
Michał_Zawadowski
Użytkownicy-
Postów
1 159 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Michał_Zawadowski
-
Dzwonnik z kamiennej wieży
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Michał_Zawadowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Nie do końca wiem, gdzie to było. Nie pamiętam nawet dokładnie kiedy. Wszystko zdawało się zbiegać do końca. Tak, finał wisiał w powietrzu. Może to te ciemne, nisko zawieszone granatowe niebo. Może struna światła przecinająca przestrzeń, z góry na dół, rozświetlająca horyzont gdzieś na granicy wzroku. Wszystko zdawało się dawać znak. Wszyscy to wiedzieli. Było nas już coraz mniej. Kolejni odchodzili. To nie musiała być apokalipsa. Zbyt wielu ją widziało w swoich wizjach, zbyt wielu wskazało dzień, w którym miała się zjawić. W końcu zabrakło dni. Zbyt wielu dotknęło jej boku, wskazało na błyskawice i zasłonę świątyni. Zbyt namacalna i po tysiąckroć spostrzeżona. A przecież miała być niespodziewana. Tak więc czekaliśmy. Czekanie było redukcją. Krzywa życia zbiegająca do zera. Nic nie zmienił tylko on. Dzwonnik. Gdy my mieszkaliśmy w płaskich pudełkach z tektury, by ziemia nas łatwiej przykryła, by nie zginąć w trzęsieniu, wybuchu trzęsawiska, okruchach szkła i odłamkach betonu wbijanych w podstawę czaszki, pod żebra, przygniatających uda i stopy, lecz łagodniej zgasnąć w jednym ciele pod pokrywą gliny, on wciąż tkwił w swojej kamiennej wieży. Wieża była zupełnie zwykła, zbudowana z grubych, tłustych brył, o kształcie walca z jednym nagim otworem okiennym pod szczytem. Na górze zawieszony był podobno dzwon. Podobno, bo nasi dziadowie mówili, że podobno ich dziadom ich dziadowie to mówili. Głuchy telefon praszczurów. Jak yeti. Jak potwór w Loch Ness. Dzwonu nikt nie widział. Nikt nie słyszał. Tylko podmuch wiatru niesiony pomiędzy naszymi organizmami szeptał, że raz usłyszymy ten dzwon, a potem już nic nie będzie. Dzwonnik był zawsze. Nie wiem, czy się zestarzał w ciągu mojego życia. Zawsze wyglądał tak samo. Jak Żyd wielki tułacz. Jak Matuzalem. Zgarbiony jak Quasimodo, z uporem Syzyfa dzień w dzień wdrapywał się na górę i schodził na dół, aby zebrać garść glist do miski, które codziennie wynurzały się z podmokłych gleb pogranicza naszej osady. Kamienna wieża widoczna niemal jak latarnia. Niemal, zamiast światła i ocalenia wróżąc ciemnym, lekko ugiętym konturem złowieszczą wróżbę. O tak, dzwonnik być może chciałby być latarnikiem, ale każdy miał swoje miejsce, jego było zbyt odległe od wody, zbyt bliskie gór, żeby świecić komukolwiek za wyjątkiem samego siebie i tej małej świeczki, którą zapalał o zmroku i która mu gasła po kilku sekundach od podmuchu wiatru. Podobno dzwonnik widział całą osadę. Sięgał wzrokiem aż do wbitych w ziemię drewnianych, spróchniałych pali, znaczących kres tego gdzie przebywaliśmy. Nie wiem, co było poza osadą. Kiedyś podobno było nas wielu. Codziennie ktoś odchodził w dal, za las, za przestworze puszczy, aby znaleźć inną twarz słońca o poranku, inny zapach wiatru, inną woń kwiatów. Nikt nigdy nie wrócił. Każdego czeka ta podróż, gdy wreszcie odkryje w sobie żądzę i pewność, że tam jest lepiej. Póki co wciąż czekaliśmy na koniec. Kiedyś mieliśmy pełne brzuchy i to nam wystarczało. Dziś pozostał tylko strach wieczności i potwór nicości, porywający nasze owce, wyjący nocami siejąc obawę w naszych i tak pogrążonych sercach. Nie wiem, dlaczego tutaj jesteśmy, ani dlaczego jest wśród nas dzwonnik. Oczy jednak rejestrują własne ciało na brązie tej gliny i zgarbiony odwłok na tle ciemnosinego nieba, przecinanego arabeskami piorunów. A więc jesteśmy tutaj, a ja zapisuję te słowa. Nie żeby został ślad, nic nie zostanie, nic się nie uchroni. Nasz jedyny lament jaki usłyszymy, został w tych znakach. Nasza opowieść, jedyne świadectwo tych ponurych, beznadziejnie zwykłych i pogrążonych w szarej codzienności lat. * * * Codziennie wychodziliśmy na wzgórze. Jedyne wzniesienie w obrębie palisady. Każdy odrzucał swoją skorupę, zdejmował pancerz z plastiku i wczłapywał na niewielki kopiec. Tak, to było człapanie. Słowo „wejść” zarezerwowano dla dumnego kroku. Dla kroku zdobywców. Dla marszu zwycięskiej armii, dla Tenzinga Norgaya, dla westalki na kamiennych schodach świątyni. Nie uzurpowaliśmy sobie prawa do tego słowa. To było przemyślane. Skoro to koniec, niech jak najmniej stracimy, powoli oddawszy wszystko. Kolejnym krokiem miało być pełzanie, udoskonalone, bo zredukowane człapanie. Jak socjalizm wygładzony w geniusz komunizmu. Została jedna idea. Redukcja. Bez tożsamości, bez twarzy, z zestawem codziennych czynności. Najtrudniej było oddać pamięć. Udało się okroić ją do wspomnień z wczoraj. Może to i dobrze. Czas zatrzymał się, a może nigdy go nie było. -
Ban, bye. a. a skoro już przy zasadach jesteśmy zacytuję pkt. 5 i) regulaminu "(użytkownik nie ma prawa) Publikowania danych, w innym niż polski - języku." nie wiem czy "bye" jest po polsku. w moim słowniku nie znalazłem. może pan jakiś polecić?
-
Może taki króciutki? To moja oficjalna prośba Do 25 V. W przypadku recydywy będzie gorzej. a. czemu taki krótki? jak ja dostałem to był dłuższy. rozumiem że czasy się zmieniają, ale zasady zasadami.
-
nieprawda. org jest fajny.
-
proszę się wyrażać, nie jesteśmy w chlewie.
