-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
A jednak sumienie mnie podgryza. To nie jest pierwotna wersja teksu, jaki napisałem. Została trochę zmieniona przez Osobę, które pisze ładne wiersze→zdaniem mym. Niby wziąłem w cudzysłów... ale... no... ––?/–– ''nie pozwól kwiatom zwiędnąć pryzmat rozszczepi promień nie da zapomnieć na łące w czystym strumieniu co powiew wiatru zatrzymał skowronek kradnie ciszę zawiruj niech źródło wyzwoli nuty skryte roztańczone przedświt w krysztale wyłonił z oddali mgły na niebie horyzont zalśnił w zwierciadle''
-
Tekst satyryczny:) Na inny portal wrzuciłem→18.3.2020 W naszej grupie mamy taką jedną Tunię. Tak na nią mówimy, bo do znudzenia lubi powtarzać: „Tu nie tak, a tu nie poezja, tylko pożal się Boże”. Krótko mówiąc, swoim zaangażowaniem wolontariuszki, pragnie wzniecić odpowiedni poziom antyprozy, w naszej społeczności. W końcu żeśmy uwierzyli w tę dogmatyczną prawdę, że tylko ona, w swoim bezinteresownym zaangażowaniu, stanowi puchowy balsam na zakrwawione literackim gniotem rany i wszystko wie najlepiej. Po jakimś czasie, stała się dla nas nieodzowną „atrakcją turystyczną.” Stałym elementem krajobrazu. Jak dajmy na to drewniany, zabytkowy wychodek za stodołą, w czasach nostalgicznie minionych. Teraz jej słowa, delikatne jak miłość pioruna do błyskawicy, nieustanie wskazują zarośnięte ścieżki niebiańskiej poezji. O właśnie. To bardzo istotne, lecz niestety, nie jesteśmy aniołami. Za to ona jest wszechwiedzącą, cud anielicą. My to ciągle durnoty piszemy. Jeno świrowersy w kupę układamy. Musimy w końcu naprawić skrzywione umysły i wejść na jedyną możliwą ścieżkę… słusznej wersyfikacji naszych pisarskich poczynań. Chociażby dlatego, że jak będziemy biedną tak ciągle molestować wypaczonym pisaniem kiczowersów, które się nawet psu na kapelusz nie nadają, to w końcu biedaczka w żółte kalendarze kopnie, na klozetce u psychiatry dokonując żywota. I co wtedy? Jeno wydatek na wieniec i nieodżałowana strata. Tym bardziej, że pan doktor, może nie być poetą, tylko nawijać prozą o życiu, co jeszcze szybciej wypłoszy ciało, z leżanki na dolinę Jozafata. Lecz w końcu przyszło przesilenie wiosenne. Dzisiaj w ramach dozgonnej wdzięczności, dostała od nas prezent. A mianowicie, guzik z pętelką. – A na cholerę mi to? - zapytała normalnie - Nawet średniówki i przerzutni brak. Patos z zapychaczem paragonu, naćpany grafomanią. My żeśmy odpowiedzieli na pierwszy wers: – Żebyś wreszcie miała guzik do gadania i dała nam święty spokój. Chociażby na trochę, byśmy mogli od ciebie odpocząć. Na wciąż nie da rady. Jesteś solą naszej poetyckiej ziemi. – Poziom waszych żartów dosłownie poraża inteligencją. Jestem pod wrażeniem. A pętelka po co, że dopytam? – Gdyby pierwsza opcja zawiodła. To taka metafora rezerwowa. – Niby czego? – Nic się nie bój. Tylko w ostateczności. Jak już nie będzie naprawdę innego wyjścia.
-
ciche sklepienie przybite słowa krwawią echa dźwięki umarły zimny kamień wchłania ślady chwil woskowych tęsknot żadnych wyblakła nitka przecięła tunel nurt zapomnienia czas zabiera ostatni taniec bezgłośnie płynie przeznaczeniem z tłem się zlewa
-
Stare drzewo, którego słoje wypełnione są przeszłością lat, skrzypi cierpieniem marzeń w konarach, rozmyślając o przepowiedni wyszumianej dawno temu, przez podmuchy wiatru. Korona połamana w wielu miejscach, zdaję się przygniatać brązowymi piszczelami, wszelkie rozmyślania o przyszłości, teraz już suche i mało ważne w przyrodzie. Ma wygląd skulonego szkieletu, cuchnącego na wierzchołku, lecz daleko od nieba. Cover masztu żaglówki, która już nigdzie nie popłynie, gdyż jezioro dawno wyschło. Kora w wielu miejscach odpadła, niczym ciało od rozkładających się zwłok, odsłaniając puste miejsca oczodołów pnia. Jedynie biały śnieg, przykrywa w niektórych miejscach, różnego rodzaju rany i widoczne blizny. Korona rzuca ciemny cień na ziemię, przykrytą białym puchem. Wnosi trochę optymizmu, w ten całokształt półistnienia. Tam, na samej górze siedzi stado kruków. Skrzeczą coś, wskazując skrzydłami drogę. Drzewo kieruje gałęzie w tamtą stronę. Zabija przygnębienie. Może jeszcze nie wszystko stracone. Mimo starości i wieku widzi, że coś się zbliża, być może w kolorowych szatach. Wygląda obiecująco. Jest coraz bliżej. Konary w niektórych miejscach z lekka zielenieją. Mimo zimy, kolorem nadziei. Ptaki szybują wysoko. Ich wrzaski mówią o czymś innym. Drzewo nie chce tego słyszeć. Przepowiednia głosiła, że będzie ślicznie ozdobione. Zostanie drzewkiem świątecznym. Wszyscy przyjdą oglądać. Przeżywać wspólnie radosne chwile, pod koroną pełną maleńkich gwiazd. A może tylko ową obietnicę wiatr przywiał z tamtej krainy, lecz pustą w środku, bo była przeznaczona, nie tu, tylko tam. Ostatkiem sił kołysze konarami. Zagłusza wstrętne krakanie. Gałęzie kieruje w stronę obiektu, który jest już bardzo blisko. Jeszcze trochę i zgłębi radosną tajemnicę. Na pewno niesie dobrą nowinę i chociaż na stare lata będzie szczęśliwe. Słońce odsłania ciemna chmura. Robi się jasno, przytulnie i w miarę ciepło. Z gałęzi kapią łzy szczęścia. Żelazne zęby wgryzają się w ciało drzewa. Żółtawe wiórki drewnianej krwi tryskają na boki. A niedaleko… szkółka leśna przykryta śniegiem, czeka na wiosnę.
