Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 688
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. trudno w to uwierzyć zaakceptować też nie można nic naprawić gdy wiesz że jest jak jest odeszły słowa chciane wiosenną ścieżką już choćbyś oddał wszystko nie wydarzy się cud a jeśli tam pod niebem gdzie księżyc gwiazdką lśni spotkam śliczną ciebie więc pozwól się choć śnić
  2. @Alicja_Wysocka ↔Dzięki:)↔No nie bardzo właściwie. Wziąłem dawną Villanellę, i pozmieniałem znacznie, by nowy sens, był:)↔Pozdrawiam:) *** @andreas ↔Dzięki:)↔Skoro tak twierdzisz:)↔Pozdrawiam:) *** @Jacek_Suchowicz ↔Dzięki za wierszyk, com poznał, a który nawiązał:)↔Pozdrawiam:)
  3. @Konrad Koper ↔Dzięki:)↔Tak też myślałem:)↔Pozdrawiam:) *** @Leszczym ↔Dzięki za uśmiech:)↔Pozdrawiam:)
  4. @UtratabezStraty ↔Dzięki:)↔Lubię pisać różnym słowem. To zależy, co w głowie. Pozdrawiam:) *** @peter26 ↔Dzięki:)↔Miałem taki zamiar, by taki klimat zachować:)↔Pozdrawiam:)
  5. @Jacek_Suchowicz ↔Dzięki za wiersz:)↔Raj dla oka, raj dla ucha, jeno patrzeć, jeno słuchać. Pozdrawiam:) *** @andreas ↔Dzięki:)↔Tak. O teatrze życia, raczej tekst ów:)↔Pozdrawiam:)
  6. @poezja.tanczy ↔Dzięki:)↔Ano paczka fajna, tudzież zabawna↔Pozdrawiam:)
  7. @poezja.tanczy ↔Dzięki:)↔Taki też lód jest, że wywiej poza kres:)↔Pozdrawiam:)
  8. @Wiesław J.K. ↔Lubię tak pokręcić tekst:)↔Pozdrawiam:)
  9. @Wiesław J.K. ↔Dzięki:)↔Faktycznie. Tak bywa z moim pisaniem:)↔Pozdrawiam:)
  10. *** zanucisz ptaszku jeszcze piosenkę żółto błękitną wiosną zapewne po przebudzeniu wyśnionym wierszem całością skrzydeł jakże najchętniej lecz w śnieniu nadal trele zaklęte zanucisz ptaszku jeszcze piosenkę z dnia na dzień w lesie jaśniej i piękniej magiczny promień wspomóc cię zechce po przebudzeniu wyśnionym wierszem zwierzęta drzewa wierze uległe że tyś nie zwątpisz i przecież zechcesz nucić zieloną leśną piosenkę lecz czas upływa wciąż coraz prędzej czy aby z nami jeszcze tu jesteś w baśniowym lesie wyśnionym wierszem gdzie treli różnych pewnie tam więcej drzewa ozdobisz poezji lśnieniem stamtąd zaniesiesz leśną piosenkę by urealnić wyśnione wiersze ***
  11. kiedyś cię spotkam na Twojej ścieżce lecz nie chcę czekać wolałbym wcześniej
  12. Dawny tekst powtórkowy * Fiem że jesdem gópi słyśałem że opużniony w lozwoju Pan dochtór powidział że mnie naprafi Uczę szę napisywać co pszeszywam fszyscy się ze mnie śmiejom gdy lobię glupoty Ja też Fajnie tag **** Minął czas. Piszę trochę mniej błęduw. Klopki też. Cieszę sie cholernie. Mam lepszy mózk. *************** Przestali mnie lubić, bo jestem mądrzejszy od nich. Mam wrażenie, że czują się przy mnie niezręcznie i głupio. I pomyśleć, że uważałem ich za prawdziwych geniuszy. Nie wypominam im tego. Nadal szanuję i lubię, ale to już nie to samo co kiedyś. ********************* Mam napady niekontrolowanej paniki i agresji. Być może przyczyna tkwi w tym, że jestem niezrozumiany dla otoczenia. Nie pojmują prostych sformułowań. To najbardziej wnerwia. Chodzi o to, że ta przesadna inteligencja, łatwość zdobywania wiedzy w różnych dziedzinach, zaczyna mnie dziwnie przytłaczać. Czuję się wyobcowany. Trudno nawiązywać rozmowy. Pomału nie mam o co pytać, bo wszystko wiem lub przewiduję odpowiedź, która i tak jest poniżej moich oczekiwań. Sądzę, że w zwykłych, codziennych sprawach, jestem emocjonalnie rozchwiany. Nieprzystosowany do codziennego życia. Jedno do drugiego nie pasuje. Co z tego, że zyskałem tak wiele, skoro być może straciłem jeszcze więcej. Sądzę na granicy pewności, że w najbliższym czasie nastąpi regres. Tyle tylko, że mam tego pełną świadomość. Stanę się takim jakim byłem. Może znowu szczęśliwym? Pytam sam siebie, ale cóż z tego, skoro tyle wiedzy we mnie, a w istocie wiem tak mało, o zwykłym sprawach i relacjach, między mną a człowiekiem. **** Jakby inaczej. Jak przefidziałem. Nudne to. Zaczyna się. Fiem to. Czuję. Tródniej pisze pobrawnie. Ale jakoś tag mi lżej. Chyba robię dużo błedów. * Dzieczi mnie lubjom. Frówałem wysogo, ale wruciłem. Padrzę na wyras: niebo. Chyba nie ma w nim bledu? Sam nie fiem.
