Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 800
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. Pomieszanie w zorzy misiu jest schowany białe futro zwisa z chmur swe marzenia tam podwieszę czekać będę tu na cud sopel lodu wzięty z jutra niech w przeszłości sobie taje księżyc kusi swą poświatą ślicznych kwiatków całun gdzieś muzyka jest zwijana w środku nuty oraz rytm już rolada dźwięki smaży operowe kiszki lśnią mały robal drepce w liściu jak w zielonej swej izdebce a szkielecik drobny szuka zagubionej kostki w trawie ze słoneczka leci promień i łaskocze toń strumyka supernowa gdzieś wybucha małe dziecko dłubie w nosie gdzieś na polu tam na między miłość trzęsie się ze strachu czasoprzestrzeń skiby ziemi przeinacza w grudkach czasu przyjaźń haczy się o zawiść przeciąg warczy na zamknięcie jutro lepi się do teraz pali szary się przerębel na huśtawce siedzi rozpacz ona tak się ciągle waha w którą stronę ma zeskoczyć mała myszka na sznureczku zegar czas sobie zlizuje z tej sprężynki swego trwania ni to stoi ni to spada jabłko z gruszy do istnienia leci mucha do obucha trzonek gładki jak łysina krew na pieńku już tańcuje stworki nadal będą żyły kropla rosy nie oznacza kwantowianka ucieszona światło dźwięczy na tej strunie w zawiniętym wewnątrz światem Kwaśna Wersja Słodyczy nie powiem niczego sobie kostki cukrowe lecz cóż z tego skoro tyle złości każda ma w sobie przepychają jedne drugie prostokątnością tudzież kantami każda sobą inną rani przed nimi kostka miodu potężna złotem zabłysła słodyczą nieskazitelna pachnie nią jak cud rozkwita cząsteczki cukru swym blaskiem nasyca pragną dotknąć lub chociażby musnąć by wybrać drogę jedynie słuszną lecz nagle dłoń z wysoka objawienie obraca punkt widzenia inny wyznacza po drugiej stronie piołun gówno i cytryna wiele kostek kryształków nie zgina
  2. wewnątrz stukają ziarenka drobinki czasu na szklanych ściankach malują echa kap kap sączą się chwile jak wrzące skrawki szkła na dnie zastygłe puk puk coraz więcej spadają nieczułe obojętne tam bliżej nieba wciąż nieprzerwanie dół górę zmienia i nie wiadomo czy los śmierci wyrwie by jeszcze darować odwrócić klepsydrę
  3. Eliksir Miłości Nie może już dłużej egzystować w takim przygnębieniu i poczuciu winy. Szpony zła rozrywają umęczone wnętrze duszy. Jest bardzo głodny. Dobrze, że posiada przydatną umiejętność. Może temu zaradzić. Gdy ciemno to łatwiej. Idzie do parku. Zabija z łatwością. Kolejną tego wieczoru, nad którą dostrzega aurę dobra ponad normę. Wysysa całość z ofiary, jedząc zakrwawione ciało. Niestety. Na drugi dzień nie przeprowadza staruszki przez jezdnię. Kobieta wnętrznościami przytula zebrę. * Zmierza do ciemnego lasu. Tylko tam widzi migoczące lśnienie. Szarpie kęsy dobroci. Obgryza kość żując niewinną skórę. Licząc łącznie siedem wystarczyło. Może odetchnąć z ulgą. Znowu będzie prawdziwie kochać i miłować Wybaczam Tobie Był załamany. Nie wiedział, czy na pewno zasługuje na niebo. Pewnego razu usłyszał, że im więcej wybaczy, tym jego szansa wzrośnie. A zatem podjął odpowiednie kroki. Poprosił przyjaciela, żeby udawał, że jest jego wrogiem i żeby zaczął go krzywdzić. On będzie mu wybaczał, w ten sposób nabijając potrzebne „punkty” Niestety. Ów człowiek żądał coraz większych krzywd, gdyż wartość wybaczenia, była ciągle za mała i nie miał pewności. Dlatego psychika przyjaciela uległa zmianie. Mając dość nagabywań, a jednocześnie za bardzo przejęty swoją rolą… zabił jego żonę i dziecko. Usłyszał→przebaczam tobie. * Na pogrzebie lekko się uśmiechał, spoglądając w niebo. Zyskał pewność. .
  4. Tak bardzo chciałam żebyś wyzdrowiał. Byliśmy na łące. Ciemny całun zaścielił horyzont. Ty uparcie obserwowałeś strumień. Wiedziałam co w nim widzisz i czego pragniesz. Jednak za każdym razem, widniał smutek na twojej twarzy, gdy patrzyłeś na puste, wilgotne dłonie. Poprosiłam, byś spojrzał w niebo. Lecz tam go nie widziałeś. Ja w tym czasie utopiłam drożdżówkę. Nie usłyszałeś pluśnięcia. To był nasz wyjątkowy dzień tej nocy. Miałeś tyle radości w oczach, kiedy wreszcie wyjąłeś księżyc.
