Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'emigracja' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o poezja.org
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 12 wyników

  1. W miarę upływu czasu nawiedzają mnie duchy z przeszłości i wypełniają pustkę, w której niegdyś gościła radość i nadzieja. Prawda, są to piękne, niezapomniane chwile, ale nie pomagają stać konsekwentnie na kursie, prowadzącym do nieznanej przyszłości. Powtarzam duchom, żeby wróciły na swoje miejsce, ale nie słuchają, nie chcą zostawić mnie w spokoju. Siadam wtedy do komputera i piszę o tym, co miało miejsce dawno temu. Ufam, że pisanie pozwoli mi wyrzucić wspomnienia z pamięci, lecz sceny nabierają życia i są intensywniejsze niż przedtem. Chyba głęboko w sercu pragnę, żeby takie były. Czyż nie o to chodzi duchom — aby zawładnęły naszym życiem? Był środek zimy, całkiem ciepły i słoneczny. Minęły zaledwie dwa miesiące odkąd wylądowałem na lotnisku Kingsford-Smith z całym dobytkiem spakowanym w jednej torbie i dwudziestoma dolarami w kieszeni znoszonych dżinsów. Zatrzymałem się na dalekim przedmieściu u kuzyna, który skusił mnie ofertą pracy, lecz prędko wyszło na jaw, że była to obietnica złudna. Na szczęście zdołałem wkrótce znaleźć robotę w niepozornej firmie produkującej światłowody i sprzęt komunikacyjny. Zarobek, choć niewielki, pokrywał kwotę płaconą kuzynowi za pokój i śniadanie, a resztę pieniędzy wpłacałem na bankowe konto. U kuzyna w domu panowała napięta atmosfera, toteż wolałem zostawać w pracy po godzinach, dzięki czemu stan konta rósł systematycznie. Co tydzień drukowałem wyciąg bankowy na małej, błyszczącej kartce, budzącej zadowolenie i optymizm. Miałem wciąż sporo wolnego czasu i krążyłem bez celu po okolicy. Tygodnie mijały powoli i żeby je czymś wypełnić, złożyłem podanie o dodatkową pracę w supermarkecie w czwartkowe popołudnia i weekendy. Stanowiska ekspedientów i menedżerów układających towar na półkach były obsadzone tymczasowo przez uczennice i studentki z miejscowych szkół, ale potrzebowali młodego, silnego faceta, który dałby radę dźwigać ciężkie ładunki z furgonetek i ciężarówek. To była najszybciej zatwierdzona i najłatwiejsza praca, jaką kiedykolwiek wykonywałem, a do tego płacili mi gotówką w grubej, zapieczętowanej kopercie, co do jednego centa. Nadszedł zatem dzień nie tylko pogodny, ale również dzień wypłaty. Otworzyłem kopertę i wrzuciłem wszystkie banknoty do bankomatu, a za drobniaki kupiłem sześć butelek Victoria Bitter. To były dobre czasy, kiedy picie piwa na ulicy nie ściągało baczności stróży porządku, lecz na wszelki wypadek owijano w sklepie butelki szarym papierem, aby promować kulturę picia i nie gorszyć widokiem spożywania alkoholu w miejscu publicznym, chociaż cóż innego u diabła spracowany człowiek mógłby robić w sobotnie popołudnie? Wracać do domu kuzyna nie miałem ochoty, wobec tego poszedłem na stację i wsiadłem do piętrowego pociągu jadącego do centrum. Gdy tylko pociąg ruszył, zauważyłem atrakcyjną dziewczynę siedzącą po przeciwnej stronie. Nie zwróciła na mnie uwagi, gdyż była pochłonięta wyglądaniem przez