  13. Biblioteko! Jestem dziś w tobie. Tęskno spozieram wśród łanów książek, półek drewnianych jest to podpowiedź, że w głowie myśli są różnorodne. O tym że pragnę tak niezwyczajnie, czytać wolumin, gdzie myśl zaklęta, cieszyć rozdziały, tytuł zrozumieć, nawet leniwie treść zapamiętać Pływać w literkach zwiewnie leciutko, chociaż wykrzyknik nie szczędzi bólu, bo w bibliotece rozdziały przeszłe przyszłością inne, niektóre ściany wspomnienia tulą. A zatem śnię w tych słów krainie, na horyzoncie w książki klubie i jak ten wariat w czasie wciąż płynę, na przekór splatając śnione marzenia, lecz delikatnie na nutę luźną, zapętlam zdania chcianym rozdziałem, nim zegar zabimba, no cóż, za późno.
  14. dziś w teatrze za kurtyną znów codzienność proza życia chociaż wszyscy jakoś żyją bo tak głupio ciągle pytać czemu jest tak nie inaczej kiedy w łeb nas walnie chichot losu co do gardeł skacze albo jakieś inne licho w dupę trzasnąć owe trzeba gdy kurtynę w górę społem to i tamto nam pozmieniać każdy zagra swoją rolę ech dołożę zwrotkę czwartą by pozytyw nie zaprzestać może lepiej czasem warto mieć umysłu trochę z dziecka
  15. @peter26 ↔Dzięki:)↔No tak bywa, że dziwnie piszę. Czasami sam siebie, nie do końca rozumiem:)↔Pozdrawiam:)
  16. czyści szczotką sztuczną szczękę, co ma gęste włosy * zwiewa przed cukiernikiem, z pianą na ustach * liże lizaka językiem, przedziurawionym patyczkiem * lękliwy dzik ucieka przed zajączkiem z wystającymi szablami * tatuś pomaga wykręcić śrubkę mamie, z popsutym gwintem * siedzi przyklejony na ławce z dziewczyną, na której wisi kartka→świeżo malowana * wyciera chusteczką głowę teściowej, z postrzępionymi rogami * gra na flecie śwince morskiej, z pękniętym ustnikiem * babcia zakłada dziadkowi bandaż, a później go rozetnie * Zuzia daje potrzymać szczura braciszkowi, z białym futerkiem, wąsami i ostrym zgryzem * jedzie na hulajnodze z górki, która ma hamulec * tatuś przyniósł nutrię mamusi i obdziera ją ze skóry * wali czajnikiem w męża, co jest do cna okopcony, zakamieniały i z felernym gwizdkiem * do trumny wkładane są zwłoki, z otwieranym na zawiasach, wierzchem. * siedzi suczka w budzie, która głośno szczeka * pieści dłońmi jej piersi, z nieobciętymi paznokciami * nie chce dać jabłka kochankowi, z urwanym ogonkiem * Itd...
