-
Postów
2 766 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
@Łukasz Jasiński ↔Dzięki:)→No przecież, że tak)↔Pozdrawiam:)
-
Do własnej melodyjki dwa krasnalki on i ona żyją hen nawet trochę nie są razem tak to jest na zielono pomalujmy im ten dzień by zanucić gromko śpiewnie głośny szept: nie śpij grzybku w swojej baśni przeznaczenie zbudź i szlus niechaj wreszcie coś załatwi musi móc *** wilki sarny i zające szumią też jak rozwiązać ów dylemat licho wie dziś na żółto popaćkajmy każdy cień żeby zabrzmiał znów radośnie cudny śpiew: nie śpij grzybku w baśni nawet pytaj licha przecież wie ale myśli ma koślawe w kwestii tej *** wtem na niebie całą gębą gwiazdka lśni nawet księżyc zapytuje czy to tyś każdą stroną jest zdziwiony jego zmysł więc śpiewajmy najradośniej także dziś: aleś durny ja to przecież piękniej cieplej uwierz mi wiatr wiosenny nam to rzecze w dłuższe dni
-
Wioska, którą widać tylko od wewnątrz
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dawny tekst nieco zmieniony. Tyle mi nagadał o tajemniczej krainie, że w końcu postanowiłem zaspokoić nie kochankę, tylko ciekawość i z nogi na drugą, powędrować. Może dlatego, że tkwi we mnie wrodzona tęsknota za przygodą, niczym gwóźdź w ścianie. Zasadnicza różnica między gwoździem, a mną polega na tym, że mogę chodzić, a on nie. Czy istnieją dodatkowe aspekty rozróżnienia w sensie intelektualnym? Trudno stwierdzić. Gwóźdź milczy jak wbity. A zatem wędruję po różnych bezdrożach, szukając czegoś, co nie widać z zewnątrz, jedynie od wewnątrz. Inaczej mówiąc: węzełków z wiatru na dywanie z myśli. Zupełnie niespodziewanie wchodzę do obszernej wioski. Dziwnej trochę, gdyż na dachach dostrzegam wiele ogromnych szpilek. Niektóre oklejone skrawkami zakrzepłej mazi nijakiego koloru, lśnią blado i niewyraźnie. No nic, myślę sobie. Najważniejsze, że zacząłem i doszedłem. Tubylcy biegają na wszystkie strony, spłoszeni i nieco zdenerwowani. Chyba mnie widzą, ale tylko wzrokiem. Całą resztą spieszą gdzie indziej. Przynajmniej takie sprawiają wrażenie. Po chwili wszyscy siedzą w wielkiej chałupie, zbudowanej nie wiadomo z czego. Panuje ogólne podniecenie. Nie wiem, czy ze strachu, czy raczej z połowy radości na fundamencie kolczatej nadziei. O dziwo rozumiem tubylczą mowę. Jest to dla mnie tak samo niepojęte, co przydatne, więc przestaje dumać nad zaistniałym fenomenem. Słucham uważnie z ostatniego rzędu leżących pni, o czym tak zawzięcie dyskutują. Nie wiem co jest grane, ale uszy nadstawiam. Właśnie przemawia… chyba jakiś przewodniczący całego zgromadzenia. – … mówiąc kolokwialnie, wielka dupa nad nami zawisła. Znowu to samo. Pytam was: co robimy? Sytuacja jest zdecydowanie gorsza niż poprzednio. Są dużo większe, a to co nad nimi bardziej ciemniejsze. Jedyna pociecha w tym, że podtrzymka wygląda na bardziej solidną. Pytanie: jak długo wytrzyma? Uważam, że nasze działania powinny być natychmiastowe, póki jeszcze otumanione letargiem. – Działania otumanione letargiem? – Proszę się nie wcinać… kto jest za, kto przeciw, a kto wyszedł w czasie? Słychać wielki szum na sali. Po chwili wszyscy są: za. Lecz to nie koniec pogawędki. – Masz racje, że powinniśmy natychmiast. Tylko w jaki sposób? To nie to samo co poprzednio. Wtedy chodziło o dzieci. One nie są głupsze, ale siła umysłów mniejsza. Jakoś daliśmy radę. A teraz chodzi o dorosłych, o których nie wiadomo, gdzie łażą oraz w jakich ilościach. – Trudno wywnioskować. Dzieci też żeśmy nie odnaleźli, ale jakoś minęło. Teraz należy postąpić zupełnie inaczej i z większą mocą. Dużo większą! Siedzę, słucham jak serce dzwonu i zupełnie nie pojmuję, o czym tak zawzięcie dyskutuję. Co zwisa, jakie dzieci, o jaki letarg chodzi. Postanawiam, że po prostu wstanę i zapytam. Są wnerwieni, ale nie wyglądają na niebezpiecznych. Zabieram głos: – Przepraszam, że tak bezczelnie ustami zagadnę, ale jestem tutaj przypadkowo i ciekawi mnie bardzo, w czym problem. Jeżeli nic nie stoi na przeszkodzie, to proszę wytłumaczyć, co to za kraina i co wam wisi na przykład? Jeżeli waszym zdaniem jestem bezczelnym chamem, który tka nos w nie swoje sprawy, to pójdę spiesznie precz, bo życie miłe jest mi. – Miłe też nam. W tym cały szkopuł. Może przewodniczący lepiej wyłoży. – Jak pan do nas trafił? – pyta wspomniany wyżej. – Przypadkowo... to znaczy nie całkiem. Szukałem waszej krainy… wioski… no tego tam. – Dzięki za szczerość. Może gdyby sytuacja nie była nad