okno, chociaż trasę musiała znać na pamięć, bo cały czas patrzyła zamyślona w jeden punkt na szybie. Pociąg zwalniał na zakrętach, omijając liczne zatoczki i pagórki stworzone przez naturę, aby najbogatsi z bogatych mogli tam budować rezydencje swoich marzeń. Przejechaliśmy tunelem na drugą stronę wzgórza, gdzie pociąg miał następny postój. Dziewczyna i osoba siedząca obok niej wstały z miejsca i wyszły na peron. Nie wiem co we mnie wstąpiło, ale tuż po sygnale do odjazdu moje ciało zmieniło nagle pozycję i przeskoczyło przez wąską szczelinę w drzwiach, w ślad za kobietami. Dziewczyna i towarzysząca jej niewiasta, chyba jej matka, odeszły bezzwłocznie, jakby dobrze znały to miejsce. Przeczytałem nazwę przystanku na tablicy, kilka razy, żeby dobrze ją zapamiętać. Z peronu prowadziły dwa wyjścia: jedno schodami na wiadukt nad torami i ulicę, wzdłuż której stały jednakowe bloki z czerwonej cegły; drugie z boku, brzegiem wąskiej doliny opadającej ku zatoce. W tym kierunku wypadło mi iść. Pośrodku doliny zawieszono kładkę, żeby skrócić drogę przechodzącym. To na tej kładce postanowiłem wyminąć dziewczynę, która przystanęła na chwilę, aby dać odpocząć starszej pani. Przechodząc obok niej, nie wytrzymałem i rzuciłem jej przelotne spojrzenie. Była naprawdę piękna. Piękniejszej kobiety nie mogłem sobie wyobrazić, ale nim zdążyłem upaść z zachwytu, coś bardziej nieoczekiwanego podcięło mi nogi — mówiła moim językiem! Nie byłem dla niej kompletnie obcy. Mógłbym zagadać: „Cześć, jak dobrze spotkać rodaczkę na drugim końcu świata. Proszę, wskaż mi drogę do lunaparku. Widzisz, straciłem orientację w tym labiryncie ulic”. A ona na to: „Czemu nie? Chętnie ci pomogę, a może nawet pokażę gdzie chodzimy na dobrą kawę, jeśli nie masz nic przeciwko temu” i zrobi to z uśmiechem na twarzy, bez niemiłych uprzedzeń, jakie żywimy wobec ludzi, z którymi nic nas nie łączy. Jej polski był dobry, zbyt dobry, by go opanować za granicą, chyba że mówiła w domu językiem swoich rodziców. Tyle wydedukowałem na podstawie obserwacji, ale wolałem milczeć. Lepiej pozostać anonimowym przechodniem, przynajmniej na razie. Wiedziałem teraz o niej więcej niż jeszcze pół godziny temu i zamierzałem wykorzystać tę wiedzę na swoją korzyść. Szedłem za nimi w nie budzącym podejrzeń dystansie prawie do końca półwyspu. Teren był luźno zabudowany willami na dużych działkach. Nie zauważyłem żadnych sklepów, biur ani budynków przemysłowych. Miejsce wyglądało na osiedle mieszkaniowe dla ludzi, którzy preferują wygodne życie i prywatność. Patrzyłem, jak dziewczyna i jej matka znikają w wejściu do jednego z domów. Była to okazała posiadłość z przestronną werandą i podwójnym garażem, otoczona dobrze utrzymanym ogrodem — sama działka warta milion. Ceny znałem z broszur, które przeglądałem nieraz w agencjach nieruchomości. Tylko zamożna rodzina mogła sobie pozwolić na taką majętność, chyba że kupili ją w czasach, kiedy ziemia była tutaj tania jak barszcz. Rozmyślałem o tym przez chwilę, po czym zawróciłem tą samą drogą i po krótkim marszu natrafiłem na ścieżkę wiodącą do małego parku oddzielającego jezdnię od