwitła w listopadzie. Na zielono. Nawet tam gdzie stapiają się horyzonty, dziwiła jabłoń kwitnąca zielono w listopadzie. Inne Słońca rozeszły się w bezkierunku, jabłoń miała teraz tylko swoje źródło ciepła, motywacji i życiodajnego światła. Nie na długo. Wyjątkowe zaszło za różowe niebo, niezapowiedzianie, bez wyraźnej przyczyn, gwałtownie. Jabłoń szybko zrzuciła zielone kwiaty. Owoce były kwaśne, spadały długo i boleśnie. Każde Wyjątkowe Słońce prędzej czy później wyrusza w swoim bezkierunku. Tylko drzewa zakorzenione w Dobrej Ziemi wciąż zostają na wyznaczonym przez Naturę miejscu, a ich jedynym kierunkiem jest niebo. Nie są więc bezkierunkowe. Być może tęsknią za takim bezkierunkiem, by mogły wyruszyć za Słońcami kiedy te odchodzą. Wyjątkowe odeszło, mimo, że było wciąż namacalnie blisko. Był to moment, w którym rozsiało się Złe. Złe było iglaste, kłujące i zabierało dużo różowego nieba. Zawsze wyszukiwało niezwykłe drzewa, by móc wzrastać na ich wyjątkowości. Drzewa takie jak jabłoń, były potrzebne Złu do właściwego funkcjonowania, do nieustannego pięcia się w górę. Kusiły swą naiwnością, nieskomplikowanym bytem. Jabłoń pozwoliła Złu wykiełkować, nie zauważyła go wciąż szukając Wyjątkowego, które znikło za niebem. Czasami tylko pojedyncze promienie tego Słońca docierały do gałęzi, gdzieś z daleka ale były już obojętne i obce. Paliły. Dlaczego Wyjątkowe odeszło, zatopiło się w horyzonty? Zagadka. Może znudziło się jabłonią, która nie potrafiła być tak jak ono bezkierunkowa, może jej zakorzenienie stanowiło niebezpieczeństwo wiecznego związania? Może Wyjątkowe nie dorosło jeszcze do roli, w jakiej chciała je mieć jabłoń. Mieć też tylko dla siebie. To chyba było zbyt odpowiedzialne, na takie zadania Wyjątkowe się nie porywają. Nie pozwala im na to ich bezkierunkowa natura. Złe rosło, nabierało sił, pięło się w górę. Dopiero gdy stanęło na wysokości jabłoni, zostało przez nią zauważone. Było już jednak na późno by walczyć z jego zaborczą naturą. Jabłoń z obojętnością przyjęła obecność Zła. Tęsknota za Wyjątkowym, które wyruszyło w swoim bezkierunku była jak niewidzialne przycinanie gałęzi, które ośmieliły się wystrzelić za wysoko. Konwulsyjny, niewidzialny ból przenikał od samych korzeni po najwyższe partie liści. Stał się nieodłącznym elementem wzrostu i bycia drzewa. Tam gdzie stapiają się horyzonty, wyrosło Złe. Niebo nie było już różowe, stało się niebieskie i małe. Nawet tego jabłoń nie zauważyła. Była już duża, z daleko widoczna, wciąż młoda. Nie zakwitł ponownie od listopada. Owoce przestały ją zachwycać, nie starała się o nie. Teraz chciała być podobna do Zła. Było takie potężne i władcze, kłuło i nie potrzebowało Słońca. Doskonale radziło sobie bez niego, zimne i obojętne. Złe podkopało korzenie jabłoni, co raz szczelniej wypełniając przestrzeń życia drzewa. Horyzonty zapadały się w sobie, świat jabłoni wypełniał się Złem za jej milczącym przyzwoleniem. Złe było już w około. Coraz bliżej jabłoni. Stało się na tyle ciasno, ze jabłoń straciła ostatni, mały kawałek nieba nad sobą. Wtedy dopiero zauważyła jak bardzo Złe przeszkadza i niszczy, jak bardzo nie chce być jak Złe. Było już jednak za późno. Jabłoń była Złem, dumna, władcza i kłująca. Osiągnęła wiele, daleko zaszła w górę, wzbudzała podziw i jednocześnie strach. W jej środku płynęła już tylko obojętność, czerpana najmniejszym wysiłkiem spod samej powierzchni Ziemi. Teraz patrzyła na siebie jakby z boku. Niewiarygodne, że można tak zniszczyć swoją wyjątkową naturę, stając się jedną z wielu jabłoni, które przestały dbać o swoje Owoce. Nic nie zostaje po takich drzewach. Są do momentu, kiedy Dobra Ziemie przestanie dostarczać im życiodajnych soków. Jabłoń jeszcze je czerpała, pozwalało jej to wypełniać wrodzone dążenie do góry. Widziała też Złe wokół siebie, sama pozwoliła by towarzyszyło jej w drodze do nieba. Była jak Złe. Igły, które ją szczelnie i gęsto porosły mogło stopić tylko mocne Słońce. Tylko ono może ją teraz uratować. Wiedziała o tym i bała się tej słabości. Bezsilność bezkierunku.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...