nami taka napięta, to byśmy panu przywalili prosto w mordę, za naruszenie własności prywatnej, ale skoro jest jak jest, to powiem w czym rzecz. – Będę wielce zobowiązany. – Jakby tu zacząć… kilkadziesiąt metrów nad naszą wioską, wisi gęsta i mocna pajęczyna, która jest niestety prześwitująca. – Dlaczego niestety? – Bo gdyby taka nie była, to byśmy nie musieli oglądać tego, co tam w środku leży. To znaczy: na wewnętrznej stronie. – A co leży? Pan Przewodniczący patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby widział przed sobą czubka pająka. Nie odpowiada na zadane pytanie, tylko wyprowadza na zewnątrz poza wspomnienie progu. Za nami podążają inni, widocznie ciekawi reakcji. Wiele już w życiu widziałem, aczkolwiek przyznać muszę, że widok raczej przygnębiający. Rzekłbym nawet: klaustrofobiczny Rzeczywiście. Zgodnie ze słowami wodza, nad głowami zwisa biało szara gęsta siatka. Trudno z dołu stwierdzić jaką grubość ma poszczególna nitka. Niewątpliwie są bardzo wytrzymałe. Całość nieustannie drga w absolutnej ciszy. Gdyby na tym zakończyć opis… no to cóż… pajęczyna nad głowami i tyle. W sumie nic strasznego. Można przywyknąć. Niestety, jak wspomniał pan wódz, owa zasłona nie jest sama... to znaczy w bardzo wielu miejscach wybrzuszona do dołu. W ogromnych lejkach spoczywają nie mniej ogromne, czarne ćmy lub temu podobne stworzenia. Ciała prześwitują przez siatkę, a zatem sprawiają wrażenie szarych. Rozpiętość skrzydeł może dochodzić do kilku metrów. Określenie dokładnych rozmiarów jest raczej wątpliwe, chociażby dlatego, że są nieco zduszone, spoczywając we wspomnianym lejku. Nad nimi, na dość małej wysokości, biorąc pod uwagę proporcje, prześwituje gęsta ciemność. Określenie: gęsta, trafnie obrazuje daną sytuacje, z uwagi na bodźce psychiczne, gdyby na owe zjawisko za długo patrzeć. Człowiek ma wrażenie, że cząstki umysłu, wsysa ciemność. – No i co. Ładne? -– słyszę pytanie z tyłu. – Średnio, szczerze mówiąc. Widziałem ładniejsze widoczki. Chociażby w sypialni. A tak w ogóle, skąd ta siatka i cała reszta? – Siatka… z nas. – Z was? To tak… z was. Że też o tym nie pomyślałem. Głąb ze mnie i tyle. A tak na poważnie, to z czego? – No z nas. Mówię przecież. Głuchyś? – Nie, bo nie bardzo rozumiem. – Ona wisi od zawsze, tylko jest przeważnie pusta. I tego nad nią też nie ma. Jestem w tej chwili głupszy od najdłuższego skrzydła paskudnej ćmy. Co za kit farmazoński wciska. Przecież to jakiś absurd. Zadaje ponownie rzeczowe pytanie i oczekuje jednoznacznej odpowiedzi. – To znaczy dokładnie z czego? – Z dobra… albo raczej z braku zła. – O… to rozumiem. Wszystko jasne. A niby skąd to dobro? – No z nas. Mówię przecież. – Czyli ta cała koronka, jest emanacją dobra, które macie w sobie. Chroni was, tak? – No to jesteśmy na krzywej prostej – słyszę jakiś głos z tyłu. – Pan Przewodniczący potrafi jasno wytłumaczyć, co i jak. – Durnia ze mnie robicie!? – krzyczę, targając włosy na cały głos. – Mam uwierzyć w tę waszą bajkę. Wierzę w to, co widzę. – My też. W tym cały problem. Musimy wygonić lub jeszcze lepiej zniszczyć, to co w środku i wyżej. – „To co w środku i wyżej” mówisz. A czym i co to jest? Znowu jakieś kreowanie rzeczywistości? – Niestety. Czasami mącą nam obejście osobniki, które kryją w sobie wiele zła, lecz działają w białych rękawiczkach i uchodzą za dobrych. – To macie nawet rękawiczki? A po co wam tu? – Wiesz o czym mówię. – Kiedy milczysz, to owszem. Oczywiście. Przepraszam. O skarpetkach, to już nawet nie wspomnę. Proszę nawijać. – W ostatnich dniach, kilkunastu naszych, odeszło… – Na wieki? – Proszę nie przerywać z łaski swojej. O czym to ja mówiłem? – O łasce. – No tak. Domniemamy, że właśnie oni wytworzyli sufit nad nami. Oprócz pajęczyny rzecz jasna. Chociaż prawdę mówiąc, może w niej są ich cząstki z czasów, kiedy byli jeszcze nie tacy jak teraz. Chcę w to wierzyć. To w końcu byli nasi. Gdy ciemność złudnie zajaśniała, popatrywali w nią, jak w jakiegoś boga, tym samym go powiększając. A później zniknęli. – A te cząstki skąd? – Nie wiemy. Czasami zło niczym rodzynek w ciastku. Niewidoczna, dopóki całość nie zjedzona. – No dobra. Mniejsza o ciastko, ale dlaczego was nie pozabijali skoro tacy źli, tylko sobie poszli. – A po co mieli zabijać, skoro wytworzyli narzędzie zniszczenia, wiszące nad naszymi głowami. – To czemu one potulnie wiszą. Powinny atakować. Sjestę mają, czy co? – Póki co, są uśpione siłą siatki, lecz