plaży. Usiadłam na drewnianej ławce i patrzyłem z ciekawością przed siebie. Zza sylwetek kilku łodzi o zwiniętych żaglach, wyzierał podobny, nieco mniejszy cypel. Woda po lewej stronie odbijała czerwień zachodzącego słońca. Jedynym szczegółem psującym znakomity widok był zardzewiały zbiornik paliwa na przeciwległym brzegu. Dobrze, że szpetotę maskowała choć częściowo bujna zieleń otoczenia. Otworzyłem plecak i wyjąłem butelkę wciąż zimnego piwa. Odkręciłem kapsel i pociągnąłem solidny łyk, potem jeszcze jeden. Wtedy pomyślałem o dziewczynie. Przynajmniej wiem gdzie mieszka i mogłem bawić się myślami, kiedy zobaczę ją znowu. Odtąd przyjeżdżałem do parku każdej soboty, mniej więcej o tej samej porze. Kupowałem sześć butelek piwa koło stacji, lecz nigdy nie wypijałem więcej niż dwie i resztę zawoziłem do domu. Park był rzadko odwiedzany; nawet mój kuzyn nie wiedział o jego istnieniu. Początkowo wydawało mi się to dziwne, aż wreszcie ustaliłem przyczynę — miejsce leżało na uboczu i nikomu nie wypadało po drodze, a mieszkający tu ludzie woleli siedzieć w domach, albo jeździć gdzieś dalej. O ślicznej dziewczynie byłbym już zapomniał, gdyby nie przyszła do tego samego parku z koleżanką. Usiadły na ławce z tyłu, poza zasięgiem mojego wzroku, dlatego zszedłem na dół, a stamtąd chyłkiem, wzdłuż płotu wdrapałem się na górę, między drzewa, skąd mogłem je swobodnie obserwować. Zima już dawno minęła, słońce przybrało na sile, a powietrze było coraz bardziej wilgotne. W kraju o klimacie umiarkowanym, bezlistne gałęzie, odsłoniłyby moją kryjówkę, ale tutaj drzewa zachowują oliwkową zieleń przez cały rok. Dziewczyny siedziały nadal w tym samym miejscu i rozmawiały tak cicho, iż nie mogłem usłyszeć jednego słowa, dopóki nie wybuchły głośnym śmiechem. Wtedy się zorientowałem, że obydwie mówią bezbłędnie po angielsku, a skoro tak, to ta, którą spotkałem, musiała tu dorastać od wczesnego dzieciństwa. Druga dziewczyna była niższa i masywniejsza, miała rude i krótko przycięte włosy, do których założyła spodnie i brązową skórzaną kurtkę, kontrastującą z obcisłą, zieloną sukienką jej koleżanki. Pochylały się ku sobie, aż dziewczyna o rudych włosach dotknęła dłoni drugiej. Tamta w odpowiedzi położyła głowę na jej ramieniu. Nie widziałem w tym nic zdrożnego: ot, typowo dziewczęce zachowanie. Jeszcze im zazdrościłem, że potrafią wyrażać uczucia w tak intymny, subtelny sposób. Mniej więcej w tym momencie sprawy zaczęły zmierzać w niespodziewanym kierunku. Ruda pocałowała tę w zielonej sukience, tylko nie był to przyjacielski pocałunek w policzek lub czoło, ale mocny, głęboki pocałunek w same usta, trwający długą chwilę. Kobiety siedziały teraz zwrócone bokiem i przylgnęły do siebie blisko, jakby ich ciała chciały podążyć za grą ust. Patrzyłem na to ze zdumieniem, lecz bez odrazy. W głębi ducha to nawet poczułem ulgę, że była z dziewczyną. Lepsza dziewczyna, aniżeli pozwolić to samo robić facetowi, bez względu na to, kim on jest. Tylko mnie wolno ją pocałować, oczywiście w wyobraźni. To nie była zdrada, bo jakże mógłbym rywalizować z jej przyjaciółką? Próbowałem się postawić na jej