Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 688
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. w polityce umiłowaną zasadą też: my wszystko dobrze oni wszystko źle a jest jak jest
  2. @Wiesław J.K. ↔Dzięki:)↔Faktyczne. W skrócie chciałem. Przynajmniej, taki miałem zamiar. A tym krótkim dialogiem finalnym, to chciałem... nieco zamieszać, bo jak sądzę, można różnie rozumieć, w kontekście całości tekstu:)↔Pozdrawiam:)
  3. @Wiesław J.K. ↔Dzięki:)↔Nie miałem babci z ogrodem owocowym, ale bywałem w takich miejscach. A zatem, myślę, że rozumiem, w czym tkwi meritum, rajskich smaków. Pozdrawiam:)
  4. @aff ↔Dzięki:)↔To faktycznie ściana działowa. Poprawiłem. Lecz lecz→zostaje:)↔Pozdrawiam:~) *** @Duch7millenium ↔Dzięki za udostępnienie mi, swojego punktu widzenia:)↔Pozdrawiam:) *** @violetta ↔Dzięki:)↔Ano fakt. Jest jak jest. Niewątpliwie! Aczkolwiek jak świat światem, nigdy idealnie nie było i nie będzie. Pozdrawiam:)
  5. spoglądam na kartkę białą czystą narzędzia klasyczne cyrkiel ołówek oraz linia psia mać coś nie tak do siebie nawijam walczę ciągle z głupią myślą że nie zdołam spełnić marzeń no nic od nowa zaczynam gładź dziewiczą szpikulcem dziurawię aż siódme poty płyną z czoła kap kap nie tak miało być czy podołam w bezsilności wciąż od nowa kombinuje psychicznie inaczej niewiele widzę chyba zapłaczę problem gnębi cholera jasna czy potrafię całość zazębić po klepkach chlasta muszę sprawdzić pytając słonko czy aby na pewno mam jeszcze piątą? no nic wariatowi mnie się pierdzieli na równe części kąt dowolny pragnę podzielić wiary nie tracę do siebie szepcę tyś czubek w marzeniach nie zwątpisz w trysekcje
  6. Tycia modyfikacja dawnego tekstu. Subiektywne spojrzenie. Miłujmy się siostry i bracia, albowiem nikt z nas nie świadom dnia (ani tym bardziej godziny), kiedy to koniec świata nastąpi, a wielu jako te panny oliwne na zewnątrz zostanie. Pseudo gwiazdy przesadnie świetliste z nieba spadną, niczym węgielki gasnące (lub wcześniej kosa finalnym srebrem gardło poderżnie, szczując wedle uznania, na przykład chorobą jakąś, by w te pędy nitkę życia przegryzł), co dla człowieka końcem świata będzie. Wtedy jako te pyłki zlęknione staniemy przed ogromem tajemnicy, a głupkowato tak jakoś w durnowatych upierdliwościach, szacunkiem wzajemnym nieodzianych, ziemski padół na wieki wieków, albo na dłużej opuszczać Wszyscy ci, którzy obleczeni w miłość do bliźniego nie byli, stać nadzy będą, niczym cymbały nudystyczne z cicha szeptane, niewiadomą równania zlęknione, bo cóż innego mogli zabrać ze sobą. Ano nic. No chyba, że wielu z nas, zatarga na drugą stronę, te odwieczną ludzka przypadłość, którą to wyrazić można niepisaną zasadą, jakże często słyszalną: Ja ja jaj ja ja… ja mam tylko słuszną rację, a bliźni niereformowalny, to bęcwał, dureń, popierdolnik do sześcianu, a w najlepszym przypadku, zwykły głupek jakiś, o zaniku mózgu, którego i tak nigdy nie posiadał, bo śmie uważać inaczej, niż ja. A przeważnie–(choć nie zawsze)–po to, by swoje ego dowartościować. Bo skoro nadarza się okazja, to czemu nie skorzystać? Przeto wielu przybyłym św. Piotr na samym przednówku zaświatów, zdechłą rybą cuchnącą od głowy w łeb przywali, by wiedzieli, co ich czekać może i czasu bez czasu, na dziwowanie nie trwonili. Będą i tacy, którzy to uderzenia kamieni i belek sowicie poczują, gdy im członki pogniotą. Na świecie poprzednim wartko z uśmiechem na bliźnich rzucone, na tym teraz do nich powrócą, jako te syny marnotrawne, by niektórym guzy nabić lub kręgosłup przetrącić lub coś więcej urwać nawet. Jedni dłużej, inni krócej, we wrzącej smole łazić będą, z widłami w dupie. Każdy taką miarą jaką innych mierzył, będzie odmierzony. Dobro, nawet to najmniejsze, zostanie wynagrodzone, a zło – nawet jeno w samej intencji – potępione. A za miłowanie całym sercem, dowolnych wrogów, tych