  17. Tekst powtórkowy Zastygam z nożem w dłoni na krawędzi chaosu. Przepaść przede mną ogromna. Nie mam gdzie uciec. Szkoda, że nie dobiegłem do ściany. Mógłby chociaż walić głową w mur. Pozostało tylko jedno. Odwrócić się, by ujrzeć co jest za mną. Przyjąć na klatę dosłownie wszystko, cokolwiek zobaczę. Też tak uczynię. Czuję nagle pustkę w głowie i cholerny chłód. Za cienkie ścianki, a nie założyłem beretu. Widzę siebie na podłodze, ubabranego krwią ukochanej. Skąd wiem, że akurat z niej wyciekła? Pragnę ją znowu przytulić, ale krew przytulić trudno. Kawałek udka też. Zlatuje z mlasknięciem. Aż mi głupio. To chyba profanacja zwłok. Mówię: przepraszam. Na próżno, gdyż leży biedna w kałuży koloru pomidorka, dosłownie rozbebeszona i nic do niej nie dociera. O co tu chodzi? Rozumowanie spowite mgłą. Dokładam wszelkich starań, by włożyć wilgotne wnętrzności z powrotem do brzucha, jako zadośćuczynienie. To nie takie proste. Spływają mi z rąk. Zastygam jednak w zastanowieniu. Przecież nie mam gdzie. Ona już żadnego brzucha nie posiada. Ciało jak ten rozłożysty kwiat, rozmazane na parkiecie. Trochę ją zgarniam w jedno miejsce, by nie wpaść w poślizg przy wstawaniu. Wstaję. Lecz i tak mam wrażenie, że chodzę w gęstym kompocie z kościanymi pestkami. Ślizgam się na gałce ocznej i upadam wprost na ukochany bajzel. O mało co, a straciłbym wzrok, gdyby zostało nadziane na wystający szpikulec złamanego żeberka. Na szczęście musnęło tylko policzek. W nieruchomym wzroku jednej źrenicy, widzę wiele retorycznych pytań, lecz najważniejsze brzmi: dlaczego? Skąd mam do diabła wiedzieć. Przyszedłem, usiadłem, zobaczyłem. Ale to wszystko jeszcze nie jest najgorsze. Nie wiem, czy moje zmysły i ja, to jedno i to samo. On tu jest cały czas, jakby poza moją świadomością. Czuję jego obecność. Czasami najtrudniej uwierzyć w to, co po gębie tłucze, podpala wzrok i patrzy, aż popiół zostanie. Myślę intensywnie. A przynajmniej myślę, że myślę. Jak tu się dostał i czy to w ogóle możliwe. Muszę uwierzyć, że tak. Zniszczył nie tylko jej świat, ale także mój. Cholerny dupek morderca. Wystaje nieokreślonym obrazem z ciała, jakby pragnął oklasków z racji swojej wielkości. Przyszpilił ukochaną nie wiadomo czym, niczym motyla w gablocie. Na dodatek rozgarnął byle jak na wszystkie strony. Za grosz artyzmu. Dlaczego go nie zauważyłem, gdy upadłem na zwłoki? Nawet musiałem się o niego oprzeć przy wstawaniu. Świadczą o tym krwawe ślady moich palców na jego gładkiej, parszywej powierzchni. Jakiej powierzchni? Co ja plotę. Znowu ześwirowany warkocz? Przede mną pojawia się znikąd. Wielki jak góra, leży mózg. Wiem że to mój, chociaż nie wiem skąd ta pewność. Jak mogę cokolwiek myśleć, skoro ta szara ciastowatość istnieje poza mną. Teraz będzie mi łatwiej odszukać prawdziwe ja. Zaczynam się wspinać po ogromnych gąbczastych zmarszczkach. Wykrawam wielkie kawałki i szukam swoich myśli. Bezskutecznie. Odkładam dokładnie w to samo miejsce, żeby nie namieszać i nie zgłupieć do reszty. Dostrzegam jakieś dziwne wybrzuszenie. Tnę je nożem w nadziei, że znajdę swoje: ego. Niestety, nic tam nie ma. To tylko większa fałdka, odstająca od reszty. Nagle mam wrażenie, że leżę na: zimnej, płaskiej skale. Z góry ścieka woda, oświetlona słabym blaskiem dalekiej szczeliny, do której