  5. Dziewczynka obudziła się cała zapłakana. Śniła o matce, która opuściła ją niespodziewanie, bez słowa pożegnania i jakichkolwiek wyjaśnień. Dlaczego tak nagle? – rozmyślała leżąc nadal w łóżku. – Czyżby była aż tak niegrzeczną, że matka miała jej po prostu dość.To przecież niemożliwe, zawsze starła się być kochającą córką, chociaż nie zawsze robiła wszystko jak trzeba. Od tych wszystkich rozmyślań, znowu zasypia i znowu jest z nią. Siedzą na łące, na zielonym kocu w kratkę, jedząc dużo różnych pyszności, przyniesionych z domu. Nagle obraz znika i widzi zupełnie inny. Dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że powtórnie się obudziła. Na brzegu łóżka, siedzi dziwna postać w białej sukni, przyozdobionej stokrotkami. Dziewczynka zaczyna się nawet trochę bać. Kto to może być i czego może chcieć, gdyż przypuszcza, że przyszła tu w jakimś określonym celu. – Wiem, że tęsknisz za swoją matką – mówi kobieta, spoglądając na leżącą. – Powiem ci jak to było, a ty zdecydujesz, jak postąpić – dodaje po chwili, jakby zamyślona. – Możesz ją odzyskać, jeżeli z całego serca tego pragniesz. – Przecież, wiesz, że pragnę – powiedziała ze łzami w oczach. – Jak mogła mnie zostawić samą. Powiedz proszę, co się stało i co mam zrobić, by do mnie powróciła – Twoja matka wyszła na chwilę do ogrodu. Trochę wcześniej musiała tam być ta straszna wiedźma... – Wiedźma? Ta o której wszyscy mówią? – zatrwożyła się dziewczynka. – Niestety, właśnie ta. Zapewne niektóre rośliny zatruła tymi swoimi niecnymi myślami, pełnymi najgorszego zła. Twoja matka musiała je zjeść i stała się bardzo złą kobietą. Nie chciała cię znać. Słyszałam też, jak mówi sama do siebie, że z takim bachorem, nie chce mieć nic wspólnego. Nie mogłam nic na to poradzić. Nie wtedy, gdy czar był świeży. – Jak chleb? To straszne co mówisz. – Jest jednak pewna nadzieja. W tym samym ogrodzie, znalazła złote naczynie. Podejrzewam, że to sprawka tej samej wiedźmy. Zachwyciła się tym blaskiem tak bardzo, że ciągle trzyma przy sobie. Wiem jednak, że gdyby ktoś sprawił, że mu to naczynie odda, to wtedy czar przestanie działać. – Czy wiesz, gdzie teraz moja matka? Daleko ode mnie? – No cóż. Może nie tak daleko, jak jej serce od ciebie, ale blisko też nie. Teraz przesiaduje blisko przepaści. Na dnie płonie wieczny ogień. Ona bardzo lubi tam spoglądać. To jeszcze bardziej wzmaga zło. Jeżeli chcesz ją odzyskać, to musisz tam się udać. – Tak, wiem, ale jestem tylko małą dziewczynką. Bardzo bym chciała, ale strasznie się boję, takiej samotnej wędrówki. – Niestety, to jedyny sposób. Musisz sprawić, by tobie to naczynie dobrowolnie oddała. Wtedy wrzucisz do przepaści, by spłonęło. Odzyskasz w ten sposób matkę. – A wiesz chociaż, w którą stronę mam pójść – zapytała, chociaż było jej smutno, po tym wszystkim co usłyszała. – Tak. Wiem. Wskażę ci drogę. Wędrowała dość długo wśród wielu przeciwności, które musiała pokonać. Odczuwała jednak pewną niewidzialną opiekę nad sobą. Owa kobieta ją zapewniła, że nie zostawi jej samej, chociaż nie może z nią pójść. Zadanie musi wykonać sama. Wiele nocy nie spała, słysząc różne odgłosy, a niektóre były bardzo blisko, lecz po ciemku nie widziała, do jakich zwierząt należą. Nie rezygnowała jednak z wędrówki, gdyż trzymała ją na drodze wiara w to, że wszystko zakończy się pomyślnie. Wtem dostrzegła białą wiewiórkę, siedzącą wśród różnorodnych kwiatów. Nie zdziwił ją nawet kolor, ale za to przyszedł jej do głowy dziwny pomysł, żeby tych kwiatów nazbierać. Wiewiórka biegała przy niej gdy je zbierała, jakby ją to tego zachęcając. Gdy już miała tyle, że ledwo mogła unieść, wyruszyła w dalszą drogę. Miała wrażenie, że białe zwierzątko kiwa do niej jasną łapką na pożegnanie. Na miejsce przybyła zupełnie niespodziewanie, jakby nagle obudziła się ze snu. Po prawej stronie zobaczyła krawędź przepaści i dziwną łunę unoszącą się dość nisko. Słońce właśnie zaczęło zachodzić, ciesząc wzrok pięknym widokiem, lecz ona nie bardzo to piękno dostrzegała, gdyż miała oczy pełne łez, w których, jakby na przekór, wirowały nieliczne iskierki nadziei. Myślała intensywnie, co by tu zrobić, gdy wreszcie ujrzy matkę. Przecież tego naczynia dobrowolnie nie odda. Wtem jakby coś ją tknęło, gdy tuliła kwiaty, które nadal trzymała. Spojrzała przed siebie. Zobaczyła matkę, którą w pierwszej chwili nie poznała. Zło odcisnęło piętno na jej twarzy. – Czego chcesz wstrętny bachorze? Przyszłaś przeszkadzać? Nie widzisz, jaka jestem piękna. Naczynie nie kłamie. Jest złote. Widzę w nim swoją twarz. Nie chce przestawać patrzeć, ciesząc się swoim pięknem. Idź stąd, bo tak cię stłukę, że własna matka ciebie nie pozna. A teraz zejdź mi z oczu, przebrzydła dziewucho. Moje piękne oczy patrzą gdzie indziej. Przybłędy w postrzępionej sukience nie chcą oglądać. – Jesteś moją matką – musiała to wreszcie wykrztusić z siebie.. – Co? Kim jestem? Jak śmiesz tak do mnie mówić. Mam być matką takiej chodzącej szmaty, jaką ty jesteś. Do prawdy moja cierpliwość się kończy. Odejdź pókim dobra. – Proszę, najpierw spójrz na te kwiaty. Musisz przyznać, że są piękne. Czyżbyś ich nie widziała? – Kwiaty? No faktycznie, są piękne. Ty coś kombinujesz. Przyznaj się łajzo jedna. – Nic nie kombinuję. Przysięgam. Pomyślałam tylko, że gdybyś się tymi kwiatami cała ozdobiła, to byłabyś o niebo piękniejsza. Przecież ci na tym zależy, żeby taką być. – Cholera. Dawaj. Przyozdobię się w nie.Chyba masz pokrako racje. Tylko naczynie nie położę na ziemi, bo się zapaskudzi. – Chętnie potrzymam. Przysięgam, że ręce mam czyste. Jak widzisz kwiatów nie pobrudziłam. – No dobrze. Widzę. Zabieram kwiaty, a ty trzymaj. Tylko uważaj, bo jak ci wyleci z rąk, to będziesz je miała połamane na drobne kosteczki. – Będę uważać. Kobieta zaczyna zdobić swoje śliczne ciało. Nie zauważa, że dziewczynka biegnie w kierunku przepaści. Nagle kobiecie coś podpadło. Ozdobiona kwiatami, zaczyna ją gonić. Uciekinierka, czuje za sobą woń kwiatów. Teraz wstrętną i obrzydliwą. Jest coraz bliżej krawędzi. Paskudny zapach się nasila. Jakby chłonął w siebie, całe zło. Wie, że matka ją prawie dogania. W ostatniej chwili rzuca naczynie, na dno przepaści, prosto w ogień. W tym samym momencie, czuje za plecami intensywny zapach kwiatów. Teraz zupełnie inny. Nieziemsko cudowny, dla spoconego nosa. Wie już, że nie przyszła w to miejsce na próżno. Obraca się w kierunku odzyskanej miłości. Nie odczuwa lęku. Matka ślicznie wygląda taka przyozdobiona. Jak dobra wróżka. Przytula swoją córkę, a ta słyszy tylko trzy słowa, ale jakże wspaniałe; – Wracajmy do domu.