najbardziej urągających upierdliwców, to normalnie taki bonus wspaniały przypadnie, o którym nawet chóry anielskie śpiewają z udawaną zawiścią, gdyż z prawdziwą w takim miejscu zaiste nie przystoi. Delikwent, co przebaczyć do cna bliźniemu potrafił, też słowa przebaczenia usłyszy. A zatem warto być cwanym, bo to może być ważną okolicznością łagodząca dla grzesznika jak diabli, albowiem gdy już karę słuszną poniesie, to owa kara kresu swego dostąpi i zaś możliwe, że zbawiony będzie. Albowiem ci, co naparstek do wypełnienia otrzymali i wypełnili, przychylność zyskają. Inni, którym wiadro zostało podarowane, a go zapełnili, też takiej samej przychylności dostąpią. Biada tym, co otrzymali wiadro, a naparstek jeno… tego tam… nawet jak poza brzegi chlupotało donośnie. Nie jest powiedziane, czy Stwórca zna wszystkie myśli nasze oraz prawdziwe motywacje wszelakich działań , czy też szanuje prywatność człowieka, jego wolną wolę oraz rodo (dopóki istniejemy w tym wymiarze) i chociażby mógł wiedzieć i coś zmienić, to tego nie czyni. Zaprawdę jednak miłuje każdego – bez wyjątku – dokładnie tak samo. Wierzących, niewierzących, obojętnych oraz pysznych indywidualistów, co wszystko w dupie mają i połacie rozumów pojedli, aż im różowa papka, między zębami wyłazi. Nawet tych ostatnich, co pierwszymi być mogą. Ni mniej ni więcej. Aczkolwiek nie wszystkie człowiecze czyny. Co to, to nie. Lecz domniemać można, iż każde niezawinione cierpienie, lub ofiarowane w dobrej wierze, stokrotne uzyska wynagrodzenie. Minus rzecz jasna te sytuacje, gdzie żeśmy już na tym padole nagrodę otrzymali, czyniąc dobroć i różne wygibasy samochwalne w świetle jupiterów. Każdy bez wyjątku, póki na tym świecie jako żyw biega, szansę do ostatniego zmierzchu zachowuje bycia zagubioną owieczką, która pozwoli się odnaleźć. Nie po to, by ją pasterz zadźgał, usmażył, wpierdzielił i wydalił, jeno po to, by do swego stada przyjął i umiłował miłością, która już nigdy nie przeminie i odnaleziona zguba w niej. Jak w tej przypowieści o winnicy. Nie ważne jak długo pracowali, taką samą otrzymali zapłatę, gdyż chociaż w ostatniej chwili (życia) do pracy przystąpili. Lecz prawdziwy sens cierpienia na tym świecie, poznać nie jest nam dany. Snujemy przypuszczenia, wygrażamy niebiosom, czyli bunt wszczynamy, gardząc niesprawiedliwością w ludzkim pojmowaniu, która nie zna całości planu, ale bliższe koszule ciału owszem. Odchodzimy w końcu daleko, wnerwieni na wszystko i wszystkich, czasami też na Stwórcę – co na zło pozwala i nie zapobiegł niechcianym odejściom–(bo tym mniej ukochanym, to ewentualnie)– będąc pełnym żali różnorakich, uznając, że po śmierci, to już i tak nic–(nawet reklam i 500+, łącznie z brakiem nadziei na spotkanie z bliskimi, których żeśmy za życia, tak bardzo kochali)→jeno zupełna przemiana w proch i w absolutną nicość. *** –– No co? Normalnie masz gębę, jak strachem rzeźbioną. –– … –– Ej, bracie! Tu ziemia! –– … –– Co z tobą? Brałeś znów? –– Wyjrzyj przez okno. –– A na cholerę? –– No wyjrzyj! –– No wyjrzałem. –– I co widzisz? –– A co mam widzieć? Pogięło cię? –– Patrz uważnie. –– O w mordę! Wesołe miasteczko przyjechało.
  7. Drabble Często wracam pamięcią do czasów, kiedy jako dzieci bawiliśmy się w sadzie. Tego pamiętnego roku jabłka wyjątkowo obrodziły. Z naszym sławetnym odmieńcem, mieliśmy istny krzyż pański. Lubił też zrywać niektóre. Później deptał leżące na trawie i się chwalił, że w jego koszyczku są wyjątkowo piękne i pyszne. Częstując nas, powtarzał do znudzenia, że tylko on poznał tajemnicę prawdziwego smaku i wyglądu. Tego dnia poszliśmy wcześniej, by wyzbierać spady i mieć święty spokój. Nie przyszedł więcej. Podczas naszych porządków asekuracyjnych, już nie żył. Zmarł nagle. Któreś z dzieci, na różaniec zaplątany w zimnych dłoniach, położyło połowę jabłka. Mieliśmy wtedy mieszane uczucia.