nas lęk przybiera na sile, przez ciągłą świadomość zagrożenia. Rodzi chęć odwetu. A to z kolei osłabia ochronę. – Wiem. Kiedyś od moich pradziadów usłyszałem, że zło należy dobrem zwyciężać… – Taa… tylko nie przesadnym. My też to znamy. Tylko jaki mamy z tego pożytek? Żaden. – Trzeba by to zniszczyć, tak nie... za ostro… z wyczuciem. – Człowieku! Co ty gadasz! Tym bardziej, że wiesz gdzie jesteś i co jest nad nami. Usilnie myślę o możliwości pomocy. Czy w ogóle istnieje jakieś rozwiązanie wiszącego problemu. Załóżmy, że istnieje jakiś radykalny sposób, który zniszczy co trzeba. Tylko, że chamskie w złości działanie jeszcze bardziej wzmocni uśpione moce lub nawet przebudzi. Nie mówiąc już o tej… wielkiej ciemnej chmurze, która wisi nad nimi i tak naprawdę nie wiadomo, czym jest. Raczej można przypuszczać, że ma drapieżne motylki pod opieką. Może są wytworem jej wyobraźni. A skoro tak, to… muszę przestać rozmyślać intensywnie, bo zaczynam być pogubionym w tym wszystkim. – Ej! Wymyśliłeś coś? – słyszę pytanie. – Dobrze by było, gdyż zaczynają drgać podnieceniem do ataku. – Kto? – Ćmaki. – O cholera. Czyżby samo rozmyślanie o formie zemsty… bardzo drgają? – Zobacz sam. Spoglądam w górę. Rzeczywiście, nitki leciutko falują ruszane od wewnątrz. Na szczęście nie wygląda to groźnie. Chyba mamy jeszcze trochę czasu. Nagle dostaje w głowę. Nie obuchem, jeno pomysłem. Po rozgarnięciu gwiazd, zagajam: – Trzeba doczepić od spodu wielkie ciężary, w miejscach gdzie spoczywa nadzienie. Naciągnąć pajęczynę prawie do ziemi, a później nagle puścić… – A… rozumiem twój zamysł, choć zaiste śmieszny. Lecz to nie ważne. Byle był skuteczny. Ujrzymy inne światło. – Tylko skąd wiadomo, że po drugiej stronie ono jest? – Nie wiemy, ale przedtem było. To może nadal jest. No chyba, że to ciemność przebrana za światło? – Lepiej nie rozmyślajmy aż tak daleko, bo to jeszcze ostudzi nasze zamiary. A zatem naciągniemy dobro, wystrzelimy nim mniejsze zło, żeby przebiło to większe w bardzo wielu miejscach jednocześnie. Czyli tak jak mówiłem. Zło dobrem pokonamy za pomocą innego zła, ale w dobrej wierze, bo samo zginie, niszcząc przy okazji zło o wiele potężniejsze, co zalega nad nim, mając pod spodem jedno i drugie, a obydwa należy pokonać. Proste. – Czy ja wiem. Dla mnie to trochę skomplikowane, ale jestem za. – A co ze złymi umysłami waszych braci, jeżeli zrealizujemy nasz zamiar? – Tego nie wiemy. Dzieci nie wróciły. – Czyli co… zaczynamy. Tylko jak? Skąd wziąć takie wielkie ciężarki. A co ważniejsze: kto uniesie w przestworza i pozawiesza gdzie trzeba. Wychodzi na jaw, że z tym nie ma żadnego problemu. To znaczy: jest, ale łatwy do zawieszenia. Pan przewodniczący nagle sobie przypomina, że w pobliskiej krainie, też niewidocznej z zewnątrz, mieszkają tak zwani: Wielcy Obojętni. A co ważniejsze, posiadają skrzydła. Wnętrza ich zioną pustką, ale wbrew pozorom dużo ważą, silni są, a na dodatek o nic nie pytają, tylko wykonują zleconą robotę, jeżeli otrzymają odpowiednią zapłatę. Po prostu chodząco – fruwające ciężarki. Mnie natomiast nurtuje pewne pytanie. – Skoro światło jest zakryte, to skąd dzień u was? Przecież powinno być raczej ciemnawo, nieprawdaż? – Ano stąd, że to ciemne światło, ale inne od tego o którym wspomniałem wyżej, że takie może też być. – Aaa… no tak. Nie bardzo jarzę tych zależności i powiązań. Ciemne światło… pierwsze słyszę. – Nie wszystko co świeci, musi być jasne tak naprawdę. Czasami to zmyłka. – Rozumiem. Taki cover światła. Czyli jak rozbłyśnie te dobre… to jak rozróżnimy jedno od drugiego? – W tym problem, że nie rozróżnimy. Zło powinno po prostu zniknąć, lecz pewności nie ma. Są nie do rozróżnienia, bez wniknięcia głębiej. Mogą też pozostać w pomieszaniu, niestety. Wtedy chodzi o to, jakie są proporcje. Na naszą korzyść, czy przeciwnie. – Niewiele z tego pojmuję, ale nieważne. Po krótkim czasie Wielcy Obojętni tłumnie przybyli. Ciekawe, w jaki sposób dali im znać… oraz ile kasy dostali. Tego nie mogę od nich wydobyć. Chodzą po całej krainie, uważając na domostwa, by nie rozdeptać i pozostawić w całości. Za to im nikt nie zapłacił. Po chwili fruną do góry. Łapią pazurami pajęczynę i przyciągają w kierunku ziemi. Mimo, że puści wewnątrz, to ciężar ciał jest znaczny i ciągle rośnie, gdyż mieszkańcy napełniają ich wnętrza, chęcią niesienia dobrych uczynków po całej okolicy. Ale to zaś. Teraz nie mają na to czasu i spokoju. Patrzą ciekawie, co