  6. @CafeLatte CafeLatte→No fakt. Trochę biedny. Ale z drugiej strony, licho wie, skąd się wziął? A zatem, gdyby tubylcy machnęli lekceważąco ramionami, co by znaczyło→czort z nim, to nie wiadomo, co za heca by wynikła:)) Pozdrawiam:)
  7. księżycowe miasteczko błękit ziemi urzeka gdzie jesteś córeczko twoja mama czeka jestem tu na chwilę księżyc to wesoły czarno biały kucyk wrócę z nim do szkoły są tutaj wiewiórki mają skafanderki śpią misie puchate w gwiazdki ich kołderki wyglądam tu dziwnie w księżycowym domku przez szybkę ja patrzę łapką kiwam słonku jest mi tu wesoło mamusiu kochana lecz o tobie myślę od samego rana ja i inne dzieci tak sobie śmigamy lunka słabo trzyma wysoko latamy są małe kangurki z nimi też skaczemy lecimy wysoko nawet gdy nie chcemy kochana mamusiu słonie się przywlekły małe i zielone ale już uciekły śmieszny tu ślimaczek w skorupce kolega tutaj się nie wlecze tylko łatwiej biega dziś nam obiecano zobaczycie jego co was ma w opiece pana Twardowskiego domek jest błękitny my tam spoglądamy stamtąd nas kochacie my was stąd kochamy
  8. ––?/–– W naszej wiosce wyhodowaliśmy sąsiadkę, którą nic nie interesuje. Nic a nic. Chociaż uciążliwa nieco, to okazała się pomocną. Kiedyś w nocy dostrzegła coś ciemnego. Szybko capnęła przydatne narzędzia, wybiegła z chałupy i pierwszym pociągnięciem, zaczęła nas bronić przed zgubą. Nie zdążył zwiać, a teraz już nie może, jeno potulnie stoi. Ewentualnie chichocze, bo ma łaskotki. Problem taki, że nie możemy przestać. Gdy jeden kończy, drugi zaczyna. * – Kochanie, spójrz. Za każdym razem gdy tu jedziemy, to zawsze któryś farbą go pędzluje. Doprawdy sadyści. Jeszcze biedaczek dostanie zapalenia płuc. – Nie dziw się im. Nie taki diabeł straszny jak go malują.
  9. # = o Drzewiak mości się w łóżku z liścia, odganiając co chwila natrętną biedronkę. – Przestań mi tutaj chodzić – marudzi swoimi ustami z kawałka trawy. - Znowu przez ciebie nie mogłem się wyspać. – Ja już wiem, co ciebie we mnie denerwuję – mówi rezolutna biedronka, machając znacząco lewym skrzydełkiem, gubiąc prawie jedną kropkę. – Moja śliczna czerwień. Drzewiak ma już dość słuchania pyskatej biedronki. Jest kilka razy większy od niej, zrobiony z kawałka brzozowej kory. Z portek zwisają białe łaty a na twarzy widnieje blizna po ukłuciu igłą igliwia. To okrutny Iglajus Jodłor tak go urządził. – Halo, tu ziemia! – wraca do rozmowy, szumiąc tym razem prawym skrzydełkiem. – Przestań się użalać nad swoim losem. Pamiętasz? – Co tam znowu mam pamiętać, Kropeczko ty? – No, no. Powiedział co wiedział... i żadnego: ciećkania, bo mi od tego kropki kwadratowieją. O czym miałam mówić, bo przez ciebie zapomniałam? – O czym mam pamiętać. – No właśnie. O czym masz pamiętać? Dobre sobie. A kto ci kłębkiem pajęczych nici, ranę przemywał. No kto? – No ty. I co z tego? Wnerwiłaś pająka. Most spod nóg mu ukradłaś, przez to biedak piątą nogę złamał, uderzając przy spadaniu o kant starego grzyba. – Ale miękkiego. I tylko w kolanie. Przeżyje jak nic. Już dawno się zrosła. A zresztą poszedł sobie, bo u nas muchami nie obrodziło... a fuj, głupie muszyska. Dobrze, że ich tutaj jak na lekarstwo. – Ble – powiedział Drzewiak. – Nie mam zamiaru połykać takich leków. Mimo tego jakoś dziwnie złagodniał i zgłodniał od tej rozmowy. Lubi pyskatą Kropę ale co za dużo to niezdrowo – myśli sobie, marząc o smacznej potrawce z trawy, przyprawionej szczyptą tartego orzecha laskowego, polanego sokiem wyciśniętym z soczystej jagody z domieszką kropelki rosy. – Drzewiak – zakrzyknęła nagle spanikowana Kropa, leżąc ze strachu na plecach, robiąc piruety sześcioma nóżkami. –– Coś się do nas zbliża. Grzyby znosi na wszystkie strony, a robaki wyskakują z dziur, nie wiedząc gdzie uciekać. Przyjaciel na ten widok wyskakuje ze swoich marzeń, plątając swoje myśli. – No powiedz, czy to tym razem koniec lasu. Koniec nas? Tylko mi nie mów jak ostatnio – spojrzała przez zaciśnięte zęby, mówiąc dalej – że to nic. Spoko. A pamiętasz co było poprzednio. Szyszka na ciebie spadła... – Uspokój się i nie wspominaj o szyszce. Już dosyć żywicy drzewom napsuł. – Masz na myśli... – Oczywiście, że Iglajusa. To on mnie rzucił szyszką, aż igłę spłoszył prosto na mnie... szkoda gadać. Drzewiak chociaż zgrywa opanowanego, wcale taki odważny nie jest. Nie tyle chodzi mu o siebie. Jakby co, to się zrobi na nowo. Mało to różnych liści, kory i orzechów w lesie. Martwi się o Kropę. Jej życia nie wróci. Nie będzie mógł jej poskładać na nowo. – No postaw mnie wreszcie na nogi. Długo mam jeszcze czekać na zmiłowanie jakiegoś: Drewienka. – Tylko nie: Drewienka. Znowu zaczynasz mnie wnerwiać, chociaż życie jest nam coraz bardziej miłe – mówiąc to, znacząco rusza powieką zrobioną z zielonej koniczynki, przyozdobionej koronką z babiego lata. – No pomyśl, nie chcę ciebie utracić. Z kim się będę kłócić? Biedronce łezki wzruszenia z oczu zwisają. Przecież to mówi najlepszy przyjaciel. Muszą uciekać. Ale przed czym. Tego nie wie. – Zwiewajmy – wrzeszczy przerażony Drzewiak. – Wsiadaj na mnie. – Głupiś! Przecież mogę pofrunąć. – Chcesz mnie zostawić samego? – No nie... przepraszam. Ale będzie ci ciężko. Już same kropki swoje ważą. – Przyjaźń nic nie waży, nawet gdy ciężka. Widzisz te ślepia w listowiu? – Ojej! Co za potwór. A skąd wiesz, czy chce nas zjeść? – Nie ważne. Uciekajmy. Stary Iglajus słyszy jakieś wrzaski. Właśnie wrócił ze spaceru. Jest bardzo zmęczony, lecz ciekawość zwycięża. Mimo słusznego wieku i zgrzytających korzeni, szybko biegnie w kierunku przerażonych odgłosów. Zielone włosy o kształcie podłużnych szyszek, strącają poziomki, a te kulając się na leśnym runie, spać nie dają maleńkim stworzeniom. Korniki popatrują ciekawie z dziurek, nie