  8. @Wędrowiec.1984 ↔ W taki razie→sorry!→Po prostu jak widzę datę →1984, to odruchowo mam skojarzenie z książką→:Rok 1984→Orwella i filmem:)
  9. @Wędrowiec.1984 ↔Dzięki za poparcie:)↔Czy 1984→to z związku z książką? Pozdrawiam:)
  10. – Kochacie mnie? - wrzasnęła Dziciunia – Kochamy! – Wczoraj też? – Ci co przeżyli wczoraj, też! – Dzisiaj też? – Ci co żyją, też! – Jutro też? – Ci co przeżyją do jutra – też! – Wiecie, że już nie robię w pampersy – tylko obok. – O Dziciunio! Wiemy i czujemy. Pampersy także wiedzą. – A ja nawet miałem ten zaszczyt się poślizgnąć, na Dziciuni. – No… bez przesady! Mogłeś sobie nóżkę złamać. – O Pani! Co tam nóżka, wobec takiej radości. – A kto mi porwał gruchawkę? Przyznać się? – My na pewno nie, o Pani. Jesteśmy tu. To na pewno te głupie dzieciaki… – Chcecie powiedzieć, że potrafię rządzić tylko bandą głupich? – Nie takich jak my – chcesz Najjaśniejsza powiedzieć? – Stoicie w blasku mojej mądrości. Nie możecie być głupi. Tak? – Tak. A nawet mądrzejsi… o cholera... Bez Końca Rozumna. Wybaczysz nam? – Jak mi powiecie, gdzie moja gruchawka. – Przebacz mi, O Ty Bez Pampersa. To ja zabrałem. – Po co? Mów mi wczoraj. – O Pani. Nie kumam. – Skoro nie kumasz, to podejdź bliżej mnie. Będziesz mądrzejszy. – No jestem bliżej… A łaj!!! Dlaczego mnie walnęłaś nocnikiem? – Bo mi nie potrzebny. Co z tą gruchawką? – Chciałem ułożyć pieśń pt: Oczarowana tyś Druchawko przez -D – Co oznacza D? – Dziciunia. A co by innego, o Pani z Niepotrzebnym Nocnikiem. – To rozumiem. Dajcie mu pluszowego misia. Niech to będzie dla niego nagrodą. – Nie mamy pluszowych misiów. Kupiliśmy za nie – gruchawkę. – Przestańcie z tą gruchawką. Nie jestem dzieckiem. – Fakt. Masz, o Pani, półtora roku z hakiem. – Pragniecie mnie powiesić na haku. Wiem, co sobie myślicie po cichu. – Głośno nam nie wolno. – Kto zakazał? Dać mi go tu, to zatłukę sztywnym pluszakiem. – No tego… Nasza Dziciunia zakazała. – Kto śmiał powiedzieć, że to ja? – Ależ Pani. To tylko wiatr szumi pieluszkami. – No przecież ja już nie brudzę!! Czy to jasne? – Jak nie pobrudzone, to jasne. – Kto taki dowcipny? Bo go rozgniotę biegunem od kołyski! – Nie ma kołyski. – To gdzie ja śpię? – Tam gdzie się Dziciunia walnie, jak wyciućka, procentowe mleczko. – Co ja słyszę! Czy to bunt? Już nie chcecie mojej przyjaźni? Żyjecie jak pączki w maśle. Pływacie w rzece pełnej miodu… – Chyba w miodzie, co z Dziciuni uszu wyleci. A pączki nie w maśle...A fuj!!! – A fuj!!! A fuj!!! A fuj!!! – Cicho mi tu! Paskudniki jedne… – Nie jedne. Jest nas więcej. – Cholera jasna. Bo was lalkami mówiącymi poszczuje. A one przeklinają jak diabli… – Od kogo się nauczyły? – Tak mi się odwdzięczacie. Za moją dobroć i poświęcenie. Z głodu zdechniecie! Tyle wam powiem! Zapamiętajcie raz na zawsze – to ja mam racje!!! – A my mamy racje żywnościowe!!!