z tego wyniknie. Ćmy wewnątrz coraz szybciej ruszają skrzydłami. Dręczy nas obawa, że przed wystrzeleniem wyfruną na zewnątrz i będzie po sprawie. Nie zdążyły. Wielcy Obojętni będąc blisko ziemi, nitki z łap raptownie wypuszczają. Wszyscy jednocześnie. Ćmy lecą do góry w szalonym pędzie, przebijając ciemność. Nagła jasność oczu mieszkańców nie poraża, bo i tak jest w miarę jasno. Większość stworów znika, lecz nieliczne spadają na szpikulce, zamieszczone na dachach. Myślę sobie patrząc na to wszystko, że przecież musieli już kiedyś ten zabieg strategiczny zastosować. Czyżby zapomnieli? Tylko oni? *** Wychodzę z wioski. Idę prosto przed siebie. Odwracam się. Pusta ziemia i puste niebo. Stoję jakiś czas w miejscu. Słońce praży niemiłosiernie. Znowu podążam w pierwotnym kierunku. Widzę mały staw. Na środku wystaje kawałek muru. Promienie migoczą w czystej toni jak srebrne rybki. W czerwonej cegle tkwi gwóźdź. Wchodzę do wody, choć jej nie czuję. To zapewne z przemęczenia. Z łatwością wyciągam żelastwo ze ściany. Z powstałej dziury wylatują całkiem spore ćmy. Zupełnie mnie ignorują. Lecą w określonym kierunku. Coś nie coś jarzę. Biegnę za nimi, ile mam jeszcze sił. Widzę małą chmurkę przed sobą. Jest coraz mniejsza. Cholera jasna. Nie dogonię ich. Pomylę drogę. Obraz coraz bardziej niewyraźny. Pot ścieka do oczu. Znowu dostrzegam szarą zamazaną plamę. To chyba one. Nie, bo coraz wyraźniejsza i prostokątna. Z boku napływają ściany. Uderzam w drzwi. Słyszę głos: – Co pan wyprawia na korytarzu. Proszę wracać do łózka. Został pan znaleziony na zewnątrz. Wyczerpany, odwodniony i ogłupiony. Marsz do łóżka i wypocząć. Dostał pan głupiego jasia, w związku z tym. – Nie jestem w związku z żadnym Jasiem. A poza tym, wolałbym mądrego. – Mądry ma urlop relaksujący. Udaje głupiego. Chyba… hmm. – Musujący? Taki z bąbelkami? Nie ważne. Jak wróci, to go wypiję. – Oczywiście. A teraz proszę leżeć i nie miętosić zasłonkę. – Mam nie merdać ogonkiem, bo spąsowiało pani lico? A co mnie to obchodzi. – Chce pan dostać drugiego Jasia? – Dziękuję. Nie lubię tłumów. ````````````````````````````````````` Leżę i patrzę w sufit. Coś tam krąży wokół lampy. Akurat wchodzi jakaś inna pani ubrana na biało. Zadaję pytanie: – Co fruwa? – Gdzie? – pyta środkowym policzkiem. – Tam. – Ćma, proszę pana – odpowiada prawym uchem. – Ćma? A co to? -
trudno w to uwierzyć zaakceptować też nie można nic naprawić gdy wiesz że jest jak jest odeszły słowa chciane wiosenną ścieżką już choćbyś oddał wszystko nie wydarzy się cud a jeśli tam pod niebem gdzie księżyc gwiazdką lśni spotkam śliczną ciebie więc pozwól się choć śnić
- 4 odpowiedzi
-
11
-
Zanucisz...
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Alicja_Wysocka ↔Dzięki:)↔No nie bardzo właściwie. Wziąłem dawną Villanellę, i pozmieniałem znacznie, by nowy sens, był:)↔Pozdrawiam:) *** @andreas ↔Dzięki:)↔Skoro tak twierdzisz:)↔Pozdrawiam:) *** @Jacek_Suchowicz ↔Dzięki za wierszyk, com poznał, a który nawiązał:)↔Pozdrawiam:) -
@Konrad Koper ↔Dzięki:)↔Tak też myślałem:)↔Pozdrawiam:) *** @Leszczym ↔Dzięki za uśmiech:)↔Pozdrawiam:)
-
@UtratabezStraty ↔Dzięki:)↔Lubię pisać różnym słowem. To zależy, co w głowie. Pozdrawiam:) *** @peter26 ↔Dzięki:)↔Miałem taki zamiar, by taki klimat zachować:)↔Pozdrawiam:)
-
W Teatrze
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Jacek_Suchowicz ↔Dzięki za wiersz:)↔Raj dla oka, raj dla ucha, jeno patrzeć, jeno słuchać. Pozdrawiam:) *** @andreas ↔Dzięki:)↔Tak. O teatrze życia, raczej tekst ów:)↔Pozdrawiam:) -
@poezja.tanczy ↔Dzięki:)↔Ano paczka fajna, tudzież zabawna↔Pozdrawiam:)
-
@poezja.tanczy ↔Dzięki:)↔Taki też lód jest, że wywiej poza kres:)↔Pozdrawiam:)
-
@Wiesław J.K. ↔Lubię tak pokręcić tekst:)↔Pozdrawiam:)
-
Zapętlenie Umysłu
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Wiesław J.K. ↔Dzięki:)↔Faktycznie. Tak bywa z moim pisaniem:)↔Pozdrawiam:) -
*** zanucisz ptaszku jeszcze piosenkę żółto błękitną wiosną zapewne po przebudzeniu wyśnionym wierszem całością skrzydeł jakże najchętniej lecz w śnieniu nadal trele zaklęte zanucisz ptaszku jeszcze piosenkę z dnia na dzień w lesie jaśniej i piękniej magiczny promień wspomóc cię zechce po przebudzeniu wyśnionym wierszem zwierzęta drzewa wierze uległe że tyś nie zwątpisz i przecież zechcesz nucić zieloną leśną piosenkę lecz czas upływa wciąż coraz prędzej czy aby z nami jeszcze tu jesteś w baśniowym lesie wyśnionym wierszem gdzie treli różnych pewnie tam więcej drzewa ozdobisz poezji lśnieniem stamtąd zaniesiesz leśną piosenkę by urealnić wyśnione wiersze ***
-