-
ja nie
-
do dupy to wszystko
-
rady dla ludu pracującego miast i wsi
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Stefan_Rewiński utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
niestety nie mogę powstrzymać złośliwego jęzora:) starość nie radość? -
rady dla ludu pracującego miast i wsi
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Stefan_Rewiński utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
uwaga merytoryczna:) teraz się wchodzi na pudelek.pl albo ciacha.net a nikt nie wie co to jakieś tam butterflaje. pzdr. mz -
mega
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Mirosław_Serocki utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
jak dla mnie do dupy. dobrze że Pan niewrażliwy na to:) pzdr. -
Szorty 2 - Jacka Ozaista
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Bogdan Zdanowicz utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
dostanie. jak zapłaci ;P materialista! a gdzie chęć do szerzenia oświaty wśród kretynów? :) -
Jaka będzie (czy będzie) następna epoka?
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na adolf utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
tak jest zawsze, że wydaje się, że zmiany są duże, a są gówniane w skali tysiącleci. a za milion lat zostanie kupka popiołu i szary pyl w przestrzeni. -
Szorty 2 - Jacka Ozaista
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Bogdan Zdanowicz utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
a dostane z autografem? -
Dot. dziwnych zjawisk na forum
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na vacker_flickan utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
a mi się wydaje że forum jest takie jacy są ludzie. a ludzie nie są idealni, nigdy nie byli i nie będą. otwórzcie kochani oczy i wyjdźcie na ulicę, może wam się poprawi. widzę jak grafomanka dorma pisze że stado grafomanów się kręci. a ja stwierdzam, na zdrowie grafomanom. niech sobie piszą. łatwo oceniać innych, trudniej spojrzeć w lustro. stado egoistów, stado onanistów zza monitora. the question is: why? wyluzujcie nieco i dajcie sobie na wstrzymanie, dobra rada wujka michała z. :-) -
*** (niebo jest zawsze otwarte...)
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Anna_M. utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Droga Aniu, jest noc i nie jestem w stanie zbyt wiele napisać merytorycznie. nie wpadam tu już w ogóle, teraz tak wyszło i chciałem tylko przekazać, że przeczytałem i się podobało. pozdrawiam bardzo, bardzo serdecznie, as always:) z. -
milion dolców sam chętnie wciągnę nosem.
-
z wersją dla dzieci
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Izabella_Sendor utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
nawet niezłe. to, że końcówka urwana, nie musi być wadą, pozwala na uniknięcie przewidywalności. o to przecież chodzi, żeby odbiorca mógł się chwilę zastanowić. pozdr. -
Jaskiniowcy
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Oxyvia utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
hm, niekonwencjonalny tekst, ale z humorem, więc przeczytałem z zaciekawieniem pozdrawiam :))) -
pożegnanie jesieni
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Anna_M. utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
witaj Aniu, oczywiście, jak najbardziej się podoba, znów bardzo dobry wiersz. Poddanie się życiu - a życie to przecież cierpienie, przed którym nie da się uciec do namiot tlenowego, nie ma żadnej oazy, w której można się schować i udawać, że wszystko jest piękne. Po którymś przeczytaniu poszukałem tytułu - "pożegnanie jesieni". Ten pozorny brak związku z treścią oznacza - oczywiście - że związku trzeba poszukać, przemyślnie ukrytego przez Autorkę:) Z jednej strony "żegnamy się z jesienią", a więc z czymś utożsamianym niekiedy z melancholią, nadejściem szarych barw, końcem - czasem końcem życia, z drugiej strony w wierszu w dalszym ciągu, pomimo tytułowego pożegnania, nie porzucamy szarości, melancholii "krzyża". A więc pożegnanie traktuję jako zmianę nastawienia. Nowe podejście do otoczenia takiego, jakim jest, z poddaniem się siłom, poddanie się okolicznościom. Co więcej, poddanie sie ufne (rozkrzyżuj ramiona). Taka właśnie otwarta i świadoma nieuchronnego bólu postawa jest dla mnie głównym sensem Twojego wiersza i w zasadzie się z nią zgadzam. napisane pięknie, jeżeli chodzi o drobiazgi - zmieniłbym tylko w końcówce - razi mnie nieco krzyż-rozkrzyżuj, skoro można by użyć np. "rozłóż", nie zmieniając sensu i nie tracąc na czytelności. pozdrawiam ciepło:)) -
Szklane źródło (cz. II)
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Michał_Zawadowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
cieszę się, że udało się przeczytać tyle. odnośnie uwag - 1, 2, 4 -tak, dziękuję, zmieniam, uwaga 2 rejected;) zapraszam ponownie pozdrawiam mz -
Szklane źródło (cz. II)
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Michał_Zawadowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
dzięki Judyt za zajrzenie. nadzieja w zakończeniu jest zbyt hollywoodzka, stąd jej czasem unikam:) cieszę się bardzo, że wydźwięk się podoba, bo to w sumie o to chodzi. pozdrawiam niemniej ciepło zm -
Szklane źródło (cz. II)
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Michał_Zawadowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