-
––?/–– smutny dzisiaj pan wiaderko jego wnętrze pustką zionie choć mniej waży jest mu ciężko stracił lubą to już koniec przytuleni wczoraj jeszcze gdy szeptała tyś mój miły nie wiedzieli że nadepnie los okaże się złośliwy tak ją kochał sobą całym choć nie była super piękna teraz całkiem połamany ma w swych myślach jej ziarenka w piaskownicy teraz leży choć samotnym być niełatwo stracił miłość w którą wierzył była jego z piasku babką
-
Kłօթօե Kօթϲíմszƙɑ
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@CafeLatte Dzięki:))→Też miłego dnia życzę:) -
Kłօթօե Kօթϲíմszƙɑ
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@CafeLatte CafeLatte→Akurat zerkłem. Dzięki za info. Nie mam zamiaru blokować żadnego tekstu! Tak jeno z ciekawości zapytałem:) Wiem... ale, w którym miejscu się dusi tę punktację:)? P.S→Wykasowałem Alberta→bo to dziwnie jakoś zabrzmiało:)) Chyba mi wybaczy:)) Pozdrawiam. Lubię pozdrawiać:) -
Pomysł na tekst nie jest mojego autorstwa. <> Ciało i ubranie, nieustannie zmniejszało wielkość. Nie bardzo wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Jakby się zapadał w samego siebie. Wszystko wokół zniknęło. Na miejsce tego co było, powstały półprzezroczyste ściany. Oddalały swoją obecność. Od czasu do czasu, zauważał jakieś białe, wirujące fragmenty. Nie zdawał sobie sprawy, jaki mogą mieć rozmiar i co to w ogóle jest. Ściany nadal odpływały, ale trochę wolniej, zapraszając do siebie. Dopiero teraz zaczął odczuwać, że coś go uwiera w plecy. Nadal leżał, gdyż jakiś dziwny lęk, nie pozwalał zobaczyć dokładnie świata, w którym przebywał. Rozedrgane myśli krążyły na podobieństwo tych białych, niekształtnych okruchów. Umysł nie chciał zaakceptować, takiego stanu rzeczy. Czy rzeczywiście przebywa w tej dziwnej krainie? Jeszcze jedno odczucie bardzo go przytłaczało: coś w rodzaju klaustrofobii, mimo, że ów świat był ogromny.Widział nad sobą coś w rodzaju nieba, zakrzywionego po ogromnym łuku w dół, ale na tyle małym, żeby dokładnie dostrzec to zjawisko. Nie widział żadnych chmur na prześwitującym tle. Z lekka zamglone, błyszczące i gładkie, sprawiało wrażenie ogromnej dłoni, wiszącej nad nim. Natomiast mógł zauważyć, jakby przez ściany nieba coś przenikało. Jakieś zamazane obrazy, którym towarzyszyły refleksy świetlne. Co jakiś czas, promienie tuliły roziskrzonym blaskiem, te kryształowe malutkie strzępki. Migotały raz po raz, to tu, to tam, szczególnie te większe i bardziej białe. Nagle poczuł, że świat się poruszył, by po chwili powrócić do całkowitej stagnacji. Może z wyjątkiem tych migotliwych cząstek, które nie ustawały w swoim spowolnionym tańcu. Posłanie na którym leżał, straciło stabilność. Kleiste i wilgotne, zanikało od ciepłoty ciała. <> Postanowił wstać. Gdy to uczynił, świat wokół niego, wydał się jeszcze dziwniejszym. Gdziekolwiek spojrzał, widział koliste odbicia. Były pokaźnych rozmiarów. Znajdowały się nad nim, po bokach i pod nim, niczym zdeformowane, wydłużone łuki. W tych ogromnych obrazach, rozpoznawał swoją sylwetkę, lecz nie zbyt dokładnie. Wszystko zlewało się w jedno. Zadziwiające było to, że ściany nie były lustrzane, ale dawały podobny efekt. Poza tym nie cała kraina się w nich odbijała. Najbardziej on sam. Na dodatek, przenikał tu widok zewnętrznego świata. Nie bardzo wiedział, gdzie jest i po co. Zapomniał nawet swoje człowieczeństwo. Jakby część jego świadomości, wyleciała na zewnątrz, by wirować we wspólnym tańcu, z otaczającą go białością. Niektóre fragmenty, przyklejone do ścian, trwały w bezruchu. Tylko od czasu do czasu, jakaś cząstka spływała po ścianie, pozostawiając znacznych rozmiarów, mokrą smugę. Świat za nią nie był widoczny. <> Zaczął podążać przed siebie. Te białe cosia, nazwał w myślach: śniegiem. Jakieś fragmenty umysłu, działały jak trzeba, w sensie dawnych skojarzeń. Ów świat, nie wchłonął ich jeszcze całkowicie. Pozostały wewnątrz niego, schowane w bezpiecznej enklawie jaźni. Buty grały na podłożu skrzypiącą muzykę. Po jakimś czasie miał wrażenie, że wchodzi na płaską górę. Czuł się bezpiecznie przylepiony do podłoża. Szedł nadal. Wciąż w tym samym kierunku. W pewnym momencie spojrzał w górę lub dół. Trudno było określić. Poprzez wirujący śnieg, ujrzał wysoko nad lub pod sobą ślad, jaki pozostawiło jego ciało. Znajdował się dokładnie nad lub pod tym miejscem. Nie miał wrażenia, że idzie do góry nogami lub z czegoś zwisa. Zobaczył przed sobą pęknięcie. Przemieszczało się szybko i wysoko nad jego głowę. Miał nadzieję, że wydostanie się przez nie do zewnętrznego świata. Nadzieja prysła jak kryształ lodu. Zasklepiło się momentalnie. Nawet ślad nie pozostał. <> Nagle stanął jak oniemiały. Zobaczył małą chatkę. Nie dużą, ale ładną. Dlaczego jej nie widział, gdy leżał daleko w dole pod nią. Może akurat w tym miejscu, więcej śniegu wirowało. Z wielkim trudem otworzył drzwi. Były przymarznięte do podłoża. Wszedł do środka. Kolejny widok go zdziwił. A nawet bardzo. Stał w swoim mieszkaniu. A konkretnie w pokoju. Wszystko pokrywał lód i kompletna cisza. Jakby jakaś siła zamroziła nawet dźwięki. Poszedł do kuchni. Doznał prawdziwego szoku. Ujrzał samego siebie, siedzącego przy stole. Dotknął ręki trupa. Odłamała się i z łoskotem spadła na podłogę. Dlaczego? Przecież postać była bardzo zamrożona. Ujrzał ogień w kominku. Chciał ogrzać ręce. Nic z tego. Płomień był zimny, jak zlodowaciałe zwłoki sobowtóra. <> Wtem poczuł drgania. Ściany skrzypiały, a na zamrożonych szybach tańczyły pęknięcia. Musiał uciekać. Opuścić to miejsce. Wyszedł z chatki. Na zewnątrz wszystko wirowało. Wrócił dźwięk. Hałas był przeraźliwy. Dobiegał zewsząd. Ściany śniegu gięły się i wyginały na wszystkie