kiedyś cię spotkam na Twojej ścieżce lecz nie chcę czekać wolałbym wcześniej
-
Dawny tekst powtórkowy * Fiem że jesdem gópi słyśałem że opużniony w lozwoju Pan dochtór powidział że mnie naprafi Uczę szę napisywać co pszeszywam fszyscy się ze mnie śmiejom gdy lobię glupoty Ja też Fajnie tag **** Minął czas. Piszę trochę mniej błęduw. Klopki też. Cieszę sie cholernie. Mam lepszy mózk. *************** Przestali mnie lubić, bo jestem mądrzejszy od nich. Mam wrażenie, że czują się przy mnie niezręcznie i głupio. I pomyśleć, że uważałem ich za prawdziwych geniuszy. Nie wypominam im tego. Nadal szanuję i lubię, ale to już nie to samo co kiedyś. ********************* Mam napady niekontrolowanej paniki i agresji. Być może przyczyna tkwi w tym, że jestem niezrozumiany dla otoczenia. Nie pojmują prostych sformułowań. To najbardziej wnerwia. Chodzi o to, że ta przesadna inteligencja, łatwość zdobywania wiedzy w różnych dziedzinach, zaczyna mnie dziwnie przytłaczać. Czuję się wyobcowany. Trudno nawiązywać rozmowy. Pomału nie mam o co pytać, bo wszystko wiem lub przewiduję odpowiedź, która i tak jest poniżej moich oczekiwań. Sądzę, że w zwykłych, codziennych sprawach, jestem emocjonalnie rozchwiany. Nieprzystosowany do codziennego życia. Jedno do drugiego nie pasuje. Co z tego, że zyskałem tak wiele, skoro być może straciłem jeszcze więcej. Sądzę na granicy pewności, że w najbliższym czasie nastąpi regres. Tyle tylko, że mam tego pełną świadomość. Stanę się takim jakim byłem. Może znowu szczęśliwym? Pytam sam siebie, ale cóż z tego, skoro tyle wiedzy we mnie, a w istocie wiem tak mało, o zwykłym sprawach i relacjach, między mną a człowiekiem. **** Jakby inaczej. Jak przefidziałem. Nudne to. Zaczyna się. Fiem to. Czuję. Tródniej pisze pobrawnie. Ale jakoś tag mi lżej. Chyba robię dużo błedów. * Dzieczi mnie lubjom. Frówałem wysogo, ale wruciłem. Padrzę na wyras: niebo. Chyba nie ma w nim bledu? Sam nie fiem.
-
Biblioteko! Jestem dziś w tobie. Tęskno spozieram wśród łanów książek, półek drewnianych jest to podpowiedź, że w głowie myśli są różnorodne. O tym że pragnę tak niezwyczajnie, czytać wolumin, gdzie myśl zaklęta, cieszyć rozdziały, tytuł zrozumieć, nawet leniwie treść zapamiętać Pływać w literkach zwiewnie leciutko, chociaż wykrzyknik nie szczędzi bólu, bo w bibliotece rozdziały przeszłe przyszłością inne, niektóre ściany wspomnienia tulą. A zatem śnię w tych słów krainie, na horyzoncie w książki klubie i jak ten wariat w czasie wciąż płynę, na przekór splatając śnione marzenia, lecz delikatnie na nutę luźną, zapętlam zdania chcianym rozdziałem, nim zegar zabimba, no cóż, za późno.
-
dziś w teatrze za kurtyną znów codzienność proza życia chociaż wszyscy jakoś żyją bo tak głupio ciągle pytać czemu jest tak nie inaczej kiedy w łeb nas walnie chichot losu co do gardeł skacze albo jakieś inne licho w dupę trzasnąć owe trzeba gdy kurtynę w górę społem to i tamto nam pozmieniać każdy zagra swoją rolę ech dołożę zwrotkę czwartą by pozytyw nie zaprzestać może lepiej czasem warto mieć umysłu trochę z dziecka
-
Zapętlenie Umysłu
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@peter26 ↔Dzięki:)↔No tak bywa, że dziwnie piszę. Czasami sam siebie, nie do końca rozumiem:)↔Pozdrawiam:) -
czyści szczotką sztuczną szczękę, co ma gęste włosy * zwiewa przed cukiernikiem, z pianą na ustach * liże lizaka językiem, przedziurawionym patyczkiem * lękliwy dzik ucieka przed zajączkiem z wystającymi szablami * tatuś pomaga wykręcić śrubkę mamie, z popsutym gwintem * siedzi przyklejony na ławce z dziewczyną, na której wisi kartka→świeżo malowana * wyciera chusteczką głowę teściowej, z postrzępionymi rogami * gra na flecie śwince morskiej, z pękniętym ustnikiem * babcia zakłada dziadkowi bandaż, a później go rozetnie * Zuzia daje potrzymać szczura braciszkowi, z białym futerkiem, wąsami i ostrym zgryzem * jedzie na hulajnodze z górki, która ma hamulec * tatuś przyniósł nutrię mamusi i obdziera ją ze skóry * wali czajnikiem w męża, co jest do cna okopcony, zakamieniały i z felernym gwizdkiem * do trumny wkładane są zwłoki, z otwieranym na zawiasach, wierzchem. * siedzi suczka w budzie, która głośno szczeka * pieści dłońmi jej piersi, z nieobciętymi paznokciami * nie chce dać jabłka kochankowi, z urwanym ogonkiem * Itd...