myśląc w tej chwili o chrupaniu. Już wie, co za chwilę zobaczy. To co zwykle: Drzewiaka i Kropę. To te dwie pierdoły, wiecznie się kłócące, co go mają za strasznego potwora, bo szyszkę z drzewa niechcący upuścił, prosto na marudną głowę zrobioną z żołędzia. – Szybciej, szybciej, biegnij – ponagla struchlała Kropa. – Zjawa leśna od siedmiu boleści nas goni a ty się wleczesz, jakbyś chciał i zrezygnował. – Czy wiesz co będzie, gdy znajdziemy się w strasznej paszczy? – Przestań zrzędzić, bo ledwo zipię – złości się, biegnąc z gadającym ciężarem na plecach. – Lepiej zerknij za siebie. Dogania nas? – Taa... ale o zgrozo... to gorsze do potwora... to wstrętny Iglajus, co mojego przyjaciela szyszką przywalił. – Masz na myśli mnie? – Przecież nie mam innego, głupolu. Bestia przebiega obok nich spłoszona bardzo, huczącym Jodłorem. Nie wiadomo czy chciała ich zjeść. Gdyby nawet, to zostawiła apetyt za sobą. Wybawiciel wreszcie ich dogania, sapiąc i gderając na cały las, aż niektóre ptaszki milkną zniesmaczone. – Co wy wyprawiacie – rzecze donośnie, ruszając groźnie wąsem z miękkiego mchu. – To tylko zwykła mysz. Ona nie je takich pomyleńców. – Ty Iglajusie się nie znasz – krzyczy wnerwiona, aż jej kropki z tej emocji purpurowieją. – Mogliśmy zginąć na śmierć. – Co ja bym bez niej zrobił – dodaje Drzewiak. – A beze mnie? – pyta Jodłor, dziwnie się uśmiechając ustami z krzywych gałązek. – Tyś mu szyszką przywalił – dodaje Kropa z wyrzutem. – Niechcący. To ja już sobie pójdę. – No... tego... dzięki za wszystko. # = Drzewiak mości się w łóżku z liścia odganiając co chwila natrętną biedronkę. – Przestań mi tutaj chodzić – marudzi swoimi ustami z kawałka trawy - Znowu przez ciebie nie mogłem się wyspać. A właściwie... możesz mnie denerwować. Najważniejsze, że jesteś. Drzewiak nie wie, że wyjątkowo tym razem, jeszcze się nie obudził. To tylko sen, że Kropa jest przy nim. Tak naprawdę jej nie ma. Budzi się i po raz pierwszy, jest mu bardzo smutno. Najgorsza ta cisza wokół. Coś się musiało stać. Ona by sobie nie odpuściła, przyjemności denerwowania jego osoby. Szuka ją wszędzie, ale bezskutecznie. Wtem dostrzega coś dziwnego. Nawet nie wiedział, że jest to możliwe. Poznaje je natychmiast. Są mu doskonale znane. Co ją skłoniło lub zmusiło do tego, żeby je tutaj zostawić? Chciała mu coś przekazać? A jeżeli już nie żyje? Odgania takie myśli od siebie, najdalej jak może w głąb lasu. Może je napotka i będzie wiedziała, że się o nią martwi. Siada na kawałku gałązki, bierze czapeczkę od żołędzia i na jej dno kładzie: sześć kropek. Są tak samo czarne jak jego myśli. Jeszcze jedno go zastanawia. Gdzie jest: siódma? Gdzieś tutaj, czy ma ją na sobie? A jeżeli tak, to dlaczego nie zostawiła wszystkich? Postanawia udać się do Iglajusa Jodłora. Stary zrzęda na pewno coś poradzi. Będzie wiedział, co się mogło stać. A może nawet wyruszy z nim na poszukiwania.
  10. @Waldemar_Talar_Talar Waldemar_Talar_Talar→Dzięki:)→Komet dość tajemniczy trochę:)↔Pozdrawiam:)
  11. Plecionka gdy czas zmieni oblicze ile go już nie ma życie wciąż garbate mały skrawek nieba na bruku skrzypi trumna w zaprzęgu co być musi odrywa to wspomnienie co nigdy nie powróci niewinny nóż na stole cichutko sobie leży ktoś go włoży w serce musi w to uwierzyć figurka zamrożona na progu tkwi samotnie żyje w niej nadzieja że ujrzy piękną wiosnę skowronek chociaż niemy frunie jednak w niebo mimo wszystko nucić przeistoczyć w drzewo korzenie w sercu ziemi wiatrem gnane słowa przeszłość tu zbłąkana nad nią lśni korona zmącenie wody falą zatrucie swoim jadem na hologram mostu ego znów się kładzie kolizja miodu z pszczołą śniegu z mroźnym wiatrem mroku z cieniem nocy oczu z własnym blaskiem trudno coś czasami w życiu całkiem zmienić próżne twe zmagania wiatru nie zastrzelisz jakby tak uśmiechu dodać cierniom cząstkę pryzmat ścian kryształu zrodzi dróg plecionkę wtedy łzy symetrii nie są takie same los w srebrzystej tafli chaosem śni nirwanę Sens Muzyki wiolinowym kluczem otwierasz drzwi symfonii w ciszy widzisz muzykę z rozpuszczonymi dźwiękami opadają bezgłośnie na ramiona coś tu nie tak kombinujesz zauważasz martwy akord oparty o ścianę z której odpadło trochę tynku na cień wspomnienia orkiestry spoglądasz w lustrzaną partyturę tam każda nuta jest łzą na pięciolinii przemijania cierpień i radości w różnych tonacjach przed ostatnią chwilą * nagle słyszysz szept muzyki niepojęty niezrozumiały wypełnia ciebie słyszysz pęknięcie finalnej struny już nigdy nie będzie tutaj całością jesteś
  12. @lich_o lich_o→Dzięki:)→No w sumie mogło by być, lub w innej rybie:)) Ale napisany przed koroną:)→No chyba, że jestem wróżką:)→Pozdrawiam:)
  13. @CafeLatte CafelLatte →No w pewnym sensie zamordowali.Czasami sam nie wiem , jak rozumieć, to co piszę. Chyba nigdy nie będę całością. Jak zresztą wielu z nas. Bo życie jest jak durszlak:)→Pozdrawiam:)