możliwe strony. Już go nic nie trzymało. Nie był przyklejony. Szybował razem z tym zamieszaniem. Oddalał się od chatki. Widział jej rozpad. Lecące fragmenty ścian, na szczęście przelatywały obok. Stracił kontrolę nad szybowaniem. Jakby ktoś marionetce odciął sznurki i rzucił ją w przepaść. Ujrzał tamto ciało. Siebie. Leciało prosto na niego. W ostatniej chwili zrobił unik. Na ułamek sekundy, widział zamrożone oczy. Patrzyły na niego. A może oskarżały, lub przeciwnie, przebaczyły. Trup obijał się o ściany z głośnym stukotem, spotęgowanym wielokrotnym echem, coraz mniejszy w swoim oddalaniu. Nagle zniknął zupełnie. Jakby został wchłonięty przez ściany. Różne myśli atakowały umysł. Czyżby kiedyś już tu był? Wszystko się powtarza, tylko rodzaj śmierci jest inny? Cały świat wirował, a on razem z nim. Słyszał głośny szeleszczący szum. To gęsty śnieg, ocierał się o kołyszący ogrom ścian. Świat pod nim mknął do tyłu, a nad nim, do przodu. Rozbłyski światła, wpadającego z zewnątrz, rozszarpywały kryształy białości, w szyderczej harmonii z otoczeniem. Krążyły wszędzie. Migotanie sprawiało im radość, a jemu ból w oczach. Nie było góry ani dołu. Zresztą teraz to nie miało znaczenia. Nie spadał, nie leciał w żadną przepaść, lecz życie wisiało na cienkim – jak włos – soplu lodu. <> Uderzył w mokrą ścianę. Odbił się i poleciał do tyłu. Za granicą tego świata, dostrzegł długie szare cienie. Z tego co zdążył zauważyć, było ich pięć. Cztery dłuższe i jedna krótsza. To one ruszały tym światem. Po chwili ujrzał: dwa wielkie zielonkawe koła z czarnym mniejszym w środku. Coś je ciągle odsłaniało i zasłaniało. Kolory nie były intensywne, przysłonięte ściekającą wodą i wirującą białością. Raczej się ich domyślał, z tego co zdołał dostrzec, w tej całej zamieci śnieżnej. Przez zamglone ściany widział dwa rzędy niby prostokątów. Były jedne nad drugim, w nieustannym pionowym ruchu. Nie miał gdzie uciec, by chociaż się ukryć. Musiał tańczyć, swój łabędzi śpiew. Nic innego nie mógł zrobić. Tylko czekać. Nagle białe iskrzące cząstki, zaczęły łączyć swoje wirowanie. Dolepiały błyskawicznie jedną do drugiej. Uformowały białą bestię, której wyglądu nie potrafił określić. Zresztą zabrakło czasu, na podziwianie widoków. Nie miał co walczyć, skazany z góry na przegraną. Wchłonęła go w swoje ciało. Zimne i pozbawione wszelkich uczuć. W lodowatej bieli, poprzez którą dostrzegał skrawki zewnętrznego świata, wirował w dalszym ciągu, także w pomieszaniu umysłu. Można by rzec, że był tu bezpieczny. Niestety. To tylko pozory. Słyszał dziwne trzaski. Ściany stwora zaczęły dusić jego szaleństwo, jeszcze większym szaleństwem. Zimnym i pozbawionym wszelkich uczuć. Był cały przemoczony, a one coraz bardziej zamrażały oddech. <><><><><><><><><><> Ciało i ubranie, nieustannie zmniejszało wielkość. Z lekka przezroczyste ściany, były coraz większe. Nie chciało mu się leżeć. Wstał. Znalazł się w dziwnym świecie. Jakby w ogromnej, półprzezroczystej kuli. Zobaczył na ścianie jakiś podłużny, nieokreślony kształt. Jakby coś od wewnątrz prześwitywało. Dostrzegł ich więcej, wokół siebie. Dużo więcej. Wszędzie. Niektóre były bardzo małe, ze względu na odległość. Nie przenikało przez nie światło. Podszedł do jednego z nich. Było jego wielkości. Rozmazane i szare. Zaczął iść przed siebie. Białe cząstki wirowały wokół niego. Zwiększały swoją obecność. Czepiały się twarzy. Badały obiekt, by wiedzieć, jak pokierować lub zmienić, istotę czasu...
-
Kłօթօե Kօթϲíմszƙɑ
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@elka Elka→Dzięki:)→Cała Ty:) Pozdrawiam:) @CafeLatte CafeLate→Dzięki:)→Masz racje. Gdyby wszyscy mieli... to świat byłby inny. Co znaczy przycisk→ignoruj? I jak się pika komuś→jedynkę w prostokątnej zieloności? Tak na wszelki wypadek pytam jeno:) Pozdrawiam:) -
Ɗzíҽաϲzę í Ⱳíҽɾzҍɑ
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@zuzia Zuzia→Dzięki:)→I też→Pozdrawiam :) @CafeLatte CaffeLatte→Dzięki:)→Chciałem żeby koniec... był... no... właśnie taki i już:)) P.S→Masz ładny nick→taki kawowy. A że dzisiaj kawy nie piłem, to dostałem apetyt. Idę wstawić wrzątek:) @zuzia Zuzia→też ładny nick→jedno z ulubionych imion:)) -
Kłօթօե Kօթϲíմszƙɑ
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@elka Dzięki:)→Fajne określenie→"popierdółki"→Ładne wiersze piszesz:)→Pozdrawiam:) -
w zaułku błękitnej łąki pod żółtym zielonym niebem samotne dziewczę stęsknione czy przyjdzie jej luby nie wie lecz trawa złowieszczo szumi coś tam zaczyna wystawać i nagle przed nią wyrasta hmm… wierzba pełna pomarańcz dziewczę raptownie zdziwione apetyt buzuje w trzewiach wtem słyszy słowa stłumione więc pragnie w cholerę zwiewać aż nagle owoc dostrzega sflaczały krzywy fikuśnie dlatego z czułością całuję w ogonek wierzbową gruszkę a on nabrzmiewa i reszta soczysty lepki nie smutny miąższ rośnie a dziewczę sapie tyś luby młodzieniec jurny miętoszą skórki frywolnie aż soczek słodki wycieka nie tylko zapach w głąb wchodzi nie chcieli z miłością zwlekać * bo tak w zasadzie od zaraz pieprzyli się wśród pomarańcz
-