-
Tekst powtórkowy Zastygam z nożem w dłoni na krawędzi chaosu. Przepaść przede mną ogromna. Nie mam gdzie uciec. Szkoda, że nie dobiegłem do ściany. Mógłby chociaż walić głową w mur. Pozostało tylko jedno. Odwrócić się, by ujrzeć co jest za mną. Przyjąć na klatę dosłownie wszystko, cokolwiek zobaczę. Też tak uczynię. Czuję nagle pustkę w głowie i cholerny chłód. Za cienkie ścianki, a nie założyłem beretu. Widzę siebie na podłodze, ubabranego krwią ukochanej. Skąd wiem, że akurat z niej wyciekła? Pragnę ją znowu przytulić, ale krew przytulić trudno. Kawałek udka też. Zlatuje z mlasknięciem. Aż mi głupio. To chyba profanacja zwłok. Mówię: przepraszam. Na próżno, gdyż leży biedna w kałuży koloru pomidorka, dosłownie rozbebeszona i nic do niej nie dociera. O co tu chodzi? Rozumowanie spowite mgłą. Dokładam wszelkich starań, by włożyć wilgotne wnętrzności z powrotem do brzucha, jako zadośćuczynienie. To nie takie proste. Spływają mi z rąk. Zastygam jednak w zastanowieniu. Przecież nie mam gdzie. Ona już żadnego brzucha nie posiada. Ciało jak ten rozłożysty kwiat, rozmazane na parkiecie. Trochę ją zgarniam w jedno miejsce, by nie wpaść w poślizg przy wstawaniu. Wstaję. Lecz i tak mam wrażenie, że chodzę w gęstym kompocie z kościanymi pestkami. Ślizgam się na gałce ocznej i upadam wprost na ukochany bajzel. O mało co, a straciłbym wzrok, gdyby zostało nadziane na wystający szpikulec złamanego żeberka. Na szczęście musnęło tylko policzek. W nieruchomym wzroku jednej źrenicy, widzę wiele retorycznych pytań, lecz najważniejsze brzmi: dlaczego? Skąd mam do diabła wiedzieć. Przyszedłem, usiadłem, zobaczyłem. Ale to wszystko jeszcze nie jest najgorsze. Nie wiem, czy moje zmysły i ja, to jedno i to samo. On tu jest cały czas, jakby poza moją świadomością. Czuję jego obecność. Czasami najtrudniej uwierzyć w to, co po gębie tłucze, podpala wzrok i patrzy, aż popiół zostanie. Myślę intensywnie. A przynajmniej myślę, że myślę. Jak tu się dostał i czy to w ogóle możliwe. Muszę uwierzyć, że tak. Zniszczył nie tylko jej świat, ale także mój. Cholerny dupek morderca. Wystaje nieokreślonym obrazem z ciała, jakby pragnął oklasków z racji swojej wielkości. Przyszpilił ukochaną nie wiadomo czym, niczym motyla w gablocie. Na dodatek rozgarnął byle jak na wszystkie strony. Za grosz artyzmu. Dlaczego go nie zauważyłem, gdy upadłem na zwłoki? Nawet musiałem się o niego oprzeć przy wstawaniu. Świadczą o tym krwawe ślady moich palców na jego gładkiej, parszywej powierzchni. Jakiej powierzchni? Co ja plotę. Znowu ześwirowany warkocz? Przede mną pojawia się znikąd. Wielki jak góra, leży mózg. Wiem że to mój, chociaż nie wiem skąd ta pewność. Jak mogę cokolwiek myśleć, skoro ta szara ciastowatość istnieje poza mną. Teraz będzie mi łatwiej odszukać prawdziwe ja. Zaczynam się wspinać po ogromnych gąbczastych zmarszczkach. Wykrawam wielkie kawałki i szukam swoich myśli. Bezskutecznie. Odkładam dokładnie w to samo miejsce, żeby nie namieszać i nie zgłupieć do reszty. Dostrzegam jakieś dziwne wybrzuszenie. Tnę je nożem w nadziei, że znajdę swoje: ego. Niestety, nic tam nie ma. To tylko większa fałdka, odstająca od reszty. Nagle mam wrażenie, że leżę na: zimnej, płaskiej skale. Z góry ścieka woda, oświetlona słabym blaskiem dalekiej szczeliny, do której muszę dotrzeć. Na domiar złego, nade mną wisi to samo. Bardzo nisko. Prawie dotyka spoconych, zdenerwowanych pleców. A najgorsza jest przytłaczająca klaustrofobia. Wiem, że sufit cały czas nieznacznie się obniża. Czy zdążę wyjść, czy też zostanę nadzieniem skalnej kanapki. Żebym tylko do jakiegoś wgłębienia nie wleciał, bo wszystko wokół szare. Trudno zauważyć dziurę, przy słabym świetle. Gdybym został uwięziony na dobre, niczym sardynka w puszce, to będę czekał w ciemności na śmierć, nie wiadomo jak długo, nie mogąc nic na to poradzić. I znowu zmiana otoczenia. W oddali, prawie przy wierzchołku, widzę otwór w ogromnym mózgu. Podchodzę bliżej i zaglądam do wewnątrz. Na dnie spoczywa coś w rodzaju zwierciadła. Odbija błękit nieba. Jest dokładnie widoczne, a przecież otwór zasłaniam sobą. Czyżbym był przezroczysty. Spoglądam na dłoń. Nie widzę przez nią mózgu. O co w tym wszystkim chodzi. A może tylko w zestawieniu z lustrem, przenika przeze mnie światło? Zatem czaszka nie jest zupełnie pusta, skoro myślę, to co robię. Coś tam jeszcze jest. Część ukochanej jest schowana w podłodze. Dopiero teraz dostrzegam wokół wystające klapki parkietu pomieszane ze skórą i tłuszczem. Na jego umownym boku sterczy kawałek jelita. Musiało się przykleić, gdy rozrywał ciało. A wszystko czerwonawo-różowo-szare. Tatar do spożycia jak nic. Żółtko tylko wbić. Zdecydowanie coś ze mną nie tak. Nie mogę się połapać w tym wszystkim. Dziwaczne rozmyślania rozsadzają umysł. Przecież to moja najdroższa. Jak mogę tak spokojnie o tym myśleć. Układać obrazy gastronomiczne. Może dlatego, że od wczoraj nic nie jadłem. Ciekawe czemu? Odruchowo łapię