  11. ciemność zapada bardzo szybko nagle jestem gdzie indziej zdążyłem uciec widzę znowu ten sam cień skrawki mroku szybują między drzewami by po chwili zniknąć co za piękny sad rześkie powietrze nasycone zapachem słodkich owoców pomarańcz śliwek i jabłek tańcują przed oczami niczym tancerki na łąkowej scenie uplecionej z porannej mgły oświetlona poświatą w kształcie pięciolinii z dźwięcznych nut sama w sobie jest dziełem sztuki pszczoły w kolorowych sukienkach nakładają łyżeczkami wyrzeźbionymi z wosku odrobinki miodu do kryształowych kubeczków wyżłobionych w mroźnych sopelkach strumyk przezroczysty tak bardzo że widać przez niego myśli ryb unosi ożywczą wilgotność wstęgi ukośnie do zielonej falującej trawy opłukuje drzewa z cuchnącego brudu koi rany owija migoczącym lśnieniem bystre rybki ocierają srebrzystość o widmowe kształty snu są też stada piranii ale rozumiem że to konieczne do wzmocnienia płynięcia chociaż okrwawione kawałki mięsa i skóry pomlaskują w kryształowej wodzie jestem wewnątrz lecz mogę oddychać nawet lepiej niż powietrzem słyszę skowronka siedzi na fali wznoszącej dosięga śpiewem daleki brzeg klucz wiolinowy z armią nut drąży tunel do błękitnego kresu początku drogi po drugiej stronie horyzontu widzę następny muszę sprawdzić co jest za nim pod sklepieniem umysłu krążą niewiadome obijają ścianki chcianym szelestem lecz za chwile spłoną nie będąc pożarem a jednak na krawędzi przebudzenia zakwitają tradescantie
  12. @Waldemar_Talar_Talar ↔Dzięki:)↔A zatem pozdrawiam tanecznie:)→To też fakt:)
  13. @Nata_Kruk ↔Dzięki za wyłapanie literówki, niczym owej myszki, co ma szybować z okna:) Poprawiłem i pamiętam, że na początku napisałem... chyba Dzięki?↔Pozdrawiam:)
  14. zmierzch szeleści spróchniałym chichotem maluje ciemnością pozostałości lasu chociaż resztki zieleni nucą niesmutne pieśni to jednak świadomość nieuchronnego monologu napawa tajemniczym lękiem przeznaczenie siedzi przygarbione na popękanym sparszywiałym pniu jakby symbolem duszy nagły słowotok nie obmywa postaci częściowo tylko prostując przygarbienie słyszy skowronka śpiewa wysoko na zamglonym przezroczystym lśnieniu chce wierzyć że dostrzega świt na krawędzi snu jednocześnie z niestabilnego poziomu rozpoznaję twarz należy do wędrowca przemierza wiosenny las przystaje wyrzuca z siebie spóźnione niezrozumiałe słowa lecz nogi nie dotykają ziemi
  15. bywa iż zaczyna długie zdania od nowa gdyż nie zawsze na końcu pamięć o początku potrafi zachować
  16. @andreas ↔Dzięki:)↔No właśnie. Dopóki życia w nas, żeby nie było za późno:)↔Pozdrawiam:) *** @Bożena De-Tre ↔Dzięki:)↔Przede wszystkim za→całkiem:)↔Pozdrawiam:) *** @Jacek_Suchowicz →Można rzec, iż tradycji meritum zachowane. Dzięki za ciekawe, do wiersza nawiązanie:)↔Pozdrawiam:)
  17. @Laura Alszer ↔Dzięki:)↔Tekst napisałem 12.9.24r→Przeważnie najpierw melodię układam:) Pozdrawiam:)
  18. @JAPA ↔Dzięki:)↔To rzecz jasna metafora... dosłownie, to raczej faktycznie pasztet. Pozdrawiam:)
  19. Tekst napisałem→12.9.2024 tańczmy głową tańczmy nogą tańczmy wszystkim co jest w nas niech radośnie znów wiruje roześmiana każda twarz a gdy przyjdzie jakaś zmora taka wredna że aż strach zagadamy ją zawczasu razem z nami pójdzie w tan pofiglujmy gdzieś na łące tam horyzont tuli świt i marzenia gońmy w lesie chociaż wyje groźnie wilk poszybujmy na szaleństwie pośród planet dziur i gwiazd wiatr słoneczny w żagiel dudni póki w czasie jeszcze nas gdy zaśniemy raz ostatni to być może kiedyś znów coś tam będzie lub nie będzie ale na to braknie słów wiosna lato jesień zima różne wersje w życiu są pośpieszajmy z tym tańczeniem póki ktoś nie zniknie stąd tańczmy głową tańczmy nogą tańczmy wszystkim co jest w nas niech radośnie znów wiruje roześmiana każda twarz a gdy przyjdzie jakaś zmora taka wredna że aż strach zagadamy ją zawczasu razem z nami pójdzie w tan
  20. @Łukasz Jasiński ↔Dzięki:)↔Pozdrawiam:) *** @Alicja_Wysocka ↔Dzięki:)↔Miło mi, że ładnie:)↔Pozdrawiam:) *** @Laura Alszer ↔Dzięki:)↔Niestety. Czasu nie cofnę:)↔Pozdrawiam:)