miejscu, ale nie miałem pojęcia, jak to jest być kobietą; wiedziałem tylko co takiego chce mężczyzna i czego oczekują od niego kobiety. Widząc z jaką przyjemnością oddaje się pocałunkom, zadawałem sobie pytania: Czy kiedykolwiek kochała się z chłopakiem? Czy kobieta może stracić dziewictwo z inną kobietą? Teraz żałowałem, że nie otworzyłem ust, kiedy zobaczyłem pierwszy razem. Bylibyśmy prawdziwymi przyjaciółmi, nie tracilibyśmy nerwów na egoistyczne podjazdy, rozgrywane przez oszukujące się nawzajem pary. Mogła wyjawić mi wszystkie sekrety, bez obawy, że wykorzystam je przeciwko niej, co więcej, może zechciałaby udzielić mi cennych wskazówek, jak dotrzeć do serca kobiety. To był ostatni raz, kiedy ją widziałem. Zaraz po Nowym Roku pożegnałem bez żalu kuzyna i wynająłem dwupokojowe mieszkanie bliżej pracy. Zamieszkiwałem tam do czasu, kiedy właściciel nie wystawił mieszkania na sprzedaż. Potem czekała mnie daleka przeprowadzka do zachodniej części miasta. Nigdy więcej nie odwiedziłem parku nad zatoką. Dopiero niedawno, całkiem przez przypadek, jechałem drogą przecinającą dolinę i wówczas ją zobaczyłem: stała przy barierce i uśmiechała się do mnie, tylko piękną twarz pokryły zmarszczki, kasztanowe włosy zabrała siwizna, niebieskie oczy straciły kolor… Zastanawiam się, jakie było jej życie — czy wyszła za mąż, miała dzieci, czy pozostała samotna? Czy wciąż spotyka rudowłosą partnerkę, chodzi z nią do nocnego klubu, czy zawiązała podobną przyjaźń z inną kobietą? Cokolwiek się stało, zawsze będę ją widzieć, jak tamtego dnia, gdy razem jechaliśmy pociągiem.
  2. Do gry nie chcieli mnie zaprosić, to co miałem robić? Zjadłem za trzech, przeczytałem wszystkie egzemplarze “Reader's Digest”, przeskanowałem czterotomową encyklopedię technologii morskiej: tam, z powrotem, diagonalnie. Obejrzałem po raz nie wiadomo który „Łowców jeleni” oraz film Agnieszki Holland o zabijaniu księdza. Czemu tych filmów nie pokazywali w polskiej telewizji? Co do księdza, to nie powinien był tam jechać. Dostał wyraźne ostrzeżenie. Gdyby posłuchał, żyłby do dziś, pisałby blogi, tysiące ludzi czytałoby jego wpisy… — Zagrasz? Jedno słowo i od razu kłopot, bo należy je wymówić jak tutejsi: nie za ciężko i obraźliwie co Niemiec, a już broń boże nie z gejowskim akcentem Francuza. — Zagrasz? — powtórzyłem, a mimo to patrzył na mnie, jak na przybysza z obcej planety. — Ty z tym… no, jak mu tam… Zene'k, to po jakiemu gadacie? „Zene'k” to mój kolega, który mógł mnie świetnie zrozumieć po polsku, a nawet bez słów, ale słuchający sądzili, że naśladujemy szczebiot egzotycznych ptaków. Ptaki w szachy nie grają, dlatego pozostawała mi rola kibica. Szkolne ruchy, żadnej inwencji, unikają ryzyka. Ciekawe czy w życiu też są tacy ostrożni? Szkot-Albinos ma przewagę ruchu, bo gra białymi, ale na co mu ta przewaga? I tak nie potrafi jej wykorzystać. Pochodzi ze strefy Euro, ekonomicznie co najmniej dwadzieścia lat do przodu, ale na światowca nie wygląda. Postawić pionka na e4, to tak jakby randkę zacząć od słów: „Ładna dziś pogoda”. No, ale przynajmniej ma za sobą pierwszy ruch. Teraz niech przeciwnik łamie