Kopciuszek z nieuzasadnioną miłością, patrzy na swoją Macoszkę, która nie jest jak ten kwiatek urocza, co się na groby sadzi. Zresztą takiej lepiej nie wkopywać. Wszystkie wokół roślinki by szybciutko zmarniały, a i nieboszczyk w grobie, musiałby ze zgryzoty obrócić swoim ciałem. Albo przesypać z miejsca na miejsce. Macoszka łazi po izbie i łazi, rzucając w meble wyzwiskami. A to jej drzwi skrzypią lub kurz nie przylega do szmatki. Innym znów razem krzyczy na garnek, gdyż się ledaco nie ukłonił, uchylając rondelek nad czeluścią naczynia. Albo co gorsza, czajnik za głośno piszczy swoim dzióbkiem, ziejąc parą po wszystkich możliwych kątach. Kopciuszek stał się kopciuszkiem, jeszcze za dziecka, kiedy to inne nieznośne bachory, zmuszały go do kopania Kopciuszkowych ciuszków. Nieustannie słyszała: kop ciuszek, kop ciuszek. Tak to do niej przylgnęło, że nawet w późniejszych latach, tę nazwę pokochała. Macoszka nadal się przemieszcza, jak gradowa chmura pod rękę z piorunem. A ona siedzi w kupie butów, gdyż co chwila dobrzy ludzie jej trzewiczki przynoszą, na wypadek, gdyby jakiś zapodziała. Nie wiedzą oni, że ona wprost marzy o tym, żeby zgubić wreszcie but. Za mąż chce wyjść. Iść na swoje. Ale nie z byle kim, jak już. Póki co musi z Macoszką siedzieć. Uśmiecha się głupio, jakby ser przed nią fruwał przez swoje dziury. Aczkolwiek trochę ją nawet miłuje, w granicach rozsądku rzecz jasna, bo jej życie uratowała. Oczywiście przez przypadek, niezdara jedna, cholerne babsko. A było tak... Ścieżyną leśną wędrowały. Aż tu nagle misiu na drogę wyszedł. Beczułkę miodu w łapkach trzymał. Zobaczywszy jednak dziewczynkę, na inny kąsek apetyt dostał. Lecz niestety, ujrzał tą drugą starszą. Natychmiast z impetem miód pojadać zaczął, by ów widok straszny, chociaż trochę osłodzić. Słodkość migiem go zadławiła i na ziemię padł, aż wiewiórce orzech z łapek wypadł, od wstrząsu tego. Przy życiu pozostał, lecz takim lelum po lelum. Kopciuszek chciała mu zrobić usta usta, ale zlękła się, że jej głowę odgryzie lub obojętnie co. A teraz siedzi w chatce i o lubym odpowiednim rozmyśla, uśmiecha się do marzeń swoich, a Macoszka jest przekonana, że do niej. Nawet w zmartwienie popada odrobinę, czy dziewczynka przy zdrowych zmysłach pozostaje, skoro się do niej kielczy. Nagle ściany ogłusza pukanie do drzwi. Tak donośne, że stado pająków, na podłogę pospadało, poplątawszy się w nici swoje. Kopciuszek otwiera drzwi. A w progu jegomość zacnie ubrany, zadaje rozsądne pytanie: – Cześć! Królewicz jestem. Bucika zgubiłaś? Bo jeżeli nie, to spadam. No więc jak. Długo mam czekać? – Ależ moje kochanie moje, staram się ze wszystkich sił… ale nie mogę zgubić. Naprawdę robię co w mojej mocy. Nic z tego. Wszystkie mam. Dzisiaj liczyłam. – To w takim razie, precz idę. Po cóż moje członki, męczyć mam czekaniem. – A to idź sobie w jasną cholerę! – dziewczę wzięło przykład ze swojej opiekunki – Nie chcesz czekać, aż zgubię… to się znajdzie inny, co poczeka z pocałowaniem ręki. Myśli, że jak Królewicz, to mu wolno nie poczekać. A sio, bo… – Bo ja się wtrącę – rzekła starsza wiekiem – I tak ci przywalę…a zresztą wiadomo to, żeś prawdziwy. A może przebieraniec jakiś... Nagle wszyscy troje zauważają starszego jegomościa, co stoi uśmiechnięty, glapiąc się w głąb izby. Dziewczę rozpoznaję natychmiast, kto to w progu drepce – O, o, Dziadek przybrany przyjechał. Witaj dziadku. Fajnie, że wpadłeś. Właśnie jestem trochę matrymonialna… a może nie. – No to idę. Jestem obrażony - rzekł Królewicz. – Obyś się o swoje berło potknął. – Chwila! Co tu się wyprawia – zapytał rozważnie Dziadek – Tak nie można gościa traktować. – Można, skoro taki – odrzekła córka ojca swego. – No to idę. Widzi to ktoś? – Synu! Nie bądź w gorącym oleju kąpany. Kopciuszek i moja córka, tak mają. Pogadajmy na spokojnie. O co w tym biega? – Za mąż chcę wyjść! Ale to już! O to biega! A on nie chce poczekać, aż wreszcie zgubię. Pacan koronny! – Co zgubisz? Wnuczko przybrana. – Pantofelek. Lub coś koło tego. – To ja go ukradnę. Zgoda? – Nie. Prawdziwie muszę zgubić. Macoszka myśli sobie: jeżeli to prawdziwy królewicz, to dałam ciała. Trzeba to jakoś załatwić. Kasa się przyda. A i rodzina zacniejsza będzie. Już wiem. Jak mogłam na to nie wpaść. Na bal ich wygonię i siebie też. Może w tym całym bałaganie wreszcie zgubi co trzeba. – O czym tak rozmyślasz, ty moja paskudna kochana córeczko? – A… nic nic… zasnęłam biedna. – Na stojąco? – zapytał chyba Królewicz. – A co? Nie można. Bo jak cię… – Córko! Dość! Gębę stul! – Ależ Dziadku. Ona mi życie uratowała. – Przypadkowo oczywiście? – Jakżesz by inaczej, Dziadku. Wdrażam plan. Nie ma co czekać – pomyślała wiadomo kto. – Posłuchajcie kochani. A może pójdziemy na bal? – A po cóż taka wredna, na bal miałaby chodzić – retorycznie zapytał dziadek. – Nie jestem wredna, tylko jestem jaka jestem, ojcze! – To jeden pies. Dziewczę popatruje z boku. Czy czasami królewicz nie dał nogi. A nóż prawdziwy. Z tym balem dobry pomysł – myśli sobie jak umie. Słyszy słowa: – Wspomnianą imprezę mój ojciec wyprawia, jakby ktoś pytał. No co… ktoś zapyta? – A po co już – rzekł dziadek. No to idziemy na bal – zakrzyknęli całą kupą jak jeden mąż. Na balu Kopciuszek za czorta nie mogła zgubić pantofelka. A starała się jak mogła. Wszyscy inni gubili. Nawet niektórzy po dwa na raz, a po pijaku nie tylko buty, lecz całe odzienie. Biedna Kopciuszek oczka spuszczać musiała, chociaż raz po raz zerkła, jak warto było. Ale nawet w takich okolicznościach, bucika zgubić nie mogła. Zdejmowała, rzucała nim w tańczących, kładła w nieznane jej kąty… i nic. Zawsze widziała go z powrotem, na ślicznych stópkach swoich. Macoszka też pomagała, kradąc bucik z nóg. Królewicz też się starał. Nawet sam król ojciec, gdzieś go schował, ale po chwili, znowu były na jej nóżkach. A zatem ręki dać nie mogła. Martwiło ją to wielce. Tym bardziej, że już wiedziała, że Królewicz prawdziwy, a teraz jakaś inna go capnie, co potrafi zgubić. A zatem zbliżamy się do końca bajki, bo jak długo można to ciągnąć, zanudzając poddanych. Wreszcie trzewiczek zadział Dziadek. Zgubę znalazła szwagierka króla. Zakochała się w dziadku, od pierwszego przymierzenia. Pobrali się. Nie byli skąpi... Wszyscy żyli długo i poniekąd szczęśliwie.