  21. na skraj przepaści głaz co przygniata cię do ściany odpychasz wciąż na nowo aż cię weźmie ze sobą
  22. @Kwiatuszek ↔Dzięki:)↔To ładnie z Twojej strony, że tak uważasz:)↔Pozdrawiam:)
  23. @Łukasz Jasiński ↔Dzięki:)→No przecież, że tak)↔Pozdrawiam:)
  24. Do własnej melodyjki dwa krasnalki on i ona żyją hen nawet trochę nie są razem tak to jest na zielono pomalujmy im ten dzień by zanucić gromko śpiewnie głośny szept: nie śpij grzybku w swojej baśni przeznaczenie zbudź i szlus niechaj wreszcie coś załatwi musi móc *** wilki sarny i zające szumią też jak rozwiązać ów dylemat licho wie dziś na żółto popaćkajmy każdy cień żeby zabrzmiał znów radośnie cudny śpiew: nie śpij grzybku w baśni nawet pytaj licha przecież wie ale myśli ma koślawe w kwestii tej *** wtem na niebie całą gębą gwiazdka lśni nawet księżyc zapytuje czy to tyś każdą stroną jest zdziwiony jego zmysł więc śpiewajmy najradośniej także dziś: aleś durny ja to przecież piękniej cieplej uwierz mi wiatr wiosenny nam to rzecze w dłuższe dni
  25. Dawny tekst nieco zmieniony. Tyle mi nagadał o tajemniczej krainie, że w końcu postanowiłem zaspokoić nie kochankę, tylko ciekawość i z nogi na drugą, powędrować. Może dlatego, że tkwi we mnie wrodzona tęsknota za przygodą, niczym gwóźdź w ścianie. Zasadnicza różnica między gwoździem, a mną polega na tym, że mogę chodzić, a on nie. Czy istnieją dodatkowe aspekty rozróżnienia w sensie intelektualnym? Trudno stwierdzić. Gwóźdź milczy jak wbity. A zatem wędruję po różnych bezdrożach, szukając czegoś, co nie widać z zewnątrz, jedynie od wewnątrz. Inaczej mówiąc: węzełków z wiatru na dywanie z myśli. Zupełnie niespodziewanie wchodzę do obszernej wioski. Dziwnej trochę, gdyż na dachach dostrzegam wiele ogromnych szpilek. Niektóre oklejone skrawkami zakrzepłej mazi nijakiego koloru, lśnią blado i niewyraźnie. No nic, myślę sobie. Najważniejsze, że zacząłem i doszedłem. Tubylcy biegają na wszystkie strony, spłoszeni i nieco zdenerwowani. Chyba mnie widzą, ale tylko wzrokiem. Całą resztą spieszą gdzie indziej. Przynajmniej takie sprawiają wrażenie. Po chwili wszyscy siedzą w wielkiej chałupie, zbudowanej nie wiadomo z czego. Panuje ogólne podniecenie. Nie wiem, czy ze strachu, czy raczej z połowy radości na fundamencie kolczatej nadziei. O dziwo rozumiem tubylczą mowę. Jest to dla mnie tak samo niepojęte, co przydatne, więc przestaje dumać nad zaistniałym fenomenem. Słucham uważnie z ostatniego rzędu leżących pni, o czym tak zawzięcie dyskutują. Nie wiem co jest grane, ale uszy nadstawiam. Właśnie przemawia… chyba jakiś przewodniczący całego zgromadzenia. – … mówiąc kolokwialnie, wielka dupa nad nami zawisła. Znowu to samo. Pytam was: co robimy? Sytuacja jest zdecydowanie gorsza niż poprzednio. Są dużo większe, a to co nad nimi bardziej ciemniejsze. Jedyna pociecha w tym, że podtrzymka wygląda na bardziej solidną. Pytanie: jak długo wytrzyma? Uważam, że nasze działania powinny być natychmiastowe, póki jeszcze otumanione letargiem. – Działania otumanione letargiem? – Proszę się nie wcinać… kto jest za, kto przeciw, a kto wyszedł w czasie? Słychać wielki szum na sali. Po chwili wszyscy są: za. Lecz to nie koniec pogawędki. – Masz racje, że powinniśmy natychmiast. Tylko w jaki sposób? To nie to samo co poprzednio. Wtedy chodziło o dzieci. One nie są głupsze, ale siła umysłów mniejsza. Jakoś daliśmy radę. A teraz chodzi o dorosłych, o których nie wiadomo, gdzie łażą oraz w jakich ilościach. – Trudno wywnioskować. Dzieci też żeśmy nie odnaleźli, ale jakoś minęło. Teraz należy postąpić zupełnie inaczej i z większą mocą. Dużo większą! Siedzę, słucham jak serce dzwonu i zupełnie nie pojmuję, o czym tak zawzięcie dyskutuję. Co zwisa, jakie dzieci, o jaki letarg chodzi. Postanawiam, że po prostu wstanę i zapytam. Są wnerwieni, ale nie wyglądają na niebezpiecznych. Zabieram głos: – Przepraszam, że