sobie głowę, żeby nie wyszło głupio. Czarnymi dowodzi pierwszy mechanik, wiekowy gość, dlatego trzymają go w załodze, choć jest zupełnie bezużyteczny. Zwolnić takiego dwa lata przed emeryturą to wyrok śmierci, albo jeszcze gorzej: wyrok życia na państwowej zapomodze. Posuwa gońca na pole c5. Plan grubymi nićmi szyty, zamiar jasny, jak słońce na bezchmurnym niebie, a jednak Szkot-Albinos nie zwietrzył podstępu i komenderuje swoich żołnierzy w sam środek zasadzki. Mnie już trudno dłużej trzymać język za zębami, żeby nie krzyknąć: — Chroń króla! Król jest najważniejszy, choć nic nie robi. Ale musi królować. Bez niego nie ma gry. Polska miała wielu królów, ale nie było komu ich bronić. Po kilku szybkich rozgrywkach Pierwszemu zesztywniały stawy od ślęczenia nad szachownicą. Ostrzegłem go, że jeśli natychmiast nie wstanie od stołu, to mu ta sztywność zostanie na stałe i dopiero wtedy wyraził zgodę, żebym usiadł na jego miejscu. Przeciwnik wprawdzie słaby, ale niechybnie wymyśli kilka pomysłowych zagrań, zanim zawołają nas do wyciągania sieci. Podstawiałem pionki, zabierałem figury, a on grał, jakby takie zamiany były mu na rękę. Cieszył go widok kilku pobitych szeregowców, podczas gdy po mojej stronie szachownicy stała wzięta do niewoli cała jego armia. — Masz ochotę na rewanż? — pytałem w nadziei, że pragnienie zemsty zmotywuje go do lepszej gry. — Jeszcze jedną partyjkę przed zakończeniem wachty? Pomimo uporczywych nalegań, Szkot-Albinos stracił ochotę do dalszej gry. — Neigh… Ty, Pole zrozum… Ja lubię grać z Pierwszym. On zna moje ruchy, ja jego. Żadnych niespodzianek, relaksująca gra, zasłużony odpoczynek po pracy. A z tobą same problemy: muszę główkować, co tam znowu kombinujesz, a gdy nawet odgadnę, zaraz wymyślasz coś nowego. Daj żyć; idź graj z Zene’k, albo oglądaj filmy. Znowu śledziłem losy łowców jeleni, aż do momentu kiedy ostatni z myśliwych wycelował lufę w byka o potężnym porożu. Zwierzę zamarło w bezruchu i obserwowało człowieka łagodnym wzrokiem. Myśliwy stał chwilę gotów do strzału, lecz nie pociągnął za spust, bo miał już dosyć zabijania. Musiał sporo wycierpieć, zanim to zrozumiał. Kucharz usmażył mi na obiad rybę, którą wyłowiłem z basenu pod pokładem: dużą flądrę, wiele lat wałkowaną głębinami, dopóki nie wylądowała na moim talerzu. Spałaszowałem ją do ostatniego kęsa, bo to grzech zmarnować zdobycz, którą zwykle wyrzucaliśmy za burtę. To nieprawda, że na morzu ryby wychodzą bokiem. Jutro zjem następną, pojutrze jeszcze jedną. Życie na statku jest proste, nie zmusza do zadawania pytań: Co będę robić dzisiaj? To samo co wczoraj. Na statku dom i praca oznaczają to samo. Z koi do kantyny, z kantyny na pokład, po sześciu godzinach na dół do przetwórni i tak w kółko. Nie ma tutaj lepszych, ani gorszych. Każdemu morze sprawiedliwe przynosi to samo. Nie myślałem co będzie, akceptowałem co jest, robiłem zadowoloną minę, na przekór sobie.