* * * Znów sobota. Znów pusta ściana przed oczami. I cień, nieruchomy. Oczy drążą płytę pokrytą laminatem tynku. Słychać, jak w mieszkaniu obok słychać gra telewizor. Mieszczański instynkt osiedla. Oby na ścianach bloków palec wyrysował Mane Tekel Fares. Czasem w trzewiach rodzi się wręcz zazdrość. Nie wiadomo co. Może o spokój płynący z nieświadomości. Codzienne unikanie spłaszczenia otrzymanych chwil i jednoczesne nieustanne porównywanie z posiadaczami, konformizmem i konsumpcją. Powiedzieć nie wszelkim zadrom i belkom w oku, własnym oku. Przekreślić wszystko i zredukować się do obserwacji. Spacer. Okrążenie po osiedlu. Retrospekcja. Kolumny topoli przypominają dzieciństwo. Takie same, jak stały wokół szkolnego boiska. Kraina dzieciństwa skurczyła się do trzech ulic, jednego przejścia przez pasy i terenu dwieście na dwieście metrów, należącego do szkoły. Niegdyś kryła cały świat. Teraz przechodzę go w kilkanaście-dziesiąt minut, mimowolnie ale brutalnie, depcząc altanę tego, co było. Wspomnienia. W ciemnopomarańczowej salce tęga pani o miłym uśmiechu. Na środku ołtarz zielonej tablicy. Tłum, hałas, bieganina. Kolorowo. Głośno. Coraz szybciej. Karuzela. Tam pod ścianą Samanta. Samanta. Jak rodzice mogli ją tak nazwać. To nie były jeszcze czasy tysięcy polskich soap operas. Żeby chociaż Alexis, jak bohaterka Dynastii. Była jeszcze Ania. Nie Ala. Rudawa, spokojna dziewczyna o piegowatej twarzy i jasnym spojrzeniu. Tyle lat. Czas. Cholerny czas, który przysypuje, który łagodzi linie, zaokrągla kanty i buduje pomniki. Tak łatwo wszystko zapomnieć. Byle przespać, zapomnieć. Niech czas mija. Znowu ławka w parku. Patrzę w przestrzeń dżungli betonu. Ponad białą płaszczyzną przykrytego śniegiem trawnika czarne badyle bezlistnych drzewek. Szczekanie cholernego psa. Czarna dziewczyna znów z prawej. Tak, teraz już pamiętam. Dziewczyna z pudlem. Dziewczyna z szydełkiem. Hm, może kobieta. Nie chcę jednak mówić, że kobieta, bo sam się postarzam, zawsze lepiej być chłopcem, który nie wie. Czarna powoli podchodzi. Krok za krokiem. Pies obsrywa drzewko obok. Na mój widok zaczyna szczekać. - Nie szczekaj na pana – uśmiech i czarna odciąga kudłatego zwierzaka. - Niech szczeka. Nie przeszkadza mi to. Śmiech czarnej. Nie wiem co powiedzieć. - Niech sobie chwilę poszczeka. Ale lepiej usiąść na chwilę. Siada. Patrzy w tę samą bryłę betonu przede mną. Milczenie. Lekkie kręcenie głową. Wicie się w miejscu. - Wiesz, zawsze chciałem cię poznać. - Mnie – zaśmiała się – dlaczego? - Nie wiem, nikogo innego nie widywałem. - Haha. Mnie przecież też nie widujesz. Milczenie. Uśmiech pełen wyrazu. - Masz rację. A więc uświadom sobie, jak bardzo nikogo nie widuję. - Kup sobie psa. Ja mam psa i już kogoś widuję. Nawet sprzątam po nim rano – Czarna roześmiała się. Najwyraźniej moje problemy egzystencjalne wydawały się jej tak odległe. - Jak masz na imię? – spytałem. - Magdalena. - Magda? Karol. Miło mi. - Magdalena. Magdalena. Magda dla przyjaciół - Zostańmy przyjaciółmi. - Może, Karol – czarna zaśmiała się. Tak perlisty śmiech. Czysta radość. - Wiesz, widziałem że szydełkujesz. - Haha. Tak – chwila przerwy na uśmiech – Podglądasz mnie? - Przypadkiem widzę czasem z okna, jak siedzisz na ławeczce. Po prostu. - Po prostu. - Intryguje to mnie. Skąd taki pomysł? Ten sam lekki perłowy śmiech. - Nie wiem. Lubię jak mi ciepło. To takie praktyczne. Wiesz – zawiesiła głos – taka jestem praktyczna. - Ja chyba nie. – co za kretyńska odpowiedź. Znowu śmiech. - Widać. - Czemu widać? - A kto inny siedziałby tutaj i zaczepiał dziewczynę, pytając o szydełkowanie. – znów perłowy uśmiech. - No rzeczywiście. Nie potrafię inaczej. Siedzimy razem dalej. Ja i ona. Wokół krąży ten mały śmieszny piesek i obwąchuje ławkę. Czekam, aż uzna moje nogi za drzewo i je obsika. - Lubisz filmy Jarmuscha? - Haha. Skąd to nagłe pytanie? - Szydełkowanie nie spodobało się, to spróbuję teraz film – zażartowałem lekko. – Zawsze odpowiadasz pytaniami? - Wiesz, widziałam Stranger than paradise tylko. - I co? - Nie wiem. Taki ciekawy klimat. - Mnie się kojarzy z marzeniami. Marzenia tkwią w nas, pomimo naszej szarości. I raj jest też dla szarości. Tym niemniej my sami tkwimy w naszych korzeniach. Takie fatum. Na końcu czeka nas powrót. Grota początku. I trochę jak Beckett - Ale ciekawie to powiedziałeś. A dlaczego Beckett? - Bo zawieszone w próżni. Czekanie na Godota. Nic się nie zaczyna. Nic się kończy. Jak mój, twój, ich dzień. Jak cały Jarmusch. Jakby dzień kończył się i zaczynał w tym samy miejscu. Pośrodku pętla czasu. Pętla w przestrzeni, w której nas zawieszono, bez naszej woli lub sprzeciwu. Siedzimy na kanapie jak w Broken Flowers, wszystko tu się zaczyna, ale też tu kończy. Pomiędzy jakieś wydarzenia, ale to może nie mieć znaczenia, skoro koniec jest taki, jak początek.. Śmiech. Chyba wyszedłem na pretensjonalnego głupka. Może nie głupka. Dupka. Wszystko jedno. - A skąd wiesz jaki jest mój i „ich” dzień. Jaka pętla? - To taka przenośnia. Znowu śmiech. - Niech więc będzie przenośnia. Cała nasza znajomość stała się przenośnią. Metaforą normalnego związku dwóch ludzi w posranej rzeczywistości zagubionych umysłów. Nie wiem, czy ją kiedyś zrozumiałem, nie wiem, czy ona mnie zrozumiała. To było nieustanne poszukiwanie. Zadawanie pytań, na które odpowiedź nie zawsze przychodziła. Kolejna niedziela. Upragniony weekend. Uciec od zgiełku, byle dalej, zgubić morze betonu. Uciec od czasu. Od tego cyklu, współczesnego rytmu ósma-szesnasta. Poniedziałek-piątek. W weekend długi spacer do lasu. Wyjście poza czas. W krainę drzew. Głębokie oddechy, aż do zachłyśnięcia się świeżym powietrzem. Kora brzóz, ciepło świerków, pospolita cudowność sosen. Prywatna mitologia i religia uspokojenia. Jak w kościele. Zieloność drzew pozwala na zapomnienie. Uspokaja. Daje nadzieję. Byle dalej. Idziemy przez