muszę dotrzeć. Na domiar złego, nade mną wisi to samo. Bardzo nisko. Prawie dotyka spoconych, zdenerwowanych pleców. A najgorsza jest przytłaczająca klaustrofobia. Wiem, że sufit cały czas nieznacznie się obniża. Czy zdążę wyjść, czy też zostanę nadzieniem skalnej kanapki. Żebym tylko do jakiegoś wgłębienia nie wleciał, bo wszystko wokół szare. Trudno zauważyć dziurę, przy słabym świetle. Gdybym został uwięziony na dobre, niczym sardynka w puszce, to będę czekał w ciemności na śmierć, nie wiadomo jak długo, nie mogąc nic na to poradzić. I znowu zmiana otoczenia. W oddali, prawie przy wierzchołku, widzę otwór w ogromnym mózgu. Podchodzę bliżej i zaglądam do wewnątrz. Na dnie spoczywa coś w rodzaju zwierciadła. Odbija błękit nieba. Jest dokładnie widoczne, a przecież otwór zasłaniam sobą. Czyżbym był przezroczysty. Spoglądam na dłoń. Nie widzę przez nią mózgu. O co w tym wszystkim chodzi. A może tylko w zestawieniu z lustrem, przenika przeze mnie światło? Zatem czaszka nie jest zupełnie pusta, skoro myślę, to co robię. Coś tam jeszcze jest. Część ukochanej jest schowana w podłodze. Dopiero teraz dostrzegam wokół wystające klapki parkietu pomieszane ze skórą i tłuszczem. Na jego umownym boku sterczy kawałek jelita. Musiało się przykleić, gdy rozrywał ciało. A wszystko czerwonawo-różowo-szare. Tatar do spożycia jak nic. Żółtko tylko wbić. Zdecydowanie coś ze mną nie tak. Nie mogę się połapać w tym wszystkim. Dziwaczne rozmyślania rozsadzają umysł. Przecież to moja najdroższa. Jak mogę tak spokojnie o tym myśleć. Układać obrazy gastronomiczne. Może dlatego, że od wczoraj nic nie jadłem. Ciekawe czemu? Odruchowo łapię głowę, żebym miał pewność, że jeszcze ją mam i myślę tym co trzeba, a nie czym innym. Obawiam się jednak, że to bardzo złudny spokój. Możliwe, że część bodźców, tych najbardziej ostatecznych, nie dotarła jeszcze do mojego mózgu. Broni żywiciela na wszelkie sposoby, rzucając przed nim zasłonę innych doznań, bym traktował to co widzę, jak swoisty spektakl z efektami specjalnymi i zapomniał o tym, co najbardziej boli. Lecz w końcu i tak trzeba będzie wyjść z teatru, przystanąć, popatrzeć i w jakąś rolę uwierzyć. Nagle widzę ogromne ręce. Obejmują pofałdowany, szary kopiec i zaczynają go dźwigać w kierunku nieboskłonu. Turlam się i spadam na coś w rodzaju trawy. Mam chyba sto procent pewności, że moja głowa nie jest pusta, bo gdy ją poruszam, to coś się obija o wewnętrzne strony i słyszę przytłumione odgłosy. Dotykam ją dwoma rękami i po raz kolejny jestem nieco zdziwiony. Kopułę czaszki mogę odkręcić. Też tak czynię. Odkręcam z kościanym zgrzytem, który skrzypiąc, rozwala echem ściany pustki wokół... ale nie nade mną i jakby niezupełnej. Wyczuwam jeszcze większy ciężar w środku. No cóż – myślę sobie – wyjmę i zobaczę, co to jest. Coś mi dzisiaj: zdziwieniami obrodziło, lecz za dużo tego. Przestaje to robić na mnie wrażenie. Trzymam w dłoni: żelazną duszę. Jednocześnie dostrzegam w oddali stół, chociaż pojęcia nie mam, skąd się nagle wziął. Coś na nim stoi. Podchodzę bliżej. To starodawne żelazko. Widzę też koszulę. Wiem, że to moja. Strasznie pognieciona. Jak psu z gardła wyciągnięta. Prawie odruchowo wkładam żelazo do wnętrza żelazka. Staje się gorące, chociaż dusza była zimna. Zaczynam prasować. Trudno mi