-
@CafeLatte CafeLatte→Dzięki za wsparcie przed atakiem klonów:))
-
Cień Teatru
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Jacek_Suchowicz Jacek_Suchowicz→Dzięki:)→Ładny wiersz. W ten sam deseń. Mam świadomość nierównych średniówek, ale w życiu też nie zawsze idealnie:) Też czasami..."haczy" Pozdrawiam:) -
Gdy Zamilkną Dzwony
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Rastu Rastu→Bo Wiesz... tekst pisał bardziej dekaos. Muszę jeszcze raz przeczytać jako→dondi. To może wyłapię namiary:)) Dlatego mam tylko jeden niezmienny nick:) -
Gdy Zamilkną Dzwony
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Rastu Rastu→Dzięki:)→Napadły mnie wtedy dwa pierwsze zdania, a zaś, to już na bieżąco wymyślałem:) Zakończenie→też:)→Pozdrawiam:) -
słowa szeptane przez skazę tuby strzaskane nuty teatr zamknięty kurtyna stanęła w połowie drogi tu trochę sceny tam świat pogięty czasami deski trzeszczą i skrzypią lub biała myszka z dziurki spoziera spogląda na domek krągły i pusty w nim zapomniany beret suflera w miękkim kurzu jak czaszka szarym rekwizyty śpią jak w kołderce lecz niepotrzebne duchom aktorów przestało swą rolę grać w nich serce chociaż przez okna dzień się przeciska żeby rozświetlić zaułki wspomnień to stary szczur skrzywiony wiekiem myśli wśród bobków a co tu po mnie nad jasną widownią brzask nie potrzebny świeci pustkami aż blask szeleści woskowe świece w swych ciałach ukryły brzmienie ostatniej słyszanej tu pieśni są chwile że człowiek zlęknąć się musi jeżeli zostanie tu przez noc całą gdy z pustej widowni oklaski słychać trochę ich tutaj jeszcze zostało
-
Przeraźliwe dudniące dźwięki dzwonów, słychać z wierzchołka wysokiej góry. Po zboczu zjeżdżają tętniące zjawy karawanów, zaprzężonych do tysiąca galopujących nut. Ogromny, bogato zdobiony w czarno srebrne wstęgi klucz wiolinowy, szybuje przed nimi, otwierając niewidzialne drzwi do rozwścieczonych w swym pędzie, fałszywych dźwięków. Spod kopyt w kształcie odwróconych krzyży, wylatują błyszczące skrawki złotej rzeźby, układając się w to, co ma niebawem nastąpić. Niektóre zamieniają zieloną trawę, w połyskującą ciemność ostatecznej prawdy. Donośnie echo krąży po okolicznych wzniesieniach a nieboskłon drga nieustannie, pulsując nerwami przeznaczenia. Błękitno krwawa skóra bestii szykuje się do ataku. A słońce jest krwisto czerwone. Średnio wypieczony befsztyk o kształcie gorącego serca wiruje nieustannie, przepompowując wszystkie ludzkie poczynania. Zarówno te dobre jak i te złe. Wrzące krople kapią na ziemie. Palą, niszczą, burzą i dzielą cokolwiek jest połączone. Zwęglone, parujące ciała ptaków leżą na umęczonej ziemi. Nie zawiniły czemukolwiek, lecz ich lot został niespodziewanie przerwany. Wmanewrowany w cudze winy drapieżników. Skrzydła po raz ostatni wgryzły się między cząsteczki powietrza, by się z nimi pożegnać i już nigdy nie powrócić. Wiele otwartych okopconych dziobków, zastygło w ostatnim ćwierknięciu a setki pustych oczu wypłynęło wrzącym strumyczkiem. Zwęglone pierzaste ciała, przypominają rozłożysto-cuchnący kubeł na biologiczne odpadki. A ludzie muszą patrzeć w wielkie lustra, które się nagle ukazały i każdy bez wyjątku jest zdziwiony. Kołyszące się krwawe dzwony płoną nadal na szczycie góry a dźwięki rozcinają przestrzeń, ostrymi nożami zwątpienia i bezsilności. Zalatują spalenizną przypalonych nut, na ruszcie zwęglonej pięciolinii. Ludzie stoją póki co nienaruszeni, lecz sytuacja zmienia się radykalnie. Na części nieba ukazuje się ogromna podwieszona pajęczyna. Zwisa ciężko w kierunku ziemi, przygnieciona ciężarem much. Niektóre są jeszcze żywe, lecz z większości pozostały puste skorupy lub nawet tego nie ma. Chwaszczenie nad głowami przygnębia beznadzieją. Właśnie jeden owad pragnie się wydostać. Nic z tego. Oderwane ciężkie skrzydło koloru ołowiu, przygniata małą dziewczynkę. Słychać urwany jęk i donośny trzask miażdżonych kości. Część muchy zamienia się w cuchnącą rybę. Poprzez chmury prześwituje cień pająka. Nie rusza się. Jest najedzony. Chwilowo. Żadna mu już nie ucieknie. Może spokojnie odpoczywać i czekać aż zgłodnieje. Od czasu do czasu nisko nad ziemią, szybują prawie niewidoczne, bardzo wytrzymałe linki. Wielu ludzi jest przeciętych na pół. Nie zdążyli zajrzeć na stronę szaleństwa. Wiedzą co by tam zobaczyli. Swoją przyszłość. Bardzo bliską i niekoniecznie miłą. Jest na wyciągnięcie ręki, lecz ręce pozostają puste. Szczególnie te w odciętych tułowiach. Wtem ziemia drży w posadach, aż jedni na drugich się przewracają i już nie wiadomo, kto pod kim dołki kopał lub pod nim kopano. Góra unosi swoje ociężałe cielsko. Między podłożem a jej dnem pojawiają się kleiste kolumny, jakby ziemia nie chciała je wypuścić ze swoich szponów. W końcu pękają a z wnętrza wylatują: obleśne owłosione robaki: białe, czarne i szare. A pod teraz lżejszym kopcem wielka kałuża krwi się rozlewa, jakby olbrzymowi z palca popuściło, powiedzmy na oko: bulgocząca zerówa. Na szkarłatnym jeziorze w cieniu spodu góry, wyjące parodie bałwanów ze wściekłej piany, szarpią małe statki wystrugane z białych zgrzytających zębów, obleczone w udrękę: zdziwienia i niedowierzania. Niewielkie łódki utkane z rozwałkowanych ludzkich spojrzeń, wpływają do oczodołów czaszek zanurzonych w lepkiej wrzącej kipieli. Malutkie martwe źrenice w których odbija się ostateczne rozwiązanie, przed którym droga ucieczki została na wieki zablokowana. A ludzie stoją u