  14. Cisza, spokój, ulica słabo oświetlona. Czasami tylko jakiś zabłąkany kot lub pies, potrąci pustą puszkę w poszukiwaniu pokarmu. Wtedy metalowy łoskot maluje echem przestrzeń między ścianami domów. Po chwili wszystko wraca do ciszy i tylko wiatr lekko szumi gałęziami drzew. Nie ma ich dużo, lecz są symbolem drewna z którego można wystrugać, to czy tamto lub zupełnie co innego. Mieszkańcy odcięci są skalpelem głębokiego snu od otaczającej rzeczywistości. ~ W oknie wystawowym oświetlonym mdłym żółtawym światłem, na brudnym szarym krześle siedzi samotny manekin. Czarna pobrudzona marynarka i czerwony, wypłowiały krawat, pasują jak ulał do samotnego otoczenia. Twarde bezkrwiste stopy, dźwigają na sobie porozrywane kapcie z dziurami w podeszwach. Na martwych bez życia oczach śpią zlepione taśmą okulary z niebieskimi szkłami, obsranymi przez muchy. ~~ Idzie wolno, niespieszno, bez określonego celu. Zimno szybuje w lichym ubraniu, szukając cieplejszego zakątka, którego i tak nie znajdzie. Spod postrzępionej czapki wystają włosy, niczym drogowskazy wskazujące drogę. Jemu to obojętne. Kroczy przed siebie. Stopy naprzemiennie doganiają tą z przodu, wyprzedzając brukową kostkę. Nie zostawia żadnych śladów. Brak mu wspomnień na podeszwach. Nie miał nigdy okazji wdepnąć w jakąś ciekawą sytuacje. Jego życie jest puste jak ulica po której podąża. Jedynym wyjątkiem jest wielki tłusty szczur. Właśnie przebiegł drogę. Na domiar złego, zaczyna padać gęsty deszcz. Każda kropla pieczętuje jego przygnębienie, chichotem rozbryzgu. Spiętrzone na dole nogawki, z lekka usztywnione, zgarniają brud z nawierzchni nieustannym szuraniem. Mały papierek, w którym był owinięty słodki skrawek świata, nie może uciec z potrzasku. Tańczy między butem a nogawką w więziennej ciemności. Pociechą dla niego jest to, że przynajmniej nie moknie. Wypełniacz ubrania nadal stąpa w monotonii mijanych kamieni, mając w sobie tyle emocji, co one. Jest nowym nabytkiem ulicy. Rodzinny piekarnik wypluł ciasto z zakalcem prosto na ulicę. – Spójrz kochana. Co za piękna ulica. A te krople deszczu, jak małe diamenty, przezroczyste gwiazdki spadające... – Mój drogi. Co z tobą? Aleś sentymentalny. – Tyś przy mnie, dlatego wszystko urocze. – No pewnie. Dla mnie też. Deszcz się wzmaga. On kroczy nadal. Zaczyna być niebezpiecznie ślisko. Buty tracą stabilność. Łapie słup starej latarni, by zachować równowagę. Przez chwilę jest ukośną podpórką. Metalowy drąg skrzypi przeraźliwie. Nienaoliwiony kościotrup wydaje podobne dźwięki. Słabe światło żarówki, omiata wszystko wokół, chwiejącymi promieniami. Wędrowiec zostawia słup i człapie dalej. Krople deszczu tworzą bąbelki na kałużach, w nieustającym chaosie. Towarzyszy im dźwięk, różnorodnego mlaskania. Woda wlatuje do butów, zwiększając impulsy mokrego chłodu. Odczuwa zimną lepkość, podartych skarpetek. Z wielkiej dziury w kieszeni, poprzeplatanej podszewką, wyciąga otłuszczoną pogniecioną folię. Kładzie ją na głowę. Zwisa z niej jak parasol z którego uleciało powietrze. Poprzez strużki wody na szarej powierzchni, widzi zarysy ulicy. Spogląda w górę. Na ułamek sekundy oślepia go z lekka migotliwy rozbłysk na roztańczonej mokrzyźnie. Kątem zaropiałego oka, dostrzega słabo oświetlone okno wystawowe. Żółta poświata doczepiona do prostokąta, oświetla chodnik bladym światłem. Ma wrażenie, że wewnątrz siedzi jakaś postać. Nękany pozytywnie resztkami ciekawości, podąża w tamtym kierunku, by spojrzeć co zobaczy. Stoi i nagle zdaje sobie sprawę, że to co widzi, to tylko manekin. Podziwia jego odzienie i elegancki krawat. Myśli sobie, że tamten sobie w cieple siedzi a on tu musi na zimnie sterczeć. W rzadko odwiedzanych komnatach jego ludzkich emocji, kiełkuje pragnienie, by mieć tak samo dobrze jak on. A na dodatek posiadać bratnią duszę, chociażby taką. Wtem jest świadkiem niecodziennego widoku. Okulary manekina samoczynnie zesuwają się z twarzy. Dostrzega drewniane oczy. Wyraźnie na niego patrzą, gdyż mrugają co jakiś czas. Człowiek na zewnątrz jest przerażony a jednocześnie urzeczony takim widokiem. Nawet nie wie dokładnie, dlaczego. Może ma podświadomą nadzieję, jakiejś zamiany w swoim pokręconym życiu. Radykalnej i raz na zawsze. Ma wrażenie, że postać z wystawy jest coraz bliżej. Wchłania jego ciało. Trwa to jakiś czas. Po chwili wszystko wraca do normalności. Po prostu patrzy na manekina, siedzącego na wystawie. Na parę sekund był komuś potrzebny. Człapie dalej tak jak człapał. Teraz więcej rozmyśla. Jest psychicznie podbudowany. Nawet deszcz przestał być dla niego, czymś uciążliwym. Zimna za bardzo nie odczuwa, gdyż jest mu cieplej wewnątrz. Tak jakoś inaczej widzi otoczenie. W pewnym sensie, wszystko go cieszy. Nie dużo, ale zawsze więcej niż jeszcze nie dawno. Lecz coś mu te doznania zakłóca. Nie potrafi określić: co. Idzie już dość długo i nadal nie wie, o co w tym wszystkim chodzi. Nie rozmyśla o tym za bardzo. Żadnego bólu nie odczuwa, aczkolwiek jego doznania nie są takie, jakie być powinny w normalnej sytuacji. Buty robią się za ciasne. Zdejmuje je i człapie boso. Nie czuje chłodu ani wilgoci. Spod jego nóg słychać drewniane odgłosy, gdy stopy stukają o kamienie. Nagle spostrzega, że stoi ponownie przed tą samą wystawą. Podejmuje szybką decyzje. Rozbija rękami szybę. Głośny łoskot zakłóca ciszę. Powstaje wejście o ostrych brzegach. Nie czuje bólu, gdy ranią gładkie dłonie, jego ciało. Siada na pustym krześle, którego przedtem nie zauważył, lub którego nie było. Jest wewnętrznie szczęśliwy. Jak nigdy dotąd. Obok siedzi nieruchoma postać. Ciepło mu tutaj, mimo że wiatr wlatuje przez powstałą wyrwę. Ciało pod ubraniem jest jakby inne. Czuje wewnątrz miarowe stukanie. Zapomniał prawie co to jest. Ma wrażenie, że odebrano mu człowieczeństwo, lecz jednocześnie coś zostawiono i coś dodano. A może mógł wybrać inną drogę. Bliższą jemu. * – Spójrz tam. Znowu cholerni wandale rozbili szybę. Tym dwóm w środku na pewno zimno. Nie sądzisz? – Skąd się wziął ten drugi. Jakoś go tutaj nie kojarzę. – O cholera! – Co się stało? – Miałam wrażenie, że jeden z nich się uśmiechnął. – Uśmiechnął? Rozumiem. – Nie wierzysz mi? – Ja tam wolę twój uśmiech. [ Złomowisko manekinów ] – Kurdę! Ten jest jakiś dziwny. – A skąd on? – No z tego okna, gdzie kiedyś wybito szybę. – A… z tego. Ludzie gadali, że czasami, jak była absolutna cisza, to można było słyszeć: bicie serca. Jakby się spoza szyby wydobywało. – Mam wrażenie, że też coś słyszę. – O w mordę. Bo uwierzę. Zaznacz gdzie słychać i dawaj go na krajzegę. – Nadal coś słyszysz? – Teraz nie.