las. Moje pokrzywione spojrzenia na przestrzenie i ten kłębek myśli, który składa się na Magdę. Magdalenę dla mniej znajomych. Chyba więc Magdę. Gąszcz sosen przerzedza się. Wiosenne słońce przebija pomiędzy konarami, ponad kopułą igliwia. Przytrzymała mnie za rękę. Stajemy. Z lewej świątynia młodych brzóz, po prawej i za nami sosny. Mazowieckie sosny. Na tych wydmowych piaskach rzadko coś więcej urośnie. Słońce przed nami rzuca cień. Kolumny drzew odbite na zielonej płaszczyźnie mchu. Gra świateł. Wstrzymujemy oddech. Tylko cisza brzęczy w bębenkach. Tylko zawieszony gdzieś, tam wysoko, ponad drzewami, podmuch leciutkiego wiatru przypomina o istnieniu dźwięków. - Dużo myślisz, wiesz? - Wiem. Odpowiedź może i zarozumiała, ale popłynęła prosto ode mnie. – Chcę szukać istoty, chcę poznawać prawdę. Chcę widzieć wszechświat. Chcę widzieć prawdę. Wierzyć w sprawiedliwość. Tyle tego „chcę”, że szkoda nawet wymieniać. - Wiesz… Wszystko jest jak te cholerne cienie drzew. Zmieniają się jak słońce się przesuwa. - Nie wierzysz w jakąś ideę, co stoi poza tym wszystkim, za tym słońcem? - Na początku był chaos – zaśmiała się. – Nie. Może i coś tam jest. Nie obchodzi mnie. Widzę to, co widzę. Patrzę na mech i obserwuję jak cienie się przesuwają po tym pieprzonym dywanie z igliwia. Raz tu, raz tam. Trzeba to zrozumieć i nie mieć klapek na oczach. - Dla mnie to są właśnie klapki na oczach. Trzeba odejść od tego mchu i spojrzeć na słońce. Ono jest przecież. Jest źródłem tych cieni. Jakby nieruchomo zawieszone na niebie generuje wtórne odbicia, które trafiają na siatkówkę twoich oczu. A więc ono jest, nie twoje obserwacje. - Za dużo naczytałeś się o jaskini Platona – zaśmiała się Magda. – Słońce nie jest zawieszone. Też krąży. Jest noc. Później jest dzień, wszystko się zmienia. Wiesz. Jestem jedną wielką nihilistka. Wszystko to kwestia punktu widzenia. Kąta padania promieni słonecznych. Raz tak, raz inaczej. Wszystko to bullshit, zależny od tego, jak na niego się spojrzy. - Gdyby tak było, całość nie miałaby sensu. Gdzieś musi być sens. - Nic nie musi. Dlaczego musi. Wstajesz rano jak debil, przepraszam. Wiesz, o co chodzi. Wstajesz rano do pracy i nie ma żadnego sensu, jedyny sens, to żeby zarobić na chleb i obiad. A później spać, to jest twój sens. Mój tez, tyle że ja to rozumiem. Ty jeszcze nie. Spojrzenie w górę. Słońce nieruchomo, nisko zawieszone na ramionach Atlasa tej dalekiej szerokości geograficznej. Ciemne dnie i długie noce ludzi Północy. I tylko alkohol rozświetlający obraz przesyłany z wpatrzonych w szarość źrenic nadaje posmak tęczy. Nie wiem kto ma rację. Co to jest racja. Pytania bez odpowiedzi. * * * - Karol… - Karol… - Mm. Co się stało? – zachrypięty, zaspany głos. – która godzina. - Nie wiem. - … - Wiesz. Miałam taki sen. Że nie było ciebie. Że odszedłeś. Zostaniesz? - Tak, kocham cię. Czemu miałbym odchodzic. - Nie wiem. Było ciemno. - Noc. Ciemno. Śpij. - Ale to był dzień, ale było ciemno. - To skąd wiesz, że dzień. - Nie wiem… Po prostu był dzień. Czułam słońce na twarzy. - Śpij, jest trzecia w nocy. Rano będzie wszystko dobrze. Przytulenie się do tego ciepłego ciała. - Będzie dobrze, śpi już. - Nie wiem. Tak strasznie było. Będziesz ze mną? - Będę. Śpijmy już - Nie mogę. Kochasz mnie? - Tak, wiesz że cię kocham. - Na pewno? - tak, na pewno. - Nie odchodź. – jakaś tęsknota, jakiś smutek w jej głosie dochodzi do mojej wpół przytomnej jaźni. - Nie odchodzę. Nie odejdę. Na pewno. * * * Rzadko patrzymy sobie w oczy. Zwykle siadamy obok. Albo czasem naprzeciwko siebie i patrzymy w przestrzeń podłogi. Ziemię niczyją. Albo w ten sam płomień. Chybotliwy ogień świecy obracany naszymi oddechami. Jest jeszcze szklana kula. Niewielka bryła z zatopioną imitację fontanny. Nasze szklane źródło. Patrzymy w nie i od niego wychodzimy. Do niego się sprowadzamy. Patrząc w nie i rozmawiając, włączamy je do naszej mitologii. Teofania w kawałku tworzywa. Cowieczorne studium przedmiotu i zaklinanie rzeczywistości. - Widzę brak sensu. Brak spełnienia. Gubię się. Karol… - Znajdź punkt oparcia. - Nie ma. Nic nie ma. Jest ciemność i tylko my oboje. - Coś musi być. Nie jesteśmy znikąd. Musi być jakaś idea, stojąca za wszystkim, za naszym powstaniem i istnieniem.. - Nie czuję tego tak. Dni mijają. Nic się nie kończy nic się nie zaczyna. Wiesz… - … - Dobrze, że jesteś. - Dobrze, że ty jesteś. Cisza. Zawisła w powietrzu tęsknota za sensem. Ziarenka betonu. Ziarenka piasku, krople wody. Sekundy wieczności. Wszystko, co samo w sobie jest niczym. Tylko przypomina, że jest plaża, że jest dom, że jest ocean. - Chciałbym wierzyć. Nie. Wierzę, że jest sens. Że jest jakaś prawda, że trzeba iść, walczyć, nawet jak nie wychodzi - O co niby walczyć? Jedyny skutek to zmęczenie. Koniec zawsze taki sam. - Nie. Trzeba mieć nadzieję. - Jest takie przysłowie na temat nadziei. Na temat nadziei i matki. - Trzeba, trzeba. - lubisz mocne słowa. Trzeba. Prawda. Iść. Cel. Tylko nie wiesz, co stoi za nimi. - Bo dopiero szukam ich prawdziwego znaczenia. - Jak znajdziesz, daj znać – uśmiech jaskini źrenic Magdy. Mojej Magdy. Siedzimy dalej. Ona i ja. Pomiędzy nami gasnący płomień świecy i szklana kula zastygłej fontanny. Często tak wieczorami dogasamy. Ona i ja. Czasem myślę, że chcę tak zawsze tonąć w jej dużych, ciemnych oczach. Aż do końca. - Wiesz Magda, wciąż uczę się. Ulotności. Lekkości, przemijalności. - Ale nauka. Ja to wiem. Nie muszę się uczyć. Wszystko to chwila. Wszystko to cień. Powiedz mi lepiej coś nowego. - Wiesz. Celem nie jest zrozumienie czy wiedza. Celem jest uświadomienie - Nie boisz się