  3. Nieważne dokąd lecisz; ważne z kim. O Jawę zahaczyłem pierwszy raz, nie żebym sobie tę wyspę pieprzu i goździków celowo upatrzył, ale ponieważ inne trasy nie wchodziły w grę: wszystkie miejsca były zarezerwowane, bądź ceny bajecznie wysokie. Ten stan rzeczy tłumaczono przedświątecznym sezonem, chociaż nigdy nie wiadomo, która pora roku sprzyja podróżowaniu. Wiosennym porankiem opuściłem dom, do Frankfurtu przyleciałem jesienią, w Warszawie witała mnie zima, a po kilku godzinach lotu, deszcz, nocne przymrozki, pozbawione liści drzewa były ledwie wspomnieniem. W stolicy Indonezji trafiłem na czterdziestostopniowy skwar i zaskakująco suchy dzień, jednak pod dość zamglonym niebem. Samolot wylądował punktualnie, a do przesiadki zostały niecałe dwie godziny, pozostawiając niewiele czasu na spacery i bliższe zbadanie okolicy. W pamięci utkwiło mi tylko, że hol był przestronny i nowoczesny, sklepy przyjazne i bardziej amerykańskie niż azjatyckie, pachnące kosmetykami i drogą biżuterią, a nie jak reszta Indonezji duszącymi przyprawami: kurkumą, kminkiem, cynamonem, kolendrą… Krążyłem pierścieniem łączącym cztery terminale, bardziej dla rozprostowania nóg niż z ciekawości, ale również oglądałem wystawy, jak zwykle porównywałem ceny, a gdy chodzenie mnie znudziło, usiadłem w poczekalni. Wzywano właśnie na pokład pasażerów klasy pierwszej i biznesowej, potem tych na wózkach i matki z dziećmi, a dopiero na końcu regularną trzodę, upychając ją rzędami od ogona w kierunku dzioba, chociaż i tak nikt nie przestrzegał kolejności. Większość podróżnych stanowiły blade twarze, ale tu i ówdzie, jak w bezowym cieście nadziewanym malinami, przebijała ciemniejsza karnacja Azjatów różnych nacji i religii. Pokazując asystentce kartę pokładową, przypomniałem sobie moment odlotu na początku wyprawy — wtedy łatwo fantazjować z kim zleci podróż, bo instynkt samoczynnie szuka okazji, ale teraz nie ma to już znaczenia. Nawet nie spojrzałem na siedzącą obok. Zrzuciłem na podłogę koc i poduszkę, usiadłem w wąskim fotelu, zapiąłem pas i patrząc nieruchomo w ekran przede mną, rozmyślałem na ile gorące przywitanie czeka mnie w domu. W tym czasie maszyna zdążyła zatoczyć półkole, pogasły światła, ucichły rozmowy. Czekałem na przeraźliwe wycie, po którym nastąpi wciskający w fotel zryw, kadłub zacznie drżeć i podskakiwać, ale magiczna siła nie poderwała nas do lotu, wciąż sunęliśmy na kółkach z dziobem przy ziemi. Ten sam cykl powtarzano kilkakrotnie: wycie, zryw, wstrząsy i za każdym razem kończyło sekwencję ciche buczenie turbin na wolnych obrotach. Odnosiłem wrażenie, że samolot jest żywym stworzeniem, ma dość latania ruchem wahadłowca między odległymi miastami i chce sobie po prostu odpocząć. Siedzący przy oknach wyglądali na zewnątrz, dopóki ich uwagi nie pochłonął głos pilota z głośników. Mówił w lokalnym języku, żebym nie mógł zrozumieć jednego słowa, ale z niespokojnych min niektórych pasażerów wywnioskowałem, że komunikat jest o czymś ważnym. Istotnie, nie była to prognoza pogody, gdy pilot powtórzył treść komunikatu po angielsku, z zabawnym akcentem, jakby opowiadał śmieszny kawał: — Ladies and gentlemen, proszę o uwagę… Mamy mały problem z silnikiem, nic poważnego… W tym miejscu zrozumiał, że to co mówi nie jest wcale dowcipne i spróbował nieco inaczej: — Na trzech silnikach można