  15. @MIROSŁAW C. MIROSŁAWIE C.↔Dzięki:)→Tak to różnie bywa:)↔Pozdrawiam:)
  16. Rozdroże nad cmentarzem szybują cienie pośród gałęzi szepcą zaklęcia w zniczu uśmiech przypala smutek płomień zgaśnie czy zapamięta setki pożegnań spoczywa w ziemi a w każdej pełno skrytych tajemnic słońce zajdzie i po raz kolejny odpowiedź mrokiem znowu zaciemni gorące łzy wtopione w kamień pod literkami ciszą zastygłą ziemia przytula jasną nadzieją prawdą czy bajką jest przedziwną Chatka owinąć wspomnieniem chatkę rodzinną jak wstążką prezent którego już nie ma aż by się chciało wrócić w to miejsce i tak po prostu piosnkę zaśpiewać o tym że chociaż ściany i okna nie zawsze się dało sercem podpierać kwiaty kwitły rosły i więdły radości wielkie średnie malutkie a szczęście jak zwykle było figlarne przekomarzając się często ze smutkiem bo czasem człowiek nostalgią nasiąknie a wtedy znowu w życiu jest pusto nawet gdy sterczy w promieniach słońca to jednak osuszyć jakoś się trudno
  17. Dziewięcioletnia dziewczynka, leży sama w łóżeczku. Środek nocy. Pokój rozświetla słaba poświata księżyca. Nie wszystko jest tak samo widoczne. Niektóre przedmioty, jakby się ruszały w jej wyobraźni. Okno jest lekko uchylone. Czerwona wstążka zdaje się być czarną. Lekko faluje w muśnięciach wiatru. Widocznie gdzieś jest przeciąg, chociaż drzwi są zamknięte. Ma oczy otwarte. Jest cała spocona ze strachu. Słyszy ciche mlaskanie. Nie leży na wznak, tylko na boku. Boi się, że zobaczy na suficie, ciemno - krwiste usta, ociekające tynkiem. Najbardziej przeraża ją fakt, że nie może zlokalizować źródła tajemniczych odgłosów. Pod szklaną tarczą zegara, odbija się księżyc. Widzi na nim ciemną plamę. Drgającą. Przebija szkło i dopada dziewczynkę. Z wielu kątów pokoju, dobiegają coraz głośniejsze dźwięki, które jej trudno określić. Zdobywa się na odwagę. Po chwili leży na plecach. Tylko nie swoich. Coś ją uwiera. Jakby leżała na twardych gałązkach. Domyśla się, co to może być. Słyszy pod sobą zgrzytające szuranie. Mimo strachu, siada na łóżku i patrzy w dół. Coś się rusza pod prześcieradłem. Kładzie się na wznak. W nogach – na końcu łóżeczka – widzi czarnego pająka. Prawie półmetrowej średnicy. Ma na sobie maskę klauna. Z czerwonego nosa wyłażą robaki. Jego nóżka jest coraz dłuższa. Prawie dosięga jej oka. Ostry pazur – odbity we wilgotnej gałce ocznej – zdaje się uśmiechać. Dziewczynka nie może się ruszyć. Leży jak sparaliżowana. Nagle obrzydlistwo znika. Natomiast obraz na ścianie ożywa. Wylatuje z niego mały motylek, zostawiając pustą łąkę, która natychmiast kryje się w mroku. Siada na stoliku, oświetlony słabym światłem. Skrzydełka zaczynają się powiększać. Po chwili są skrzydłami wielkiego czarnego nietoperza. Chce wylecieć przez okno. Uderza w szybę. Jego ciało się rozpryskuje, przykrywając dziewczynkę. Chce go z siebie strząsnąć, ale jego wilgotne kawałki, kleją się do rąk * Ma tego stanowczo dość! Wstaje – i natchniona szóstym zmysłem – zagląda pod łóżko. A tam jej kochany braciszek, smacznie mlaskając, wcina coś. Siostra nie widzi dokładnie co, bo jest za ciemno. Ma natomiast wrażenie, że to coś się rusza, a ona sama jest jakby odmieniona. Wchodzi pod łóżko. Słychać dziwny jęk i głośniejsze mlaskanie. Po chwili wychodzi. Reszta to moja wyobraźnia – mówi sama do siebie – wycierając zakrwawione rączki o sukienkę.