tak bezczelnie ustami zagadnę, ale jestem tutaj przypadkowo i ciekawi mnie bardzo, w czym problem. Jeżeli nic nie stoi na przeszkodzie, to proszę wytłumaczyć, co to za kraina i co wam wisi na przykład? Jeżeli waszym zdaniem jestem bezczelnym chamem, który tka nos w nie swoje sprawy, to pójdę spiesznie precz, bo życie miłe jest mi. – Miłe też nam. W tym cały szkopuł. Może przewodniczący lepiej wyłoży. – Jak pan do nas trafił? – pyta wspomniany wyżej. – Przypadkowo... to znaczy nie całkiem. Szukałem waszej krainy… wioski… no tego tam. – Dzięki za szczerość. Może gdyby sytuacja nie była nad nami taka napięta, to byśmy panu przywalili prosto w mordę, za naruszenie własności prywatnej, ale skoro jest jak jest, to powiem w czym rzecz. – Będę wielce zobowiązany. – Jakby tu zacząć… kilkadziesiąt metrów nad naszą wioską, wisi gęsta i mocna pajęczyna, która jest niestety prześwitująca. – Dlaczego niestety? – Bo gdyby taka nie była, to byśmy nie musieli oglądać tego, co tam w środku leży. To znaczy: na wewnętrznej stronie. – A co leży? Pan Przewodniczący patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby widział przed sobą czubka pająka. Nie odpowiada na zadane pytanie, tylko wyprowadza na zewnątrz poza wspomnienie progu. Za nami podążają inni, widocznie ciekawi reakcji. Wiele już w życiu widziałem, aczkolwiek przyznać muszę, że widok raczej przygnębiający. Rzekłbym nawet: klaustrofobiczny Rzeczywiście. Zgodnie ze słowami wodza, nad głowami zwisa biało szara gęsta siatka. Trudno z dołu stwierdzić jaką grubość ma poszczególna nitka. Niewątpliwie są bardzo wytrzymałe. Całość nieustannie drga w absolutnej ciszy. Gdyby na tym zakończyć opis… no to cóż… pajęczyna nad głowami i tyle. W sumie nic strasznego. Można przywyknąć. Niestety, jak wspomniał pan wódz, owa zasłona nie jest sama... to znaczy w bardzo wielu miejscach wybrzuszona do dołu. W ogromnych lejkach spoczywają nie mniej ogromne, czarne ćmy lub temu podobne stworzenia. Ciała prześwitują przez siatkę, a zatem sprawiają wrażenie szarych. Rozpiętość skrzydeł może dochodzić do kilku metrów. Określenie dokładnych rozmiarów jest raczej wątpliwe, chociażby dlatego, że są nieco zduszone, spoczywając we wspomnianym lejku. Nad nimi, na dość małej wysokości, biorąc pod uwagę proporcje, prześwituje gęsta ciemność. Określenie: gęsta, trafnie obrazuje daną sytuacje, z uwagi na bodźce psychiczne, gdyby na owe zjawisko za długo patrzeć. Człowiek ma wrażenie, że cząstki umysłu, wsysa ciemność. – No i co. Ładne? -– słyszę pytanie z tyłu. – Średnio, szczerze mówiąc. Widziałem ładniejsze widoczki. Chociażby w sypialni. A tak w ogóle, skąd ta siatka i cała reszta? – Siatka… z nas. – Z was? To tak… z was. Że też o tym nie pomyślałem. Głąb ze mnie i tyle. A tak na poważnie, to z czego? – No z nas. Mówię przecież. Głuchyś? – Nie, bo nie bardzo rozumiem. – Ona wisi od zawsze, tylko jest przeważnie pusta. I tego nad nią też nie ma. Jestem w tej chwili głupszy od najdłuższego skrzydła paskudnej ćmy. Co za kit farmazoński wciska. Przecież to jakiś absurd. Zadaje ponownie rzeczowe pytanie i oczekuje jednoznacznej odpowiedzi. – To znaczy dokładnie z czego? – Z dobra… albo raczej z braku zła. – O… to rozumiem. Wszystko jasne. A niby skąd to dobro? – No z nas. Mówię przecież. – Czyli ta cała koronka, jest emanacją dobra, które macie w sobie. Chroni was, tak? – No to jesteśmy na krzywej prostej – słyszę jakiś głos z tyłu. – Pan Przewodniczący potrafi jasno wytłumaczyć, co i jak. – Durnia ze mnie robicie!? – krzyczę, targając włosy na cały głos. – Mam uwierzyć w tę waszą bajkę. Wierzę w to, co widzę. – My też. W tym cały problem. Musimy wygonić lub jeszcze lepiej zniszczyć, to co w środku i wyżej. – „To co w środku i wyżej” mówisz. A czym i co to jest? Znowu jakieś kreowanie rzeczywistości? – Niestety. Czasami mącą nam obejście osobniki, które kryją w sobie wiele zła, lecz działają w białych rękawiczkach i uchodzą za dobrych. – To macie nawet