podnóża góry i nie mają gdzie uciec, albowiem na złudzeniu horyzontu przepaść się wytworzyła, gdzie dno można dostrzec jedynie wtedy, gdy tam się wpada, lecz możliwość odbicia minęła raz na zawsze. Szalejąca wichura roznosi porywy na prawo i lewo, wszędzie tam gdzie dosięgają jej rozedrgane szpony. Tudzież grzmoty słychać zewsząd a i deszcz rzęsisty z gorejących popiołów pokrapia zamaszyście, robiąc ludzi ostatecznie na szaro. Błyskawice na wierzchołku góry przepalają swoimi zygzakami obejście dzwonów, czyniąc w nich głębokie dziury z których zielona posoka spływa po zboczu. Wijące ciało węża doświetla falujący blask czerni, płynący jak rzeka z fragmentu nieba, z której wystają szare, postrzępione kości i mlaskające części rozkładających się trupów. U podnóża góry wyrastają ciernie. Rosną bardzo szybko wspinając się w stronę płonących dzwonów. Oplatają je swoimi pnączami jak czułe ramiona pseudomatki, czyniąc na drżącym żelazie głębokie niewygodne bruzdy. Te jęcząc i zawodząc zakłócają jakość dźwięków, przez to dzwony zaczynają fałszować tak bardzo, że niektóre uszy od głów odpadają a biedne ślimaki nie mogąc się wydostać, złorzeczą, zawodzą i marudzą, wiercąc się w wnętrzu głowy. Niewinne ofiary winnych. Z góry zwisają strzępy błękitu. Farba odpadająca od sufitu już nigdy nie mających się spełnić marzeń. Niektóre spadają na ziemię a owe sufity są czasami bardzo nierówne. Parodia białych płatków śniegu, brudzi kolor nienawistną czernią. Po zboczu góry toczą się ogniste kamienie, lecz nie na wszystkich, jeno wybranych. Ranią boleśnie ciała oraz przypalają pozostałe członki, wyganiając na poniewierkę: skwierczące ścierwa zepsutych dusz. One zaś, szybują w kierunku dzwonów i płoną we wrzącym pulsującym dudnieniu. Ludzie mogą tylko patrzeć. Nic poza tym. Poza tym, zostało bezpowrotnie zaprzepaszczone, kiedy jeszcze można było coś; zmienić, naprawić, wybaczyć. Na tle czerwonego słońca powstaje symbol rozwidlenia dróg, bez żadnych drogowskazów. Przeminął czas dokonywania wyborów. Drogi różnią się od siebie a jednocześnie są: podobne. Każdy je dostrzega po swojemu i wie, którą ścieżką będzie musiał podążyć, czy to go cieszy czy przeraża. A wokół jest las. Z ciemnych rosochatych pni wypływa wrząca lawa, niczym mokre jelita z rozciętego brzucha. Snuje się wolno i metodycznie bulgocząc i mlaskając. Gorące bąble pykają fajkę śmierci. W ciemnych zakamarkach konarów, połyskują zawsze nienasycone: żółte ślepia duszojadów. Czekają na sygnał, by zaatakować. Spełnić swoje przeznaczenie. Nie wszystkie dusze poszybowały w zbawcze płomienie, by pocierpieć i się odrodzić kiedyś na nowo. Te spotka gorszy los. Gdy znikną w czeluściach owych bestii, to już nigdy stamtąd nie powrócą. Chociaż pewności nie ma. Tutaj nic nie jest pewne, chociaż wszystko nastąpi. Wtem nieboskłon z lekka jaśnieje i wyłania się wielka świetlista dłoń. Wyłapuje niektórych ludzi, wznosząc ich wysoko, poza granicę cierpienia i pojmowania. Wielu chce się tam dostać, ale chcenie nie ma tu nic do rzeczy. Trzeba było pomyśleć o tej windzie wcześniej. W obecnej sytuacji można tylko czekać. Wielu już szybuje w kierunku: białych pierzastych baranków. Na ich śnieżnobiałych ciałach, widoczne są ślady krwi i drewniane drzazgi. A tam w dole: pożoga i zniszczenie, wielka góra, płonące dzwony, białe kości i grasujące, wiecznie głodne: duszojady. Coraz większe i większe. Dokładnie wiedzą co czynią. Małe dziecko rozpaczliwie płacząc, jest samotnie unoszone w bezkres nieba. Rodzice zostali na dole. Zdecydowali kiedyś o jego śmierci. Nie zna wszystkich docelowych planów oraz prawdziwych motywacji, jakie nimi kierowały. Nie osądza. Tutaj nie ma kamieni. Zadaje jedynie pytanie: czy mamusia i tatuś zostali na zawsze wyskrobani ze zbawienia? Nie słyszy odpowiedzi. Wie tylko, że będąc tu, w białej dłoni, jest gotowe na ponowne spotkanie i przebaczenie. Nagle wszelkie dźwięki milkną. Cisza jak śpiącym makiem zasiał. Robi się jasno i przyjemnie. Z wielkiego megafonu na szczycie góry słychać głos: Bardzo dziękujemy za udział w ćwiczeniach na wypadek: końca świata. Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby doznania: wzrokowo - czuciowe, były jak najlepszej jakości i sprostały państwa oczekiwaniom. Pragniemy też nadmienić, że wszystko co państwo przeżyli, to jedynie nasza wersja wydarzeń, opracowana i przygotowana, przez najlepszych dostępnych specjalistów, pałających się tą niezbadaną wciąż dziedziną. Jeżeli ktoś się poczuł zawiedziony lub jego światopogląd został niezgodnie z wolą naruszony, to z góry najmocniej przepraszamy. Także za ewentualne: prawdziwe rany, które niestety miały miejsce. Bardzo nad tym ubolewamy i jest nam niezmiernie przykro. Do karetek należy się udać, zgodnie ze wskazaniami drogowskazów, których hologramy właśnie wyrastają jak grzyby po burzy. Opatrunki są gratis. Zapewne państwo nie pamiętają, że podpisali umowy, opiewające na określone kwoty do zapłacenia. Proszę się nie martwić. Każdy otrzyma fakturę z terminem płatności: czternastu dni. Za przekroczenie wspomnianego terminu zostaną naliczone odsetki. No cóż. Wierzymy, że wielu te ćwiczenia czegoś nauczyły, lecz żałujemy, że zapewne nie wszystkich. Dziękujemy za uwagę i życzymy miłego dnia. Kolekcja niepowtarzalnej biżuterii: "Koniec Świata Na Każdą Okazję'', dostępna u podnóża góry, po cenach promocyjnych. * – Zadzwoń, że byliśmy na imprezie i możemy się spóźnić. – Nie ma zasięgu.