czasu? - Czas. Czas. Czas goni nas. Nie wiem co to czas. To tkwi w nas. Jedyne co jest, to czas. - Ja jestem. Ty jesteś. Jesteśmy razem. Ta płyta chodnikowa, na której trzymasz swoją nogę też jest – ta bezlitosna pewność w jej oczach, przebijające z niebieskich tęczówek umiłowanie konkretu. - Płyta jest tylko chwilowo. Czas ją zniszczy. - Może. Sama nie wiem. Ale argumentując w ten sposób, dojdziesz do wniosku, że nic nie ma sensu. - Czasem, mimo wszystko, wydaje mi się, że może tak właśnie jest. Może jedyny sens to siedzieć na ławce i patrzeć na przestrzenie. Na ruch. Na zegarek. Na zegarek nawet nie trzeba. Wystarczy go czuć. - Wiesz… nie chcę tak. To nie ma sensu. To zabija sens. - Nie. To tylko uświadomienie. - Niby czego? - Tego, żeby iść. Że czasu jest mało. Że upadek spowoduje, że nas nie ma. Że nie warto pamiętać o kolejnej drobinie pyłu, która wypadła z toru. - … - Chcę być sobą, oczyszczonym ze wszystkiego. Z tego miejsca, z tego co robię, co jem. Tylko to co pozostanie,. Dopiero to jest człowiek. - Co niby pozostanie? - Nie wiem. Czas. Wiązka czasu w przestrzeni. Wiązka przestrzeni w czasie. - Chciałbyś się pozbyć mnie. Dopiero wtedy będziesz czysty, zredukowany do czasu i wymiaru przestrzeni. - Nie. Magda, nie. Milczenie. Co to znaczy nie. Co to znaczy tak. Ta cholerna śmieszność dźwięków, słów i myśli. Kołatka tak-tak, nie –nie. Cóż to jest tak. Coż to jest nie. - Wiesz Magda, chciałbym, żeby wszystko było jasne, ale czasem wszystko, co jest to zadawanie pytań. - Odpowiedź to ja. Odpowiedź to ty. Nie jest tak? - Może. Inaczej ciężko. Przytulenie do oazy ciepłych piersi. Picie ze źródła blado różanych ust. * * * To nie jest dzień, chociaż za oknem świeci słońce. Od godzin trwa istnienie poza czasem. Początek brzmiał jak koniec. Przerwany sen dzwonkiem telefonu. Na wyświetlaczu ojciec Magdy. - Magda. Magda – przerywany głos w słuchawce. Jakby echo łez. - Co Magda? - Magda… … coraz większe napięcie. Rzut oka na zegarek. Piąta rano. - Magda miała wylew. - Niemożliwe. Słowa stają w gardle. Cisza w słuchawce. Co, gdzie. Dlaczego. Gdzie. Kiedy. Świat obrócony w tysiąc pytań, a wszystko kończy się na wielkim zawrocie głowy. Szary mur. Ciasna recepcja. Gdzie leży. Nazwisko. Brązowe wnętrze windy. Żółty korytarz. Biała sterylna przestrzeń oddziału intensywnej opieki. Twarz bez wyrazu pod przezroczystą maską. Dżungla kabli. Pikanie. Bum. Bum. Dźwięki odbijają się głębokim echem we wnętrznościach i dudnią w trąbce Eustachiusza. Pytania. Biało ubrana pielęgniarka w dyskretnym półdystansie za moimi plecami. Co teraz. Dlaczego. Niemożliwe. Młoda. Zdrowa. Tak bywa, proszę pana. Przykro mi. Śmieszność głosek krążących w głowie. Myśli bez wyrazu. Jałowe impulsy przesyłane po korze mózgowej. Myśli bez końca. Bez początku. Bez ładu i schematu, ciąg impulsów. Jeden wielki zawrót głowy, tkwiący w gardle i zawieszony zimnym kamieniem na wysokości żołądka. Stoję, jakby zarażony tym jej bezwładem. Wokół kraina bez ucieczki. Matka. Ojciec stoją obok. Matka usiadła na łóżku. Jej matka. Jej. Kimkolwiek ona jest. Magda. Magda. Magda. Słowa zostają w krtani, na wierzch wydobywa się tylko bulgot wołania o tlen. Pielgrzymki do miejscowej wyroczni, biegającej, ślizgającej się po piętrach szpitala na codziennym obchodzie. Gdzieś w oddali słychać charczenie własnej krtani. - Panie doktorze, panie doktorze! Powolny obrót ciała do tyłu. Przytłusta twarz skryta za szkłem grubości dna butelek. - Jak będzie? Cisza. Nieruchomy pierwszy, drugi i trzeci podbródek zaczepionego. Palec do góry wymownie wskazuje na instancję odwoławczą. Milczenie przynoszące więcej ładunku, niż mogłyby dać słowa. Noce, kolejne noce. Tygodnie. Pustka. Słowa. Pojawiają się słowa. Słowa proste. Ka. Karol. Nie wstanie. Podobno nigdy. Pozostaną tylko słowa i ruch prawego, lewego ramienia. To wszystko, oczywiście o ile dobrze pójdzie. Wie pan jak to jest. Mówię, że rozumiem. Nic nie rozumiem. Dni przepływają pomiędzy skrońmi. Dni bez sensu i dni bez nadziei. Po korze mózgowej krążą ułamki słów. Przemykają się wspomnienia. Karol. Nie odejdziesz, prawda? Nie zostawisz mnie? Nigdy. Czkawka. Niestrawność w żołądku. Strach, ból i wstyd. I ciemno przed oczami. Chcę uciec. Biec jak najdalej i zapomnieć o wszystkim. Oderwać się od tej bryły, która była częścią mnie, a teraz patrzy nieruchomym wzrokiem. Od czasu uśmiechając się smutno. Biec. Biec. Uciekać. Zapiąć się pod szyję. Nie odsłaniać. Cały czas garda w górze i przypadkiem nie schodzić ze swojego szczytu. Swojego Parnasu na piasku. Nie odkrywać ani jednego cholernego skrawka swojego wnętrza. Bo zaboli. Zamknąć się w czterech ścianach i przepięknie dusić swój żal. Tak. Nie oskarżać nikogo. Dusić. Kiedyś wszystko się odmieni. Samo. Tak. Na pewno. Będzie lepiej. Przeczekać. Nic innego nie pozostało. A może wyskoczyć z okna. Dziesiąte piętro. Spokojnie i zimno. Tylko trochę szkoda, bo nogi i ręce wciąż sprawne. Wołanie o współczucie versus atawistyczny instynkt zaspokojenia ego. * * * Na szczycie nie ma nirwany, nie ma olśnienia. Nie ma nic. Jest tylko szarosine niebo z nadpływającym granatem chmur z zachodu. Wiatr zmywa mniejsze kamienie z grani. Burza włosów, mróz na policzkach. Chęć poznania paruje porami skóry, wchodzi przez uszy i krąży wokół mnie, jak nieznośne stado much przyciąganych do lepkiego od potu ciała. Pusty umysł czeka na myśli. Sezamie, otwórz się. Wrota zardzewiały. Trwać w bez ruchu. Trwać. Mantra przetrwania. Bez żadnej rewolucji, bez żadnego przełomu zejść w dół. Przełomów nie ma. Ewolucja pełza po krawędzi istnienia. Sens sprowadzony do cząstek