spokojnie lecieć i wylądować, ale niestety z pełnym obciążeniem nie wystartujemy — zakończył niezbyt optymistycznie. Później uspokoił wszystkich, żeby czekali cierpliwie aż zaparkujemy u rękawa i tam będziemy sobie wypoczywać, podczas gdy personel techniczny prędko usunie usterkę. Jakoś nie mogłem uwierzyć w ostatnie słowa. Na lotnisku wszystkie czynności wykonują w zwolnionym tempie, opóźnienia to normalna rzecz, samoloty nigdy nie odlatują na czas, bo lepiej stać na ziemi i chcieć pofrunąć, niż szybować wysoko nad chmurami i tęsknić za twardym gruntem. Usiadłem przy przeszklonej ścianie, w miejscu skąd miałem dobry widok na mój samolot, odwrócony teraz niebiesko-turkusowym ogonem, na którym wymalowano pięcioma gładkimi liniami różnej długości jakiegoś mistycznego ptaka. W pobliżu samolotu nie było nikogo, a pasażerowie zniknęli w labiryncie lotniska. Czyżbym tylko ja chciał stąd odlecieć jak najprędzej? Licząc upływające minuty, próbowałem przewidzieć, co mnie czeka. Jeszcze odwołają lot i noc spędzę tutaj na ławce, bo na hotel szkoda mi pieniędzy. Najgorsze, że myślami byłem już w domu i najmniejsza choćby przeszkoda miała rozmiar katastrofy. Patrzyłem na furgonetkę podjeżdżającą do samolotu. „To pewnie ta ekipa fachowców w rękawiczkach i białych fartuchach z laboratorium Boeinga, która rozpocznie za chwilę naprawę” — pomyślałem z nadzieją, tymczasem ze środka wyszło kilku łapserdaków w żółto-białych kamizelkach, kaskach na głowie i pękatych słuchawkach na uszach. Wskoczyli na skrzydło, otworzyli po krótkiej naradzie nieduży właz, coś tam gmerali przez chwilę, ale wkrótce wrócili do wnętrza samochodu. Przynieśli stamtąd napoje w puszkach i żarcie w plastikowych pojemnikach, posiadali dookoła otwartej na oścież, niczym nie zabezpieczonej klapy i nie zważając na ogłuszający huk pobliskich samolotów oraz nieznośny zapach lotniczej benzyny, przystąpili do konsumowania posiłku. Na skrzydle samolotu wciąż leżały narzędzia: nie jakieś wyrafinowane mikroskopy i laserowe mierniki, tylko zwykłe śrubokręty, młotki, obcęgi, jakich nawet ja potrafię używać w codziennych robótkach. Nie miałem siły na to patrzeć i postanowiłem poszukać budki telefonicznej, żeby zadzwonić do żony. Czekała dwa tygodnie, zaczeka jeszcze jedną noc. O dziwo po wykręceniu numeru usłyszałem jej głos i rozważałem, czy takiej sztuki mógłbym dokonać w Polsce, czy przypadkiem Indonezja nas nie przegoniła, przynajmniej w dziedzinie telekomunikacji. Powiedziałem żonie, żeby nie wyjeżdżała po mnie na lotnisko, bo ze względu na złą pogodę, mój lot skasowano. Potem wróciłem do poczekalni i dopiero wtedy zauważyłem tę samą Chinkę, która siedziała obok mnie w samolocie. Posłała mi nieśmiały uśmiech, jakby czas dzielony wspólnie na pokładzie dał jej prawo traktowania mnie jak znajomego. Udałem, że jestem czymś bardzo zajęty, a tak naprawdę nie miałem ochoty na rozmowę. — Ale mamy pecha — powiedziała, pokazując ręką na samolot. Pokiwałem przytakująco głową, a w duchu przyznałem, że nie jest znowu taka zła: miała dość jasną cerę, jakby nigdy nie wychodziła na słońce bez parasolki, całkiem okrągłe oczy i