rękawiczki? A po co wam tu? – Wiesz o czym mówię. – Kiedy milczysz, to owszem. Oczywiście. Przepraszam. O skarpetkach, to już nawet nie wspomnę. Proszę nawijać. – W ostatnich dniach, kilkunastu naszych, odeszło… – Na wieki? – Proszę nie przerywać z łaski swojej. O czym to ja mówiłem? – O łasce. – No tak. Domniemamy, że właśnie oni wytworzyli sufit nad nami. Oprócz pajęczyny rzecz jasna. Chociaż prawdę mówiąc, może w niej są ich cząstki z czasów, kiedy byli jeszcze nie tacy jak teraz. Chcę w to wierzyć. To w końcu byli nasi. Gdy ciemność złudnie zajaśniała, popatrywali w nią, jak w jakiegoś boga, tym samym go powiększając. A później zniknęli. – A te cząstki skąd? – Nie wiemy. Czasami zło niczym rodzynek w ciastku. Niewidoczna, dopóki całość nie zjedzona. – No dobra. Mniejsza o ciastko, ale dlaczego was nie pozabijali skoro tacy źli, tylko sobie poszli. – A po co mieli zabijać, skoro wytworzyli narzędzie zniszczenia, wiszące nad naszymi głowami. – To czemu one potulnie wiszą. Powinny atakować. Sjestę mają, czy co? – Póki co, są uśpione siłą siatki, lecz nas lęk przybiera na sile, przez ciągłą świadomość zagrożenia. Rodzi chęć odwetu. A to z kolei osłabia ochronę. – Wiem. Kiedyś od moich pradziadów usłyszałem, że zło należy dobrem zwyciężać… – Taa… tylko nie przesadnym. My też to znamy. Tylko jaki mamy z tego pożytek? Żaden. – Trzeba by to zniszczyć, tak nie... za ostro… z wyczuciem. – Człowieku! Co ty gadasz! Tym bardziej, że wiesz gdzie jesteś i co jest nad nami. Usilnie myślę o możliwości pomocy. Czy w ogóle istnieje jakieś rozwiązanie wiszącego problemu. Załóżmy, że istnieje jakiś radykalny sposób, który zniszczy co trzeba. Tylko, że chamskie w złości działanie jeszcze bardziej wzmocni uśpione moce lub nawet przebudzi. Nie mówiąc już o tej… wielkiej ciemnej chmurze, która wisi nad nimi i tak naprawdę nie wiadomo, czym jest. Raczej można przypuszczać, że ma drapieżne motylki pod opieką. Może są wytworem jej wyobraźni. A skoro tak, to… muszę przestać rozmyślać intensywnie, bo zaczynam być pogubionym w tym wszystkim. – Ej! Wymyśliłeś coś? – słyszę pytanie. – Dobrze by było, gdyż zaczynają drgać podnieceniem do ataku. – Kto? – Ćmaki. – O cholera. Czyżby samo rozmyślanie o formie zemsty… bardzo drgają? – Zobacz sam. Spoglądam w górę. Rzeczywiście, nitki leciutko falują ruszane od wewnątrz. Na szczęście nie wygląda to groźnie. Chyba mamy jeszcze trochę czasu. Nagle dostaje w głowę. Nie obuchem, jeno pomysłem. Po rozgarnięciu gwiazd, zagajam: – Trzeba doczepić od spodu wielkie ciężary, w miejscach gdzie spoczywa nadzienie. Naciągnąć pajęczynę prawie do ziemi, a później nagle puścić… – A… rozumiem twój zamysł, choć zaiste śmieszny. Lecz to nie ważne. Byle był skuteczny. Ujrzymy inne światło. – Tylko skąd wiadomo, że po drugiej stronie ono jest? – Nie wiemy, ale przedtem było. To może nadal jest. No chyba, że to ciemność przebrana za światło? – Lepiej nie rozmyślajmy aż tak daleko, bo to jeszcze ostudzi nasze zamiary. A zatem naciągniemy dobro, wystrzelimy nim mniejsze zło, żeby przebiło to większe w bardzo wielu miejscach jednocześnie. Czyli tak jak mówiłem. Zło dobrem pokonamy za pomocą innego zła, ale w dobrej wierze, bo samo zginie, niszcząc przy okazji zło o wiele potężniejsze, co zalega nad nim, mając pod spodem jedno i drugie, a obydwa należy pokonać. Proste. – Czy ja wiem. Dla mnie to trochę skomplikowane, ale jestem za. – A co ze złymi umysłami waszych braci, jeżeli zrealizujemy nasz zamiar? – Tego nie wiemy. Dzieci nie wróciły. – Czyli co… zaczynamy. Tylko jak? Skąd wziąć takie wielkie ciężarki. A co ważniejsze: kto uniesie w przestworza i pozawiesza gdzie trzeba. Wychodzi na jaw, że z tym nie ma żadnego problemu. To znaczy: jest, ale łatwy do zawieszenia. Pan przewodniczący nagle sobie przypomina, że w pobliskiej krainie, też niewidocznej z zewnątrz, mieszkają tak zwani: Wielcy Obojętni. A co ważniejsze, posiadają skrzydła. Wnętrza ich zioną pustką, ale wbrew pozorom