-
Sorry→Podmieniłem tekst. rozlałeś myśli na taflę jeziora gdzie je teraz znajdziesz wszystko wymieszane twoje ja upływa szybciej niż zazwyczaj to co było znane woda w tajemnicy trzyma w głębi toni szara mgła kolorem zwabia ciebie nieustannie okrągłym zwierciadłem czas się krztusi łykiem twego ja płynnością wszystko co okryłeś zawiścią miłością tuli teraz całun cicho i spokojnie muska delikatnie ślady myśli twoich w kręgach zanurzone wciąż i nieprzerwanie migotliwe światło haczy się o trzciny ktoś rzucił kamieniem czyżby był bez winy .
-
Umarłaś nagle. Niespodziewanie. Wśród kwiatów pachnących porankiem i kryształowych kropel rosy. Promienie słońca żegnały twoją nieruchomą twarz, figlarnymi cieniami rozkołysanych gałęzi. Mój świat wtedy się skończył, gdy w naszym ogrodzie chciałem wierzyć, że to tylko zły sen. Przecież tak prawda może być tylko kłamstwem Wiesz co, będziesz mi się kojarzyć, z intensywnym zapachem bzu, którego czasami bardziej kochałaś ode mnie. W porządku, nie gniewam się przecież. Miałaś na sobie to co najbardziej lubiłaś. Przepraszam za skojarzenie, lecz wyglądałaś jak rajski ptak, co już nigdy nie wzbije się do lotu. Mam jednak nadzieję, że tobie się udało. Bo chociaż byłaś czasami męcząca, to sobie zasłużyłaś, by stać się białym motylem, że nasze rozstanie, tylko na chwilę. No nic. Wytrwam. Jakoś to przeżyję. Wierzę, że kiedyś z nieba mi powiesz, Nie martw się, jestem tutaj. W jeszcze piękniejszej sukience atramentowej.
-
To taki dialog z lekka rymowany. Lubię różnie wymyślać. →→→→→→→→→→→→→ Wiecie co? (nie wiemy). Czasem warto posłuchać Kukułki. Takiej z zegara. Gdy kuka. O północy mi wykukała, jak uwierzyć w ducha. Kuku – kuknęła. – Czas do cukierni się tobie wybierać. Jam na nią spojrzał jak sroka w świecidełko. – Ależ ptaszku. Świat otulony nocką ciemną. Kuku – kuknęła nastroszona. – Masz znajomego cukiernika. Otworzy. Głupka nie zgrywaj. Czas ci zmykać. Kup czekolady tabliczkę. Gdy wrócisz durniu, uwierzysz faktycznie. A zatem poszedłem. Wylazł z wyra. Z racji przyjaźni chyba. Poszliśmy. Wymarał co trzeba. A nawet za pół darmo sprzedał. Znowu jestem w domku. Kukułka wylazła. Uśmiech dzioba widzę. Za chwilę kuka od początku. Jak to ona. Nakręcona. – Kuku! Odwiń sreberko. Zjedz kawałek czekolady. Tylko mi tutaj nie stękaj. Uwierzyć masz. A nie marudzić i się bać. Biorę do ust twardy kawałek, lecz nagle wypluwam kleistą marę. – Kukułko! Zarazo jedna! Ode mnie to bierz. Takiej nie przełknę, skosztować nie mogę. Ta czekolada kwaśna jest. – A widzisz łachudro! Posłuchaj co kukam. Gdyby miał smak czekolady, uwierzyłbyś w ducha? –W Duszka Czekoladka? Jak babcię kocham… wcale. – Dziadka też? – Dziadek zszedł. – Zgadza się. A zatem zjadłbyś i co? I pstro! A tak… przestałeś być cymbałem. A teraz pozwól, że do zegara się cofnę, bom pióra zmoczone mam całe. – Jak to? Co Twój dziób znów pierdzieli? – Tylko roztropnie kukam. To fajnie, że uwierzyłeś w ducha, lecz przestałeś wierzyć, że dach przecieka. Pamiętaj, że chodzisz po ziemi. Naprawa czeka. To i owo trza zmienić.
-
Pozdrawiam ponownie→CafeLatte:)→AOU:)→Gosławę:)
-
– Posłuchajcie co wam powiem. Jam jest Smarkatus, wasz Wódz najukochańszy ze wszystkich, którzy mogą po mnie nastąpić. Taki okaz w mój deseń, już wam się nigdy nie trafi, gdy kiedyś zobaczę swoje oblicze w lustrzanym ostrzu kosy. Widzę uśmiech na waszych oczach, gdy słyszycie moje słowa? – Że taki okaz nam się nie trafi? A kto cię wybrał, chociaż twarze nasze śmiejące ? I dlaczego mówisz jak stary. Masz dopiero dziewięć lat. – Nie przerywaj Wodzowi. Popsułeś całą tyradę. Nie umiesz się bawić jego zabawkami. On chce dla nas jak najlepiej. – A ja zgubiłam lizaka. Wodzu, gdzie on? – Białowłosa! Ty mi tutaj o lizaku słów nie rzucaj. Mamy wojnę za pasem. Kto nie wierzy niech sprawdzi. Szykujmy się. – Ja sprawdziłem i nic mi w rękę nie strzeliło. – Wszyscy mamy iść? Nawet ci co szukają lizaków? – Tak. Jak jeden mąż. – Ja nie jestem mężem, tylko małą dziewczynką. A lizaka znalazłam. – Cicho głupia – głos biegnie z tyłu. – Wódz wie co mówi w tej chwili. – Nie tylko w tej. On wie w każdej. Niech żyje nasz pan i władca. Kto twierdzi inaczej, poza kółko z nim. Na manowce odtrącenia. – A jak długo będziesz Wodzem? Ja też chce się pobawić we władcę. Niech mnie też umieją słuchać. – Mam dopiero dziewięć lat. Jeszcze długo nie będziesz rządzić, niewiasto. – Ale my wszyscy mamy ciągotki do tego, żeby powodzować sobie. Chociaż trochę. – Głupi jesteście. Za mądrze mówicie. My za mali na takie poważne dysputy. – Cicho tam z tyłu. Wódz powtórnie przemówi z przodu. On zawsze z przodu. Ale się nie wywyższa. Stoi na tym samym poziomie jeszcze w pionie. Kto myśli inaczej... – A zatem drodzy wojownicy, bierzmy do ręki… – To nie wódz, to zbereźnik. Właśnie miałam w buzi i musiałam wypluć. – Cicho