elementarnych uczuć. Złożoność impulsów przesyłanych neuronami zredukowana. Wszystko sprowadza się do „ty”. Ja. My. Tak. Nie. Dobrze. Źle. Kocham. Nienawidzę. W oparach potu wydobywającego się ze zmęczonego ciała słyszę S.O.S. codziennej modlitwy ulatującej z dymem w górę. Algorytm przetrwania na kamiennych tablicach. Powrót do Warszawy. Pusty pociąg z Zakopanego. Powolne dochodzenie do siebie. Nic się nie kończy. Nic się nie zaczyna. Jakkolwiek by nie było. Dzień. Ja. Słońce. Tlen. O dwa. Dzień za dniem. Zegarek. Wszystko, co jest, to zegarek i strumień fotonów. W nocy z gwiazd. Trzeba iść. Czuć i kochać. I nie zapominać. Bez końca, do góry, boso po ostrych kamieniach. Wszystko, co jest to płomień świecy. Wędrówka po szczeblach drabiny. I nikt nie wie, gdzie jest góra, gdzie jest dół. Mgławica myśli. Galaktyka przeznaczenia. Znów sterylna biel. Nasza szklana kula. Szklane źródło trzymam w ręku. Siadam obok Magdy. Szklana kula pomiędzy nami. Jej dłoń w mojej dłoni. Powtarzam starożytne zaklęcie. Ty jesteś i ja jestem. Nic poza nami. Ta sucha dłoń na moim szorstkim policzku. Łzy. -
Szklane źródło (część I)
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Michał_Zawadowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
oj, nie chodzi zupełnie o podróż. może niepotrzebnie wkleiłem tylko fragment, bo wtedy całość traci sens. a zresztą może go nigdy nie miała. dziękuję za trzeźwy osąd. pozdrawiam -
Szklane źródło (część I)
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Michał_Zawadowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wyjechałem jak gdyby nigdy nic, pod pretekstem przygotowywania reportażu w terenie. Po prostu kupiłem rano bilet i o trzynastej byłem już w Zakopanem, z podręczną torbą w ręku. Te rześkie, majowe powietrze. Bez żadnego zastanowienia wsiadłem w busa do Kuźnic. Podróż pociągiem minęła jak jedna chwila, tylko migające krajobrazy za oknem. Tylko dudnienie torów. Tu-tu, tu-tu. Kojący dźwięk zapominania. Pragnienie ucieczki. Po prostu iść w górę, bez głębszego zastanowienia. Iść, żeby paść ze zmęczenia. Żeby wszystko sprowadzało się do zawrotów w głowie od nadmiaru świeżego tlenu i lęku wysokości, na który zawsze cierpiałem. Do tego jeszcze lęk przestrzeni. Jeden wielki paradoks. Duch kocha wolność i przestworza, ciało drętwieje ze strachu na balkonie dziesiątego piętra, ciemnieje w oczach na widok przestrzeni bez granic. Umysł chciałby dotrzeć do granic widzianego. Po drodze jakieś sylwetki bez twarzy. Wzrok wbijam w dziesiąty metr przed sobą. Cały mikrokosmos tego skupiska atomów, którym jestem, skoncentrowany na ścieżce. Prawa, lewa. Prawa, lewa. Oddech, pamiętaj o oddychaniu. Nie patrz, nie oglądaj. To przypomina. Nie oddychaj. Trwaj. Nie patrz. Nie myśl. Idź. To dlatego tak wielu tak bardzo kocha góry. Bo wszystko sprowadza się do jednego. Cel wędrówki. Szczyt. Jest tylko zmęczenie fizyczne, katharsis osiągana po muśnięciu oddechem rozrzedzonego powietrza. Wszystko jest proste. Stawiasz nogę do przodu. Jedną, drugą. W górę. Zmęczenie. Kto przystanie, nie dojdzie. Upadnie ze zmęczenia, zwieje go wiatr lub spłynie z chłodnym deszczem. Ścieżka jest jedna. Nie schodź ze szlaku. Tych, co zboczyli, porwał w dół przepastny wąwóz albo spłynęli po białym śniegu do rozległego cmentarzyska głazów, wśród kosodrzewiny. Czerwone płyny ciała szybko zmył wilgotny wiatr spływający znad grani. Chciałoby się zejść nieco w dół. Góra przytłacza. W dół, do regli, do krainy świerków, schować się przed zachodzącym słońcem, bo światło gubi. Światła może naprawdę nie ma. Jest tylko szary półmrok, w którym wszystko jest takie same. Ale nie. Wciąż w górę. Bez wytchnienia. Bez myśli przewodniej. Byle prawa, lewa. Prawa, lewa. Prowizoryczne stopnie wyrąbane w twardych, granitowych skałach. Żwir chrzęszczący pod stopami butów totalnie nie przystosowanych do takiej trasy. Coraz zimniej. Coraz zimniej, a to nie jest maj w Warszawie. Od szybkiego tempa, zwielokrotnionych oddechów, hiperwentylacja. Cząstki tlenu przylepione do rdzenia mózgowego szaleją. Krew zatruwana dwutlenkiem węgla. Czuję, jakbym odlatywał. Głowa pęka od pytań. Od pytań. Dlaczego ja. Dlaczego mi. Chociaż przecież nie mi. Jej. A więc też mi. Co teraz. Dlaczego. Dlaczego to cholerne słońce nie chce spaść, chowa się tylko za linią drzew, spada poniżej horyzontu, a kolejnego dnia znowu z drwiną oświetla szarość i wydobywa brzydotę. Pod szczytem białe połacie. Tu wiosna nieprędko dotrze. Co dopiero lato. Czysta biel. Niewinność. Jakby idea dobra przykryta tym cholernym śniegiem. A może bezlitosność bieli. Wbity sopel prosto w skroń. I w źrenice. Aż kłuje, gdy patrzę. Trzeba iść przed siebie, żeby zgubić teraz, wyjść poza czwarty wymiar. Zadawanie zbędnych pytań może być zgubne i wrócić jak bumerang. Idea wierności jarzy jak rzaz w tym na wpół pękniętym dębie. Wierność. Czym jest wierność, gdy chce się uciec na koniec. Oślepnąć i przepuścić magnes przez mózg. By się stało tabula rasa. Idea. Co za w ogóle śmieszne pojęcie, którym ludzkość nauczyła się nazywać to, czego nie rozumie. Nie pytać więcej o szczęście, nie pytać o sumienie. Nie używać dużych słów. One wracają. One wracają i stoją w rogu zwierciadła. I grożą, i przypominają. I drążą swoimi martwymi źrenicami aż do środka. * * * Dzień jak co dzień. Budzik. Szósta trzydzieści, przestawić o kwadrans do przodu, urwać chociaż kawałek z rozrywającej leniwe ciało niechęci do wstania. Znów cholerny budzik. Kwadrans minął w mgnieniu powiek. Żeby choć pięć minut więcej. Nie dziś, nie teraz. Usiąść na łóżku, przez kilkadziesiąt sekund