głowę, żebym miał pewność, że jeszcze ją mam i myślę tym co trzeba, a nie czym innym. Obawiam się jednak, że to bardzo złudny spokój. Możliwe, że część bodźców, tych najbardziej ostatecznych, nie dotarła jeszcze do mojego mózgu. Broni żywiciela na wszelkie sposoby, rzucając przed nim zasłonę innych doznań, bym traktował to co widzę, jak swoisty spektakl z efektami specjalnymi i zapomniał o tym, co najbardziej boli. Lecz w końcu i tak trzeba będzie wyjść z teatru, przystanąć, popatrzeć i w jakąś rolę uwierzyć. Nagle widzę ogromne ręce. Obejmują pofałdowany, szary kopiec i zaczynają go dźwigać w kierunku nieboskłonu. Turlam się i spadam na coś w rodzaju trawy. Mam chyba sto procent pewności, że moja głowa nie jest pusta, bo gdy ją poruszam, to coś się obija o wewnętrzne strony i słyszę przytłumione odgłosy. Dotykam ją dwoma rękami i po raz kolejny jestem nieco zdziwiony. Kopułę czaszki mogę odkręcić. Też tak czynię. Odkręcam z kościanym zgrzytem, który skrzypiąc, rozwala echem ściany pustki wokół... ale nie nade mną i jakby niezupełnej. Wyczuwam jeszcze większy ciężar w środku. No cóż – myślę sobie – wyjmę i zobaczę, co to jest. Coś mi dzisiaj: zdziwieniami obrodziło, lecz za dużo tego. Przestaje to robić na mnie wrażenie. Trzymam w dłoni: żelazną duszę. Jednocześnie dostrzegam w oddali stół, chociaż pojęcia nie mam, skąd się nagle wziął. Coś na nim stoi. Podchodzę bliżej. To starodawne żelazko. Widzę też koszulę. Wiem, że to moja. Strasznie pognieciona. Jak psu z gardła wyciągnięta. Prawie odruchowo wkładam żelazo do wnętrza żelazka. Staje się gorące, chociaż dusza była zimna. Zaczynam prasować. Trudno mi idzie. Nie prasowałem już wiele długich lat, lecz za każdym przesunięciem gorącej powierzchni po cienkim materiale, jest mi dziwnie lżej. Widzę jak zgniecenia zanikają. Jakby coś ze mnie ulatywało i wlatywało jednocześnie. Niechcący dotykam gorącej części. Nie narzekam. Prasuję dalej, chociaż cholernie boli. Po jakimś czasie, wygląda świetnie. Gładka jak pupcia niemowlęcia. Odczuwam wielką ulgę. A nawet jestem szczęśliwy. Zakładam ją na siebie. Co z tego, że już jedną mam. A kto mi zabroni. Na ręce nie ma żadnych bąbli, ale ból nie ustępuje. W oddali widzę ciemną chmurę, a pod nią rozwieszony sznur. Na nim wiele powieszonych, brudnych, samotnych koszul. W porywach wiatru, wyginają się na wszystkie strony z przepalonymi dziurami. Jakby chciały się oderwać, jakby tęskniły, lecz wybór został im odebrany. Przygnębiający to widok. Mam wrażenie, że czas się do nich skończył. A zatem przemijanie też. Będą wisieć bez końca. Przy mnie jest spokojnie i w miarę jasno, ale jakoś mnie to nie cieszy. Nie patrzę już więcej w tamtą stronę. To ponad moje siły. Wiem, że nie mogę im pomóc. Nie mam takich możliwości. Jestem tylko. Z tym złudnym spokojem jednak coś nie tak. Przede mną, jakby znikąd, pojawia się szklana trumna. Unosi się lekko nad ziemią. Nie wiem dokładnie, co zawiera. Przed chwilą byłem przekonany, że jest blisko mnie. Idę w jej kierunku. Domyślam się kogo tam zobaczę. Jestem coraz bliżej. Spód trumny, porusza delikatnie zieloną trawę, na kształt obrazów, dotyczących mojego życia. Takiego jakie było naprawdę, a nie takiego, jakie ja widziałem. A niby skąd to wiem? W środku dostrzegam coś w rodzaju mgły. Snuje się wewnątrz nieustannie. No cóż. Zdziwienie mnie nie opuszcza. Mgła wolno opada na dno. Taki obiekt w trumnie jest dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Niczym w białym puchu, widzę: kwiat paproci. Jest dużo większy, ładniejszy. Oderwany od macierzystej rośliny, której tam nie ma. A jednak zakwitł. Ma coś takiego w sobie, co przyciąga mój wzrok. Nigdy go nie widziałem, nawet na zdjęciu, ale wiem na co patrzę. Nie mogę tego pojąć. Tej niezrozumiałej dla mnie sytuacji. Wiem tylko, że zakwita raz w roku. Czyżby tak samo raz... a później już cały czas? Krwawi, lecz za chwilę krew zamienia się w białego motyla. Przenika przez przezroczyste wieko i nagle znika. Mam wrażenie, jakbym miał coś przekazywane, obiektami i sytuacjami, które są mi znane lub poznaje je dopiero teraz. W przeciwnym wypadku bym nie wiedział, na co patrzę i zupełnie bym tego nie ogarnął. Nagle w absolutnej ciszy wieko się otwiera. Kwiat płynie w moim kierunku. Dlaczego nie mógł przeniknąć, tak samo jak motyl? Jest coraz bliżej twarzy. Widzę wszystkie szczegóły. Wchłania się przez nią do otwartej głowy, lecz z niej nie ucieka. Wiem o tym. Czuję przyjemne ciepło. Znowu stoję samotny w tym dziwnym świecie. Zakrywam czaszkę kopułą, którą zdjąłem, bo zaczyna padać. W tej chwili nawet głupi deszcz mnie raduję, bo jest taki: rzeczywisty, namacalny... lecz jednak nie chcę, żeby naleciał do środka. Mimo wszystko czuję, że wnętrze głowy coś wypełnia, a połączenie wokół robi się trwałe. Jest trochę bardziej ociężała, lecz jednocześnie lżejsza. Zgubiłem nóż, lecz nie odczuwam straty. Chyba dlatego, że jestem tak samo głupi, jak byłem na początku.