  18. kiciu spocznij strudzony tu posiedzisz sobie słoneczko rzadko ujrzysz tłumaczę ja tobie choć byś wskoczył pod sufit gdzie dyndają łaty nie przepuszczą promieni gęste ciemne kraty trupi chłód rozkłada zimne macki na ścianach oj nie ujrzysz domku słowik śpiewa od rana pracowite pszczółki co kwiatkom kradną pyłek myszek tobie nie dadzą prędzej żądła w tyłek ty pomrucz dobrze radzę do tej swojej pryczy by sprawiła że sen twój wytchnienia użyczy ptaszki tłuste złociste los tobie zakrywa lecz zapewne ciebie wzmocnią zjawy mięsiwa ucztę spożywając twoja pręga usłyszy cud śpiewy anielskie w aureolkach klawiszy ściany pojaśnieją od skrzydeł kocich pienia błękitny kłębek ujrzysz który życie zmienia przestaniesz tutaj wreszcie tak smutno miaukolić wszak twoje ciałko sztywne już go nic nie boli dla ciebie kiciu obraz ujrzysz niepojęty że właśnie coś szybuje poza kicia pręty
  19. @CafeLatte CafeLatte→Dzięki:)→Jak tylko chwilami straszę, to jeszcze nie tak źle:) Aczkolwiek chwile bywają różne:)→Zwykłe, radosne, nieznośne... i takie, których nie powinno być, a są:) Pozdrawiam:)
  20. __?/–– wielka to mądrość dostrzec swe wady nie dla oklasków medali złotych tylko by umysł w swym zadufaniu nie zaczął wielbić ramki ciasnoty to niebezpiecznie gdy łeb zakuty w swą nieomylność komórek szarych co może sfajczyć w samospaleniu inne spojrzenie odmienne stany w granicach jesteś swoich zabawek gdzie tylko cieszy mały żołnierzyk który zastrzeli pluszaki poza byś w swoją mądrość nadal mógł wierzyć ty masz kochany mózg już wyprany w jedynym proszku swego koloru otwórz okienko wpuść świeży powiew inne spojrzenie dostanie wzwodu istnieje wszakże możliwość taka pójdziesz ulicą dumnie i wzniośle bliźniego belkę wadą zahaczysz zmiażdży ci dupę wtedy się ockniesz
  21. ? Siedzę na podłodze ubabrany krwią ukochanej. Pragnę ją znowu przytulić, ale kawałek zlatuje z mlasknięciem. Aż mi głupio. Mówię: przepraszam. Leży biedna w kałuży, dosłownie rozbebeszona. Nic z tego nie pojmuję. Rozumowanie osnute mgłą. To dlatego mimo wszystko dokładam wszelkich starań, by włożyć wilgotne wnętrzności z powrotem do brzucha. To nie takie proste. Spływają mi z rąk. Zastygam jednak w zastanowieniu. Przecież nie mam gdzie. Ona go już nie posiada. Ciało jak ten rozłożysty kwiat, rozmazane na parkiecie. Trochę ją zgarniam w jedno miejsce, by nie wpaść w poślizg przy wstawaniu. Wstaję. Lecz i tak mam wrażenie, że chodzę w gęstym kompocie z twardymi pestkami. Ślizgam się na gałce ocznej i upadam wprost na nią. O mało co, a straciłbym swoje, gdyby zostało nadziane na wystający szpikulec złamanego żeberka. Na szczęście musnęło tylko o policzek. W nieruchomym wzroku jednej źrenicy, widzę wiele pytań, lecz najważniejsze brzmi: dlaczego? Skąd mam to wiedzieć. Co dopiero wyłączyłem komputer, Przyszedłem, usiadłem, zobaczyłem. Ale to wszystko jeszcze nie jest najgorsze. Nie wiem, czy moje zmysły i ja, to jedno i to samo. Staram się patrzeć jakby z większym zrozumieniem. Wychwytywać obrazy i jakoś sensownie, między fałdami szarej masy układać. Jestem nie do końca wkręconą żarówką. Drucik nie świeci jakbym chciał. On tu jest cały czas, jakby poza moją świadomością. Czasami najtrudniej uwierzyć w to, co po gębie tłucze, podpala wzrok i patrzy, aż popiół zostanie. Myślę intensywnie. A przynajmniej myślę, że myślę. Jak tu się dostał i czy to w ogóle możliwe. Muszę uwierzyć, że tak. Zniszczył nie tylko jej świat, ale także mój. Cholerny dupek morderca. Wystaje z ciała jakby pragnął oklasków z racji swojej wielkości. Przyszpilił ukochaną niczym motyla w gablocie. Na dodatek rozgarnął byle jak na wszystkie strony. Za grosz artyzmu. Dlaczego go nie zauważyłem gdy upadłem na zwłoki? Nawet musiałem się o niego oprzeć przy wstawaniu. Świadczą o tym krwawe ślady moich palców na jego gładkiej, parszywej powierzchni. Mam wrażenie, że leżę na: zimnej, płaskiej skale. Z góry ścieka woda, oświetlona słabym blaskiem dalekiej szczeliny, do której muszę dotrzeć. Na domiar złego nade mną wisi to samo. Bardzo nisko. Prawie dotyka moich pleców. A najgorsza jest przytłaczająca klaustrofobia. Wiem, że sufit cały czas nieznacznie się obniża. Czy zdążę wyjść, czy też zostanę nadzieniem skalnej kanapki. Żebym tylko do jakiegoś wgłębienia nie wleciał, bo wszystko wokół szare. Trudno zauważyć, przy słabym świetle. Gdybym został uwięziony na dobre, niczym sardynka w puszce, to będę czekał w ciemności na śmierć nie wiadomo jak długo, nie mogąc nic na to poradzić. Część jego ścierwa jest schowana w podłodze. Ale i tak wiem jaki ma kształt, pojebaniec. Dopiero teraz dostrzegam wokół niego wystające skrawki, pomieszane ze skórą i tłuszczem. Na jego jasnym boku sterczy kawałek jelita. Musiało się przykleić, gdy rozrywał ciało. A wszystko czerwonawo-różowo-szare. Tatar do spożycia jak nic. Żółtko tylko wbić. Coś ze mną nie tak. Dziwaczne rozmyślania rozsadzają umysł. Przecież to moja najdroższa. Jak mogę tak spokojnie o tym myśleć. Układać obrazy gastronomiczne. Może dlatego, że od wczoraj nic nie jadłem. Ślęczałem dość długo przy komputerze. Odruchowo łapię głowę, żebym miał pewność, że jeszcze ją mam i myślę tym co trzeba. Obawiam się jednak, że to bardzo złudny spokój. Możliwe, że część bodźców, tych najbardziej ostatecznych, nie dotarła jeszcze do mojego mózgu. Broni swojego żywiciela na wszelkie sposoby, rzucając przed nim zasłonę innych doznań, bym traktował to co widzę jak swoisty spektakl z efektami specjalnymi i zapomniał o tym, co najbardziej boli. Lecz w końcu i tak trzeba będzie wyjść z teatru, przystanąć, popatrzeć i w coś uwierzyć. Z całych swoich sił chcę go wyrwać z podłogi. Żeby nie górował nad ciałem, tym swoim trójkątnym, białym bezruchem. Nie mam na to szans. Wbity solidnie. W jaki sposób tu przeniknął? Kto go tu skierował? Dlaczego wydarł z głębi duszy, cząstkę mojego życia? Najbardziej ważną oraz istotną. I dlaczego wybrał akurat mnie? Nie znajduję sensownego wytłumaczenia. Tym bardziej, że z moją pamięcią jest chyba coś zasadniczo nie tego. Oby tylko z nią. Tak naprawdę wścieka mnie tylko jedno, biorąc pod uwagę ilość potencjalnych morderców. Nigdy się nie dowiem, który z czytających użytkowników zabił kursorem moją ukochaną. ?