idzie. Nie prasowałem już wiele długich lat, lecz za każdym przesunięciem gorącej powierzchni po cienkim materiale, jest mi dziwnie lżej. Widzę jak zgniecenia zanikają. Jakby coś ze mnie ulatywało i wlatywało jednocześnie. Niechcący dotykam gorącej części. Nie narzekam. Prasuję dalej, chociaż cholernie boli. Po jakimś czasie, wygląda świetnie. Gładka jak pupcia niemowlęcia. Odczuwam wielką ulgę. A nawet jestem szczęśliwy. Zakładam ją na siebie. Co z tego, że już jedną mam. A kto mi zabroni. Na ręce nie ma żadnych bąbli, ale ból nie ustępuje. W oddali widzę ciemną chmurę, a pod nią rozwieszony sznur. Na nim wiele powieszonych, brudnych, samotnych koszul. W porywach wiatru, wyginają się na wszystkie strony z przepalonymi dziurami. Jakby chciały się oderwać, jakby tęskniły, lecz wybór został im odebrany. Przygnębiający to widok. Mam wrażenie, że czas się do nich skończył. A zatem przemijanie też. Będą wisieć bez końca. Przy mnie jest spokojnie i w miarę jasno, ale jakoś mnie to nie cieszy. Nie patrzę już więcej w tamtą stronę. To ponad moje siły. Wiem, że nie mogę im pomóc. Nie mam takich możliwości. Jestem tylko. Z tym złudnym spokojem jednak coś nie tak. Przede mną, jakby znikąd, pojawia się szklana trumna. Unosi się lekko nad ziemią. Nie wiem dokładnie, co zawiera. Przed chwilą byłem przekonany, że jest blisko mnie. Idę w jej kierunku. Domyślam się kogo tam zobaczę. Jestem coraz bliżej. Spód trumny, porusza delikatnie zieloną trawę, na kształt obrazów, dotyczących mojego życia. Takiego jakie było naprawdę, a nie takiego, jakie ja widziałem. A niby skąd to wiem? W środku dostrzegam coś w rodzaju mgły. Snuje się wewnątrz nieustannie. No cóż. Zdziwienie mnie nie opuszcza. Mgła wolno opada na dno. Taki obiekt w trumnie jest dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Niczym w białym puchu, widzę: kwiat paproci. Jest dużo większy, ładniejszy. Oderwany od macierzystej rośliny, której tam nie ma. A jednak zakwitł. Ma coś takiego w sobie, co przyciąga mój wzrok. Nigdy go nie widziałem, nawet na zdjęciu, ale wiem na co patrzę. Nie mogę tego pojąć. Tej niezrozumiałej dla mnie sytuacji. Wiem tylko, że zakwita raz w roku. Czyżby tak samo raz... a później już cały czas? Krwawi, lecz za chwilę krew zamienia się w białego motyla. Przenika przez przezroczyste wieko i nagle znika. Mam wrażenie, jakbym miał coś przekazywane, obiektami i sytuacjami, które są mi znane lub poznaje je dopiero teraz. W przeciwnym wypadku bym nie wiedział, na co patrzę i zupełnie bym tego nie ogarnął. Nagle w absolutnej ciszy wieko się otwiera. Kwiat płynie w moim kierunku. Dlaczego nie mógł przeniknąć, tak samo jak motyl? Jest coraz bliżej twarzy. Widzę wszystkie szczegóły. Wchłania się przez nią do otwartej głowy, lecz z niej nie ucieka. Wiem o tym. Czuję przyjemne ciepło. Znowu stoję samotny w tym dziwnym świecie. Zakrywam czaszkę kopułą, którą zdjąłem, bo zaczyna padać. W tej chwili nawet głupi deszcz mnie raduję, bo jest taki: rzeczywisty, namacalny... lecz jednak nie chcę, żeby naleciał do środka. Mimo wszystko czuję, że wnętrze głowy coś wypełnia, a połączenie wokół robi się trwałe. Jest trochę bardziej ociężała, lecz jednocześnie lżejsza. Zgubiłem nóż, lecz nie odczuwam straty. Chyba dlatego, że jestem tak samo głupi, jak byłem na początku.