-
gdzieś w oddali dzwonki dzwonią jakby ktoś na coś zapraszał poetycko wszędzie wkoło uśmiechnięta wiara nasza pośród kwiatów hen na łące widać ścieżkę pozłacaną lśnienie słońca jest początkiem jak dywanem skryło całą tam horyzont lasu szarość drzewa tęsknią mgłą spowite czegoś jednak wciąż za mało znów zakwita prozą życie *** już nocka zalśniła gwiazdami księżyc choć świeci to śpi więc zaśnij cichutko dla ciebie czas jest a w nim upragniony twój sen
-
2
-
Możliwe Chwile
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Jacek_Suchowicz ↔Dzięki:)↔Bardzo mi przypadł do gustu Twój wierszyk:) Pod względem rymów, też:)↔Pozdrawiam:))) @andreas ↔Dzięki za całkiem zmyślny wierszyk księżycowy. A zatem współpraca, przeważnie popłaca:)↔Pozdrawiam:) -
lepiej na lodzie dupę stłuc i wstaniu sprostać niż na lodzie pozostać
-
Nagłe kopnięcie było bardzo bolesne. Szczególnie dla stołu, któremu o mało co, by nie starczyło nóg, do dalszego stania na czterech. Aż sztućce wewnątrz zmieszane, jęcząco zadźwięczały, a bliski sufit na nimi, zadrżał w pośladach. Wprawdzie kuchenny mebel, przewidywał taką możliwość, że w końcu do tego dojdzie, lecz miał cichą nadzieję w filcowych podkładkach, oddzielających go od podłogi, że nie będzie to takie gwałtowne i niespodziewane. No ale cóż. Nie pozostało mu nic innego, jak zlokalizować sprawcę. Sęk w blacie–(nie bracie)–, że nie było to takie proste, z uwagi na brak oczu. Lecz akurat w tym momencie, przeznaczenie przybiegło z pomocą, ogłuszając po drodze, chichota losu. Dziecko dzierżyło solidny, srebrzysty gwóźdź, w małej żywotnej rączce. A ta, sterowana błyskiem nowego początku, wyrypała – na wspomnianej desce stołowej – nie tylko oczy, lecz także, uszy, a nawet usta i jakieś tam inne fidrygałki. Wtedy kopnięty mebel, jakby na chwile przysnął, śniąc o lśniącej, gładkiej podłodze, na której spoczywał. Między jawą a snem, słyszał też dziwne odgłosy, jakby duchy fluidami rypały. Po przebudzeniu, natchniony szóstym zmysłem trzeciego kantu, spojrzał w kuchenny kąt. Ujrzał drugi stół, z rozkosznie uszkodzoną, nadłamaną nogą, lecz całkiem sprawną. Jednak najdziwniejsze było to, iż teraz obydwa stoły, miały oczy, uszy oraz uśmiechnięte blaty, na których widniały także, niewielkie, pięciopalczaste ślady utalentowanych paluszków. Z tego wszystkiego, sztućce pozostały zmieszane, swoimi gładkościami. Niektóre szaleńczo, inne mniej trochę. Jednak żadne nie chciały szukać, przypisanych im miejsc. Postanowiły, że tak będzie ciekawiej. Przecież, jakby nie było, stanowiły: wnętrze wnętrza stołów. Czy Dziecko jeszcze powróci i jako prawowity Nowy Rok, wyrypie na stołach→2025? I komu ziści, lub nie ziści? A to już sprawa Krainy Niedomówień, gdzie przyszło na świat.
-
ty z.nów księżycu świecisz szaleńczo zieleń obłoków mieszasz z błękitem klapką na muchy strącić cię z chęcią co tylko zaćmisz będzie odkryte lecz nie rozganiaj na niebie gwiazdek co ślicznym złotym świecą kolorem bo ktoś ci jeszcze strony przytrzaśnie jasne ciemniejsze i wypadkowe aż czarna dziura zalśniła w sobie ta która tuli zdarzeń horyzont wtem cały kosmos zaśpiewał słowem splotem przestrzeni możliwą chwilą