tam! Słuchajcie do końca! – ...stare kapcie, proce, skarpetki z piaskiem w środku... – Uwolnijcie biednego pieska, barbarzyńcy jedne. – Z piaskiem, głupolu! – A co ja słyszałem? – Raczej nie to co ja. Wnerwiasz Wodza. Aż usiadł na nocniku. Tak się przejął. – To ja sobie idę. – Coś ty! Nic nie rozumiesz? To jest nocnik strategiczny. – Strate… co? – Siedźmy znowu, bo Wódz wstał. On nam wytłumaczy. Słuchamy cię. Przemawiaj. Tyś naszą osiką! – Ostoją, głupolu. – Drodzy rodacy. Sprawa jest bardzo prosta, lecz zakrzywiona. Musimy zwyciężyć raz na zawsze, tego co nam życie nieustannie uprzykrza... niestety jeszcze nie św. pamięci, kurdupla Pamperusa. – Tak, tak, zwyciężyć Pamperusa. Jesteśmy wszyscy za. Nikt nie jest przeciw. Dobrze tylko, że nasz Wódz się wstrzymał, siedząc na nocniku. – Jestem za! Przecież rzekłem. A jak mówiłem, to przemilczałem głupoty. – Wodzu… tylko w jaki sposób. Nie podejdzie tak blisko. Jest mały ale przemądrzały w nogach. – Ale tylko jeden. A ja mam całą armię klonów. Czyli was. I nocnik. – Proszę wodza, jestem małą dziewczynką, ale przepraszam... na co nocnik w czasie bitwy potrzebny. – Wojowniczko ty moja. Do jakiej bitwy? – Przecież mamy iść na wojnę. Tak powiedziałeś Wodzu. – Żeby podnieść wasze morale. – Ja mam apetyt na morele. Dacie mi trochę? – A ten znowu swoje! Słucha brzuchem a nie uchem. Bo rozumem, to mu się w pale nie mieści. – Przestańcie gadać o jedzeniu. Wódz przemawia dzisiaj słowami. – Jakoś nie słychać. – Faktycznie. Usnął. – Ale dlaczego? Tak nagle? – Śni mu się strategia wojenna i nowe pomysły. Dlatego. Nasze dobro jest mu bliskie. – Nocnik ma pod głową. – Na pewno słyszy dudniące armaty. – Cicho wy. Obudziłem się. Rzeczywiście. Wyśnił mi się plan działania. Wiem jak zwabić małego Pamperusa. Nocnikiem. – Całym? Dla nas nic nie zostanie? – Dla dobra naszych braci, nic. Tyle czasu biedak dźwiga ciężar, to jak usiądzie na tronie, to będzie w siódmym niebie… i da nam spokój. – Miejsce na tronie jest dla ciebie, Wodzu. Nie dla niego. Tyś naszym zaparciem. – Poświęcę się dla sprawy. Będziecie jeszcze o mnie ballady śpiewać. – Za twojego życia już musimy... czy przy trumnie? – Co wy gadacie, płaczki jedne. Nasz wódz będzie wiecznie prawie żywy. – To nici z naszych śpiewów. Przy żywym wokalować nie wypada. To tak, jak byśmy go na drugi świat wyganiali. – Wodzu, mam pomysł. Połóż się i udawaj nieboszczyka, a my będziemy udawać, że śpiewamy. Jak zejdziesz - oby twój żywot trwał i trwał - to będzie nam już łatwiej. No dalej. To jest sprawa niecierpiących zwłok. – Skończyłam lizaka następnego. Mam pustą buzię. Mogę też śpiewać. Tak sobie myślę… nie męczmy naszego wodza. Ja mogę udawać zwłoki. – Ty? Jak dostaniesz apetyt na lizaka, to od razu powstaniesz z martwych. – Wódz się dziwnie rusza i mruczy. Co jemu jest? – Założyłem mu folię na głowę, żeby było mu łatwiej udawać… – Niech ktoś zrobi dziurę Wodzowi. Natychmiast! Oddech mu wleci. No dobra. Dyszy. W samą porę, gdyż w tym momencie wchodzi Pamperus. Grzecznie pyta: – Macie dla mnie nocnik? – No wreszcie. Musieliśmy sobie jakoś czas umilić. Długo nie przychodziłeś. Co ciebie zatrzymało, mój ty drogi przyjacielu? – Ciężar. Ale w końcu przezwyciężyłem przyzwyczajenie dla dobra sprawy. Wyrzuciłem wkład. Od razu jest mi lżej. – No to bierz nocnik i spadaj. Nam też będzie. – No i co… Wodzu? A co z wojną? Wróg nam zabrał i nawet nie podziękował. – Gdyby podziękował, to byśmy mieli dług wdzięczności. Nakichać na niego. ~ Trzeba było o tym wcześniej pomyśleć. – Tak dla jasności sprawy: żadnych wnętrzności jadł nie będę. Co to, to nie. – A ten znowu to samo. To już lepszy Pamperus. – Ciekawe, czy już menażkę z uszkiem zapełnił? – Jesteście wstrętni. Znowu musiałam wypluć kawałek lizaka. A już prawie sam patyczek został. Brakowało tak niewiele. – Gdzie jest wódz? – O tam… ucieka. Pampersy założył. – A to ci cwaniak strategiczny. No tak. Wróg dał w zamian za darowiznę pojednawczą: świeże, nieużywane. – No to fajnie! Kota nie ma, chata wolna. ~ Jeszcze zatęsknimy za kiciusiem. Jak się jemu oczy otworzą, to nam się zamkną. – Przecież jesteśmy: w szczerym polu. ~ W szczerym też można tęsknić i zamykać. – Raczej w szczerbatym. Połowę rzepaku wcięło. – Widocznie Pamperus toaletę z żółtych kwiatków kleci. – Najlepiej niech razem ze Smarkatusem wybuduje. Kolorek dla nich w sam raz. – Dla nas też. Uderzmy się w samokrytyczne piersi. – Co racja, to racja. – Ja nie mogę, bo jeszcze nie mam. Uderzę rączką w lizaka. – Dobrze, że Wódz tego nie słyszy. – Nie taki diabeł straszny jak go malują. – A jak przestaną?
-
@AOU Akurat zerkłem:)→Miło Cię widzieć:)→Zamiast kasztanów wytaśtałem kłębki kurzu:) Może też pomogą:))→Pozdrawiam Cię. @Gosława Gosława:)↔Dzięki:)→Nigdy złośliwie nie piszę. Po prostu mam czasami dziwne poczucie humoru:) Pozdrawiam:)