patrzeć w okno i dochodzić do siebie. Środa. Tak, środa, tak, położę się dzisiaj wcześniej, przetrwać tylko ten cholerny dzień i wrócić do oazy pościeli. Zwlec się, byle szybciej, po omacku, odbijając się od ścian w na wpół ciemnym mieszkaniu, pod gorący prysznic. Jego ciepło tuli jak noc, a zarazem zmywa zaspanie. Byle do piątku, do piątku. Ale środa już jest niezła. Połowa tygodnia. Byle do piątku, byle do piątku. Spać, spać. Pół życia w łóżku, ale tu jest tak zacisznie. Tak spokojnie. Po schodach w dół. Trzecie piętro, ale nie opłaca się czekać na windę. W dół. Tupot. Znowu ta śmierdząca baba z dołu idzie wyprowadzić psa. Dlaczego zawsze się mijamy. Dzień dobry pani. Dzień dobry. Można odnieść wrażenie, że stoi tak zawsze w swoim progu o wpół do ósmej i czyha, aż będę schodzić na dół. Zaraz. Czy drzwi są zamknięte? Klucze, telefon, portfel. Tak, wszystko na swoim miejscu. Ale drzwi. Drzwi. Tak, chyba zamknięte, nie ma już czasu. Codzienna walka z własnymi schizami przegrywa ze wskazówkami zegarka. Szybko i bezlitośnie. Zimno, jak zimno, przecież to już grudzień. Jak może być tak cholernie zimno. Jak natura wykorzysta teraz cały ten mróz, to co będzie w styczniu. Powinno to być rozsądniej rozdzielane. Jedyny plus zimy to ta inność ludzkich sylwetek mijanych na zewnątrz. Pochylone odwłoki opatulone pięcioma warstwami odzieży, z ledwo wystającymi jaskiniami przygasłych oczodołów, zasłoniętych kurtynami rzęs, nisko opuszczonych dla ochrony przed drobinkami śniegu. Szybko przemykające postaci. Bez głosu. Kto się odzywa, ten jutro budzi się z anginą. Lodowata cisza grudnia przetykana wiatrem i warkotem rozruszników w samochodach, które przymarzły do lodowiska asfaltu, których silniki pożarła dwudziesta kreska niejakiego Celsjusza. Byle szybciej. Do ciepła. Schody. W dół, do metra. Wagoniki. Czy przyjedzie dłuższy czy krótszy skład. Jak krótszy, nie ma co nawet się pchać. Jest, jedzie, dłuższy. Wejść do środka i dopchać się do drugiej ściany, trzeba będzie przecież wyjść drugimi drzwiami. Dlaczego ten baran rozłożył gazetę stojąc w przejściu. Zaczepić go specjalnie-niechcący ramieniem. Co będzie zajmował pół wagonu. Burak. Własny imperatyw be nice be nice przegrywa z codzienną walką o dobrą gałąź na drzewie w małpim gaju społeczeństwa. Nieustanna walkę o lepszą niszę w ekosystemie, nawet jeżeli to tak gówniana sprawa, jak skrawek przestrzeni w zapchanym metrze. Praca. Wejście do redakcji. Zawsze chciałem pisać, zawsze coś tam bazgrałem w małym zeszyciku, w autobusie, na ławce parku, na wykładzie. Teraz trzeba pisać marnawe wywiady z drugorzędnymi lokalnymi sportowcami, niepotrafiącymi sklecić poprawnego zdania. Reportaże z wypadku na moście i publicystyka o konieczności wybrania dobrej rady miasta. Moja praca to ja, cokolwiek by nie mówiono. Trzeba znów zacisnąć zęby, przetrwać te dziewięć godzin. Może dziesięć, jeżeli będzie zły dzień. Za oknem ocean billboardów. I am what i am. Dobrze odżywione sylwetki w modnych ciuchach. I am what i am, dlatego noszę te buty i te za duże o trzy numery t-shirty. Bo to wyraża. Bo to identyfikuje. Ja, moja unikalność. Taka sama koszulka, jakich miliony od LA, przez Bukareszt i Warszawę, do Tokio i Hongkongu. Z fotonów wyrzucanych za okno powrót do migoczącego monitora. Praca. Jak ją potraktować. Marny dochód pozwalający na przeżycie. Marzenia i plany sprowadzone do parteru. Codzienność. Reality. Kompromis z życiem. Tylko ten okruch pseudonadziei tkwiący gdzieś tam, głęboko pomiędzy żebrami, że to tylko teraźniejszość. Że kiedyś to się zmieni. Że będzie można pisać, co się chce. Co ważne i potrzebne. I że ktoś to przeczyta. Może nawet kupi. Ta sama myśl od lat. Days go by i kolejne wagony metra rano podjeżdżają zawożąc do tej samej zapchanej papierami redakcji. Gdy tylko można, wyjść. Odciąć się od obowiązku i udawać, że jest się sobą. Wieczór. Chłodne powietrze. Czas usiąść na ławeczce w tej przerzedzonej atrapie parku, to znaczy zimowo białej płaszczyźnie, w którą architekt krajobrazu wbił parę drzewek i huśtawkę. Oddech. Dym z papierosa wypuszczany powoli w górę. Tak rześko, tak przyjemnie. Szkoda tylko, że gwiazd nie widać. Wszechobecne neony latarni i światła bloków skutecznie gaszą Alfa Centauri. Obok szczekanie psa. Psiny raczej, sądząc po tembrze głosu. Leniwy obrót w kierunku zakłócenia równowagi. Z prawej strony powoli idzie przeciętnego wzrostu dziewczyna, o czarnych włosach, w czarnej kurteczce. Kilka metrów obok na smyczy wierzga nóżkami pudel. Czasem myślę, że chciałbym mieć psa. Nawet wiem, jakiej rasy. Jamnik. Będzie mnie definiować. Takie koślawe, śmiesznie długie i drepczące nieporadnie nóżki. Tak niepoważny wygląd, nieproporcjonalna sylwetka. Ludzie śmieją się z jamników, więc posiadanie jamnika świadczy o współczuciu. Wrażliwe serce. Tylko tyle i aż tyle. Dziewczyna przeszła i usiadła dwie ławeczki dalej. Niech nie siedzi. Niech nie przypomina, że znowu wieczór minie, jak co dzień. Modlitwa do płaszczyzny ściany i wołanie o ucieczkę. Tak. W mieszkaniu znów ta sama pusta ściana. Cienie tańczą, gdy siedzę na pustej sofie. Wyjść na balkon. Chłód powietrza. Na osiedlu w oknach migoczą telewizory. Dzielnica spędza spokojny wieczór w rodzinnym gronie, po obfitym obiedzie browar i wspólne przesiadywanie na kanapie. Kochany syn zassany przez tunel fotonów łączących go z monitorem Playstation. Wymalowana córka pisząca smsy do blondwłosego cherubinka o myślach pogrążonych w nieustannych natręctwach na temat własnego braku wyżycia seksualnego. Samotność zżera od środka, chociaż jest przemyślana. A może nie tyle przemyślana, co