Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Cała aktywność

Kanał aktualizowany automatycznie

  1. Z ostatniej godziny
  2. Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu... Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia… Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza… * Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn... * Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące. Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz… * To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych… Kto tu jest? Nie ma nikogo. Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy. * Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła... I jeszcze... Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii… Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu… Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali… (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)
  3. @Somalija zmęczenie, zapomnienie... hm...
  4. Wczoraj
  5. Omagamoga

    nasza muzyka - org.fm

  6. @KOBIETA ludzie też są emitentami ultrasłabego światła w zakresach widzialnych. procesy metaboliczne i chemiczne. ci byle jacy maja latarki . @KOBIETA Dominiko. ty masz takie zdolności poetyckiè ze potrafisz o sprawach wywołujących dreżenie nie tylko serca pisac z eleganckim i czarem. jest super :)) Ty też !!!
  7. @Migrena Cieszę się i dziękuję :)
  8. @sisy89 bardzo mi się podoba :)))
  9. @Alicja_Wysocka to moja wina. wiersz surowy, to mi tak sobie wychodzi. dziękuję.
  10. Młodzi chyżo na działa! - Krzyczy plakat czerwony. Młodzi myśleć do rana! - O wrogu wymyślonym Niech wasza krew się pieni! Niech te włosy sztywnieją! Idą niezwyciężeni! Oddajmy cześć pionierom! Wszystkie ważne zasoby Zdobywa wigor młodych Wysoko swoje głowy! - Pora ścinania łodyg! Czy wierzysz w te bzdety? Czy czoło znów marszczysz? Wyrzucaj te bagnety! Bo nie wiesz o co walczysz! Każde świata skrajności Prowadzą do zguby Pozbywasz się wolności, Jak wierzysz w ułudy! Nasza historia na marne Stare błędy znów sykną Masz wiarę w Agarthę? - Jesteś zwykłym nazistą!
  11. @Berenika97 Wielce Ci dziękuję za tak dokładne przedstawienie "Kultury..." 🙂 . Hołduję długim, wielotreściowym zdaniom, traktując je jako ćwiczenie umysłu - zarówno swojego, jak i czytelnika - w nadążaniu za myślą (myślami). Dzięki także za uznanie dla ciekawości i dla osobliwości powyższego opowiadania. Pozdrawiam Cię serdecznie. Dobrej nocy.
  12. Omagamoga

    nasza muzyka - org.fm

  13. @klaks No i się doczekałam bajeczki na dobranoc. Wiesz, za szybko sukienki wyrosły ze mnie i nie mam w czym słuchać bajek. Dziękuję :)
  14. W rzeczy samej :)
  15. @Migrena Oj,dzięki za światło, wreszcie dało się powiązać z tytułem. Los pisze przeokropne scenariusze :(
  16. @Alicja_Wysocka Alu. pisałem o kobiecie terroryzowanej przez męża. sadystę intelektualnie dopieszczonego narcyzmem. a ona, zniewolona w wierszach znalazła, albo tylko szuka ratunku. fragment życia. C'est la vie. zabiła go po latach. odcięła mu ręce. te ręce które biły. i głowę też. wyrok - 5 lat. wyszła po 3. pisze wiersze. pogodne i ciepłe. @Marek.zak1 dziękuję Marku. każdy z nas ma swój styl. dzieci wszechświata :)
  17. @KOBIETA Tak wiem, świetliki i meduzy. I czasem jeszcze budziki takie starsze, maja zielone wskazówki.
  18. @Arsis @Arsis Tak, nie mogłam sobie przypomnieć hasła do platformy ze szkoleniem i postanowiłam odpocząć...
  19. @Omagamoga cholerne natchnienie pociąga mnie w głąb ciemności życia. dziękuję. @KOBIETA Dominiko. błyskiem gwiazd milionów spadnę na Twoje usta milczeniem. tak mi się jakoś napisało. jakbym się przebrał za kogoś innego i maskę wika na twarz nałożył. cieplutkie pozdrowienia dla Ciebie :))))) słońca w blasku śniegu :))))))
  20. @klaks Twój tekst jest super sympatyczny.:)
  21. Masz swój niepowtarzalny styl, można mu się poddać, albo nie, podobnie jak hipnozie. Pozdrawiam
  22. Słowo przysłowie Niezwykłe Słowo Mianownik Miano Niezwykłe Miano Miano Mianownik Przyimek Przymiano Nadmiano Zaimek Zmiano Miano Zapomniano Ano Iż Duch jest Mocą I że Może Duch I Zbraknie Tchu
  23. Oryginalne, przyznam. Pozdrawiam
  24. @Migrena Ten wiersz jest jak kłębek emocji, które trudno rozplątać słowami - czasem pozostaje tylko to poczucie supełka w sercu. Pomyślałam, że to ‘piekło’ nie jest miejscem, tylko stanem duszy, tym ciężarem ciszy, zależności i przemilczanych słów. Kłębek mi się zrobił :)
  25. ułan szabli nie wyjmował przez rozpięty rozporek w wiśniowym sadzie na manewrach nostalgiczny widok zabija ciebie leżącego pod moim golfem po to by usłyszeć tłumik jebło nie przeszkadzają mi twoje usmarowane łapy mogę się nawet sama odkręcić na pięcie i rozebrać z opatulenia wyczekiwanych przeżyć na które ty jeszcze masz siłę a ja ciągle nie mam chęci szukać nowego z tym czymś czujesz się potrzebny bez pożytku w przekonaniu że jesteś tylko ty kiedy mrużę oczy w malinowym odcieniu nowej pomadki znosiłam wiele w życiu zniosę i ciebie na wózku inwalidzkim
  1. Pokaż więcej elementów aktywności


×
×
  • Dodaj nową pozycję...