dużo ważą, silni są, a na dodatek o nic nie pytają, tylko wykonują zleconą robotę, jeżeli otrzymają odpowiednią zapłatę. Po prostu chodząco – fruwające ciężarki. Mnie natomiast nurtuje pewne pytanie. – Skoro światło jest zakryte, to skąd dzień u was? Przecież powinno być raczej ciemnawo, nieprawdaż? – Ano stąd, że to ciemne światło, ale inne od tego o którym wspomniałem wyżej, że takie może też być. – Aaa… no tak. Nie bardzo jarzę tych zależności i powiązań. Ciemne światło… pierwsze słyszę. – Nie wszystko co świeci, musi być jasne tak naprawdę. Czasami to zmyłka. – Rozumiem. Taki cover światła. Czyli jak rozbłyśnie te dobre… to jak rozróżnimy jedno od drugiego? – W tym problem, że nie rozróżnimy. Zło powinno po prostu zniknąć, lecz pewności nie ma. Są nie do rozróżnienia, bez wniknięcia głębiej. Mogą też pozostać w pomieszaniu, niestety. Wtedy chodzi o to, jakie są proporcje. Na naszą korzyść, czy przeciwnie. – Niewiele z tego pojmuję, ale nieważne. Po krótkim czasie Wielcy Obojętni tłumnie przybyli. Ciekawe, w jaki sposób dali im znać… oraz ile kasy dostali. Tego nie mogę od nich wydobyć. Chodzą po całej krainie, uważając na domostwa, by nie rozdeptać i pozostawić w całości. Za to im nikt nie zapłacił. Po chwili fruną do góry. Łapią pazurami pajęczynę i przyciągają w kierunku ziemi. Mimo, że puści wewnątrz, to ciężar ciał jest znaczny i ciągle rośnie, gdyż mieszkańcy napełniają ich wnętrza, chęcią niesienia dobrych uczynków po całej okolicy. Ale to zaś. Teraz nie mają na to czasu i spokoju. Patrzą ciekawie, co z tego wyniknie. Ćmy wewnątrz coraz szybciej ruszają skrzydłami. Dręczy nas obawa, że przed wystrzeleniem wyfruną na zewnątrz i będzie po sprawie. Nie zdążyły. Wielcy Obojętni będąc blisko ziemi, nitki z łap raptownie wypuszczają. Wszyscy jednocześnie. Ćmy lecą do góry w szalonym pędzie, przebijając ciemność. Nagła jasność oczu mieszkańców nie poraża, bo i tak jest w miarę jasno. Większość stworów znika, lecz nieliczne spadają na szpikulce, zamieszczone na dachach. Myślę sobie patrząc na to wszystko, że przecież musieli już kiedyś ten zabieg strategiczny zastosować. Czyżby zapomnieli? Tylko oni? *** Wychodzę z wioski. Idę prosto przed siebie. Odwracam się. Pusta ziemia i puste niebo. Stoję jakiś czas w miejscu. Słońce praży niemiłosiernie. Znowu podążam w pierwotnym kierunku. Widzę mały staw. Na środku wystaje kawałek muru. Promienie migoczą w czystej toni jak srebrne rybki. W czerwonej cegle tkwi gwóźdź. Wchodzę do wody, choć jej nie czuję. To zapewne z przemęczenia. Z łatwością wyciągam żelastwo ze ściany. Z powstałej dziury wylatują całkiem spore ćmy. Zupełnie mnie ignorują. Lecą w określonym kierunku. Coś nie coś jarzę. Biegnę za nimi, ile mam jeszcze sił. Widzę małą chmurkę przed sobą. Jest coraz mniejsza. Cholera jasna. Nie dogonię ich. Pomylę drogę. Obraz coraz bardziej niewyraźny. Pot ścieka do oczu. Znowu dostrzegam szarą zamazaną plamę. To chyba one. Nie, bo coraz wyraźniejsza i prostokątna. Z boku napływają ściany. Uderzam w drzwi. Słyszę głos: – Co pan wyprawia na korytarzu. Proszę wracać do łózka. Został pan znaleziony na zewnątrz. Wyczerpany, odwodniony i ogłupiony. Marsz do łóżka i wypocząć. Dostał pan głupiego jasia, w związku z tym. – Nie jestem w związku z żadnym Jasiem. A poza tym, wolałbym mądrego. – Mądry ma urlop relaksujący. Udaje głupiego. Chyba… hmm. – Musujący? Taki z bąbelkami? Nie ważne. Jak wróci, to go wypiję. – Oczywiście. A teraz proszę leżeć i nie miętosić zasłonkę. – Mam nie merdać ogonkiem, bo spąsowiało pani lico? A co mnie to obchodzi. – Chce pan dostać drugiego Jasia? – Dziękuję. Nie lubię tłumów. ````````````````````````````````````` Leżę i patrzę w sufit. Coś tam krąży wokół lampy. Akurat wchodzi jakaś inna pani ubrana na biało. Zadaję pytanie: – Co fruwa? – Gdzie? – pyta środkowym policzkiem. – Tam. – Ćma, proszę pana – odpowiada prawym uchem. – Ćma? A co to?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...