  18. gdzieś w oddali dzwonki dzwonią jakby ktoś na coś zapraszał poetycko wszędzie wkoło uśmiechnięta wiara nasza pośród kwiatów hen na łące widać ścieżkę pozłacaną lśnienie słońca jest początkiem jak dywanem skryło całą tam horyzont lasu szarość drzewa tęsknią mgłą spowite czegoś jednak wciąż za mało znów zakwita prozą życie *** już nocka zalśniła gwiazdami księżyc choć świeci to śpi więc zaśnij cichutko dla ciebie czas jest a w nim upragniony twój sen
  19. @Jacek_Suchowicz ↔Dzięki:)↔Bardzo mi przypadł do gustu Twój wierszyk:) Pod względem rymów, też:)↔Pozdrawiam:))) @andreas ↔Dzięki za całkiem zmyślny wierszyk księżycowy. A zatem współpraca, przeważnie popłaca:)↔Pozdrawiam:)
  20. lepiej na lodzie dupę stłuc i wstaniu sprostać niż na lodzie pozostać
  21. Nagłe kopnięcie było bardzo bolesne. Szczególnie dla stołu, któremu o mało co, by nie starczyło nóg, do dalszego stania na czterech. Aż sztućce wewnątrz zmieszane, jęcząco zadźwięczały, a bliski sufit na nimi, zadrżał w pośladach. Wprawdzie kuchenny mebel, przewidywał taką możliwość, że w końcu do tego dojdzie, lecz miał cichą nadzieję w filcowych podkładkach, oddzielających go od podłogi, że nie będzie to takie gwałtowne i niespodziewane. No ale cóż. Nie pozostało mu nic innego, jak zlokalizować sprawcę. Sęk w blacie–(nie bracie)–, że nie było to takie proste, z uwagi na brak oczu. Lecz akurat w tym momencie, przeznaczenie przybiegło z pomocą, ogłuszając po drodze, chichota losu. Dziecko dzierżyło solidny, srebrzysty gwóźdź, w małej żywotnej rączce. A ta, sterowana błyskiem nowego początku, wyrypała – na wspomnianej desce stołowej – nie tylko oczy, lecz także, uszy, a nawet usta i jakieś tam inne fidrygałki. Wtedy kopnięty mebel, jakby na chwile przysnął, śniąc o lśniącej, gładkiej podłodze, na której spoczywał. Między jawą a snem, słyszał też dziwne odgłosy, jakby duchy fluidami rypały. Po przebudzeniu, natchniony szóstym zmysłem trzeciego kantu, spojrzał w kuchenny kąt. Ujrzał drugi stół, z rozkosznie uszkodzoną, nadłamaną nogą, lecz całkiem sprawną. Jednak najdziwniejsze było to, iż teraz obydwa stoły, miały oczy, uszy oraz uśmiechnięte blaty, na których widniały także, niewielkie, pięciopalczaste ślady utalentowanych paluszków. Z tego wszystkiego, sztućce pozostały zmieszane, swoimi gładkościami. Niektóre szaleńczo, inne mniej trochę. Jednak żadne nie chciały szukać, przypisanych im miejsc. Postanowiły, że tak będzie ciekawiej. Przecież, jakby nie było, stanowiły: wnętrze wnętrza stołów. Czy Dziecko jeszcze powróci i jako prawowity Nowy Rok, wyrypie na stołach→2025? I komu ziści, lub nie ziści? A to już sprawa Krainy Niedomówień, gdzie przyszło na świat.
  22. ty z.nów księżycu świecisz szaleńczo zieleń obłoków mieszasz z błękitem klapką na muchy strącić cię z chęcią co tylko zaćmisz będzie odkryte lecz nie rozganiaj na niebie gwiazdek co ślicznym złotym świecą kolorem bo ktoś ci jeszcze strony przytrzaśnie jasne ciemniejsze i wypadkowe aż czarna dziura zalśniła w sobie ta która tuli zdarzeń horyzont wtem cały kosmos zaśpiewał słowem splotem przestrzeni możliwą chwilą
  23. @Wiesław J.K. ↔Dzięki za ciekawy komet:)↔Miałem skojarzenie z Odyseją Kosmiczną 2001, Szczególnie z początkiem filmu:)↔Pozdrawiam:)
  24. @Wiesław J.K. ↔Dzięki:)↔Ano można by tak rzec, że utraciła:)↔Pozdrawiam:)
  25. @Wiesław J.K. ↔Dzięki:)↔Tu też sorry, że po czasie. Ciekawe skojarzenie:)↔Pozdrawiam:0
×
×
  • Dodaj nową pozycję...