naturalną konsekwencją wydarzeń. Tego systematycznego odrzucania przyjaciół, których się nie rozumie. Z wzajemnością zresztą. Tych niepięknych dziewczyn o dobrym sercu i ceglastej cerze. Stojąc na balkonie, patrząc z ósmego piętra na ocean bloków stolicy, tak namacalnie czuje się przestrzenie. Dotknąć marzeń. Jeden jedyny raz dotknąć nieba, potem niech będzie sztuka latania. Byle nie padał deszcz. Koniec musi być słoneczny, żeby nikt nie twierdził, że to skutek złej pogody, niskiego ciśnienia. Meteopata. O tak, zero miejsca na przypadek. Uciąć głupie myśli. Nigdy nie nastąpi ten krok. Niedzielna przejażdżka metrem w kierunku centrum. Żeby odetchnąć cieniem kamienic. Żeby zapomnieć o czterech ścianach z betonu. Wolne miejsce. Usiąść i patrzeć w przestrzeń pomiędzy dwojgiem staruszków siedzących naprzeciwko. Gapić się w przezroczystą szybę, za którą tylko miga czarne nic, a na powierzchni odbija się własny wzrok. Te krępujące spojrzenie pięćdziesięcioletniej kobiety, siedzącej nieco z prawej strony. Wydaje się, ze patrzy przez odbicie w szybie prosto na mnie. Grymas niezadowolenia. Baba przesunęła wzrok gdzieś indziej. W komunikacji miejskiej puste chwile świadomości. Czas bez pamięci. W pociągu, w metrze, bez książki, bez gazety, samemu. Potok obrazów przesuwających się w wyobraźni. Myśli o tym, co było. Może co będzie. Migawki, które rejestruję bezwiednie. Bez żadnego zastanowienia na korze mózgowej wizualizują się impulsy elektryczne. Ładna buzia i odsłonięte nogi pani siedzącej nieco z prawej naprzeciwko. Bezsensowne wyobrażenie, jakby było dotknąć jej ciała. Wypukłość czerwieni ust. Pani wysiada. Wzrok w szybę. Czarno. Czarno. Czarno i pośrodku wstążka pustki wypalonej fotonami kolejnych pasażerów. Mózg wyświetla dalej. Jest słońce, plaża. O tak, może by wyjechać. Kiedy był ostatni urlop? Piasek, sypkość kwarcytu. Zabawność słowa amalgamat. Zabawność słowa czy, słowa aż. Śmieszność języka. Jak to się stało, że ten ciąg mniej lub bardziej artykułowanych znaków wyraża to lub co innego. Mózg pracuje dalej. Na wolnym biegu. Dudni przypadkowa melodia piosenki z radia. Piosenki, której nie lubię, która jest tylko tłem. Która narzuca się i wiruje pomiędzy skrońmi. Po wyjściu z metra kompletna niepamięć o tych migawkach z kilkunastu minut podróży. Autobusem przez siebie. Przystanek dalej obok siada kobieta. Czuję, jak sadowi się po mojej prawej stronie. Ciemny zarys postaci. Zerkam w bok. Dwadzieścia siedem, może trzydzieści lat. Ciemnogranatowe, a może już czarne dżinsy. Czarna kurteczka. Na górze czapka, taka zwykła, może jakiś szczegół w niej zwracał uwagę, ale nie zdałem sobie sprawy, co to jest. Wcisnęła się pomiędzy mnie a szybę. Chwila wiercenia. Ściągnęła czapkę. Na kolanach położyła brązowy plecak, na nim białą reklamówkę. Coś z niej czarnego wyciągnęła i odłożyła reklamówkę na bok, pomiędzy siebie a ściankę, a szybę. Czytałem dalej głupawą gazetę. Kobieta cały czas poruszała łokciami, jakby nerwowo. Kątem oka spojrzałem. Robiła coś na szydełku. Z białej reklamówki wystaje czarna włóczka. No jasne. Oświecenie. Ta czapka na jej głowie była najwyraźniej zrobiona ręcznie. Teraz widziałem, jak wykańcza rękaw. Sweter. Dla siebie? Dla siostrzeńca? Może syna, chociaż nagość palców lewej dłoni nieco oddala ten powód. Szydełko, cholerne szydełko, kto teraz robi na szydełku? Niezwykła, oryginalna dziewczyna. Nie, kobieta. Mogła uczyć gdzieś angielskiego. Tak, do tego pasowała. Albo rosyjskiego. Albo francuskiego. Taka niby pospolita. Na pewno nie hiszpańskiego ani włoskiego. To byłoby zbyt proste, zbyt modne. Z drugiej strony jej skromna buzia i zwykłe uczesanie nie wskazywały, aby na siłę starała się być oryginalna. A więc nie chiński, nie szwedzki i nie węgierski. Delikatnie czuję jak łokciami przebiera, dłubiąc szydełkiem kolejne węzły tkaniny. Ciepło ciała obok. Patrzę przez siebie, a cały czas jakbym patrzyła na nią, na tę ręczną robotę. Podnoszę głowę wyżej. Wszyscy wokół tak samo zerkają na dziewczynę. Cały autobus sprowadza się do tego naturalnego performance. Gdzieś ją chyba widziałem. Nie wiem gdzie. Nie wiem, dlaczego. Kiedy. Pytania i czarna dziura pamięci. Niewykorzystane połacie mózgu wołają o zapełnienie. Autobus dojeżdża do celu. Wstaję. W tym szydełkowaniu została jakby cząstka mnie. * * * (c.d.n.) -
*** (mam świadomość...)
Michał_Zawadowski odpowiedział(a) na Anna_M. utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Witaj Paniu Aniu;))) wreszcie znalazłem chwilkę, o co ostatnio nie było łatwo, jak zresztą wiesz. Parę moich myśli poniżej "odległość to tylko iluzja" - o tak, o tak, duch nie zna granic, sam w sobie jest przestrzenią. Dlatego warto rozwijać się, rownież wewnątrz, aby móc wzbić się, zapomnieć o ograniczeniach, o tym, co przytłacza. Ważny fragment o opatrzności - a ja dzisiaj właśnie czytałem o tym o Seneki. A więc właśnie cierpliwość, która - i tylko która - pozwala na zachowanie równowagi ducha, czyli - w konsekwencji - spokoju i szczęścia wewnętrznego. Skoro warunki zewnętrzne są od nas niezależne, egzogeniczne, trzeba oprzec się na tym, co w środku. "każdy kamień stanie się znakiem" - trzeba otwierać oczy, widzieć zmiany, widzieć ścieżkę. każde wydarzenie może być świadectwem potwierdzającym drogę lub ostrzegającym o zbaczaniu z niej. ważna myśl w końcówce - trzeba przetrwać ból, zły czas i oczekiwać tęczy. Cały czas więc nadzieja i opatrzność, wiara że będzie lepiej i że całość ma sens. Wreszcie, po takim czasie żałoby, widać promienie:) Trzeba więc, jak sama piszesz, ufać, ufać w szczęście. pozdrawiam serdecznie:))