  22. @CafeLatte CafeLatte→Dzięki:)→Czasami lubię takie właśnie. Gdy mnie coś najdzie:)) Pozdrawiam:) @~Mari_anna~ Mari_anna→Dzięki za ładny ciąg dalszy i ciekawą formę zapisu:) Pozdrawiam:) @MIROSŁAW C. MIROSŁAW C.→Dzięki:)→Jak najbardziej słusznie prawisz:) Pozdrawiam:)
  23. w ciepłej poświacie promieni słońca dzionek porankiem przyozdobiony błękitem nieba śpiewem skowronka muzyką łąki wabi kolory w kropelkach rosy malutka żabka pod pajęczyną przysiadła ledwo a już rechoce dumna i ważna ty pewnie nie wiesz jam jest królewną radośnie dźwięczy wesoły strumień dzwonkami budzi przeróżne dziwy aż pasikonik zatańczyć umie a kwiatek ziewa tylko na niby w poświacie jasnej migoczą w wodzie zaczarowane płyną wciąż słowa niczym diamenty z cicha tulone by żadnej chwili tu nie zmarnować
  24. – No to możemy zaczynać. Jak widzę jesteśmy w komplecie. Świnka, Piesek, Kotek… no i ja, Pani Przewodnicząca. – A kto cię wybrał, że zapytam? – Droga Świnko, zważ na to, że odróżniam się od was nie byle czym. Mam dwie piękne nóżki, a wy wszyscy pozostali, po cztery. – Ja zrozumiałem: wypróżniam. Nieważne. Tak czy siak, gdyby założyć, że mamy po dwie zapasowe, ale schowane, to też wychodzi po dwie. – Piesku drogi, psu na budę twe gadanie. Fakt jest faktem. To ja jestem najbardziej podobna do człowieka. – O rany. Ale wybrałaś porównanie. Ja tam chodzę swoimi drogami. Szczególnie tymi, po których chodzą myszy. – Mniemam, że do czasu. – Masz racje Gęś. Ale zdarza się, że zamiast do czasu, uciekną do dziurki. – Drogi Kotku. Chcą przeżyć. Nie możesz się dziwić. – Drogi Piesku, ja też… ale ktoś musi polec… niestety. – Chwileczkę. Mieliśmy gadać o sensie życia, a nie o sprawach kulinarnych. – Świnko. Twój sens jest oczywisty: rzeźnik, wyroby, obiad. – A ty to niby niezniszczalna? Oskubią ciebie śpiewająco, poduszki zrobią, wypatroszą, wspomogą nadzieniem, zaś na patelnie włożą, usmażą... i taki finał będzie. – A ja wątpię, żeby mnie zjedli. Stoję sobie przy budzie… – Przy jakiej budzie? Teraz dyskutujemy na łące wśród polnych kwiatków. – O psia mać! Rzeczywiście. Ale skąd tu my? – Piesku, nie wiadomo. Co się przejmujesz. – Jestem kocim drapieżnikiem, ale odczuwam lęk, bo podobno ludzie potrafią drzeć ze sobą koty. Nie pomyślałam... psia krew. – Gdzie? Jestem ranny? Wzywajcie weterynarza! – Tu ziemia... piesku. Nieładnie drzemać podczas epokowej dyskusji. – Chwaliłam się dwoma nogami, ale teraz jest mi cholernie wstyd. Chyba mówię do rzeczy? – Częściej od. – Jesteście złośliwi. Naprawdę. – Chcesz dostać w dziób? – Kocie! Wypraszam sobie… – Kluskę. Leży obok. Przecież karmią cię nimi żebyś była tłuściutka… a później skwiercząca. – Przestańcie. Nie lubię takich gorących wygłupów. – Skąd tu się wzięła kluska? – Może przyszła? – Co ty bredzisz? – A widziałeś, że nie przyszła? – Nie. – No właśnie. – A mnie ktoś ostatnio podłożył świnię. Sztuczną kość mi dali. Myśleli, że się nie zorientuję. – Nie przypominam sobie, żeby mnie ktoś ostatnio położył przed psią budę. Ale nieważne. – Oj Świnko. Metaforyczną świnię. Wiesz co to jest metafora? – Jak ktoś dostaje fory przed metą. Zgadłam? Na pewno tak. – Jestem Przewodniczącą i powiem wam definitywnie: metafora jest wtedy, kiedy człowiek nabazgra jakieś hece pazurem, a inni mogą to przeczytać i pomyśleć sobie, co im się żywnie podoba. – To nie lepiej pisać bez metafor? – Pewnie, że lepiej. Ale to ludzie. Nie pogadasz. – Gęś… aleś ty mądra. Po same pióra. A każde bardziej puste od poprzedniego. – Co? – Nic. Tylko się przekomarzam. – A mnie kiedyś gęś kulawą nogą kopnęła. – W które miejsce? – Nie wiem, ale wiem, że miauczałem przez jakiś czas. Tylko mysz szukałem w jej z piórach. – Za przeproszeniem, ja tobie nie przywaliłam. Mam dwie zdrowe nogi i nie łażą po mnie myszy. A poza tym jestem dobrze wychowana i nie w głowie mi kopanie miauczących kotów. Wolę rozmyślać o przystojnym łabędziu. – Raczej hodowana i lepiej rozmyślaj o łabędzim śpiewie twojego żywota. – Kocie, czy ty zjadłeś zatrutą mysz? – To powiedział Piesek. Odgęgaj się ode mnie w tym temacie. – Piesku! Surowa kość ci zaszkodziła. Nie jedz tego więcej. Proszę. Błagam. – Gęś! Co z tobą? Pytamy wszyscy. Kiedy przestaniemy nawijać o pierdołach. Przecież nikogo to nie interesuje. – Ależ Świnko! Niby kogo ma interesować, skoro poza nami nikogo tu nie ma? – Skąd masz tą pewność? No powiedz sama: ile rozumu może się zmieścić w takiej małej gęsiej główce? – Nie liczy się ilość, tylko jakość. – Powiedziała, co wiedziała. – To, że nikt nie słucha naszego gadania, nie upoważnia nas do tego, żebyśmy pieprzyli głupoty, na całą łąkę. Chociaż nie wiadomo… może pasikonik? – Piesku drogi… słuchał, ale przestał. Wlazłam na niego omyłkowo raciczką. – Na pewno omyłkowo? – Ojejku! Na pewno. Gdyby świadomie, to bym na niego usiadła. – Kocie! Dlaczego milczysz? – Czekam na mysz. Głodny jestem. – Skoro milczysz, to po co odpowiadasz? – Żebyście wiedzieli, że milczę. – A ja czekam na rzeczową merytoryczną dyskusję, o sensie naszego życia. – Przecież wszystko jasne. Ja Gęś i Prosiak, zostaniemy zjedzeni, ty Piesku, staniesz przy budzie, a ty Kotku, będziesz sobie chodził, gdzie się tobie podoba. Oto cały sens. – To niesprawiedliwe!!! – Sens nie musi być sprawiedliwy, tylko sensowny.
  25. zapytaj mnie co myślę nami razem błądzimy chociaż sami wiemy co ukryć potrafisz musisz zakrętem jaźni na afisz pragnień skojarzeń trójdzielność bólu marzeń rozmów szalonych odmiennych wrogich wyzwolonych w istnieniu pierwszym drugim trzecim spojrzeniu szerszym umysł jeden jest mi dany na trzy części poszatkowany
×
×
  • Dodaj nową pozycję...