ładny uśmiech, odkrywający rzędy śnieżnobiałych zębów. Prawie wcale biustu, lecz przy szczupłej, zgrabnej sylwetce, każdy biust wygląda dobrze. Odtąd nie odstępowała mnie na krok, przylgnęła do mnie, jakbym był jej przewodnikiem albo tatusiem, choć aż tak dużej różnicy wieku między nami nie było. Dochodziło południe. Przed nami siedem godzin lotu, plus cztery godziny różnicy czasu, bo lecimy zgodnie z kierunkiem obrotu kuli ziemskiej. Może zdążymy, trzeba być dobrej myśli. — A jeśli nie? — Chinka zasiała wątpliwość. — Wtedy zawrócą nas do Melbourne. — Czemu tam? — spytała zdziwiona, a jej oczy przybrały jeszcze bardziej okrągły kształt. — Bo to najbliższe lotnisko gdzie nasz samolot może wylądować. — To w Melbourne pozwalają lądować o północy? — Pozwalają. — A czemu nie w Sydney? „Żebyś miała urozmaiconą podróż” — miałem zamiar jej odpowiedzieć, bo już zaczynała mnie irytować tymi pytaniami, ale zagryzłem usta i tłumaczyłem cierpliwie jak dziecku: — W Melbourne lotnisko jest daleko od centrum miasta, a w Sydney w samym środku. — Nie mogli zbudować gdzieś dalej? — Mogli, ale sądzili, że samoloty będą lądować od strony morza, nie przelatując nad domami. — A nie mogą? — Mogą startować i lądować tylko pod wiatr, a wiatr nigdy nie wieje w przeciwne strony równocześnie. — I oni tego nie wiedzieli? — Wiedzieli, ale miasto było wtedy mniejsze, a samoloty nie tak hałaśliwe. Po tym woleju pytań i odpowiedzi zapadło milczenie, nie na długo. — Nigdy nie byłam w Melbourne, jak tam jest? Pociągnąłem łyk soku pomidorowego, którym poczęstowała mnie przechodząca stewardessa i już na spokojnie podsumowałem informacje wyczytane w przewodniku turystycznym: — Przyjemne miejsce do zwiedzania i zamieszkania, bardziej europejskie niż amerykańskie, duży wybór przedstawień teatralnych i muzyki, ciekawa architektura, największa na świecie sieć tramwajowa… Słuchała kiwając lekko głową, lecz gdy skończyłem, na jej dziecięcej twarzy zauważyłem wahanie. — A plaże ładniejsze niż u nas? — Plaże są niczego sobie, woda spokojniejsza, bo w zatoce… — Jak to? — weszła mi w słowo. — Przecież większość uważa plaże w Sydney za najpiękniejsze na naszej planecie. — Owszem, piękniejszych nie widziałem, oczywiście w obrębie dużego miasta. — Wiedziałam, dlatego tam mieszkam — skwitowała ucieszona. Dalszą rozmowę przerwał kolejny komunikat pilota, który potwierdził nasze obawy: ze względu na opóźnienie skierują nas do Melbourne. Odpowiedziało mu ogólne poruszenie wśród pasażerów. Siedzący przede mną Pommy*, powstał ociężale z miejsca i chodząc korytarzem zaczął organizować coś w rodzaju akcji klasowej przeciwko liniom lotniczym. Miał do tego słuszne powody, gdyż był jednym z uczestników wycieczki i ta nieoczekiwana zmiana trasy pokrzyżowała mu harmonogram. Nalegał na zwrot opłaty za bilet lub bodaj darmowy nocleg w Melbourne. Na to drugie żądanie kapitan po konsultacji z przewoźnikiem wyraził zgodę, lecz wkrótce wyszło na jaw, że nie ma miejsc w hotelach, ani kwaterach prywatnych udostępnianych w takich wypadkach. — To skandal! — pomstował grubas. — Wytoczę wam proces w sądzie! Nikt go nie słuchał, bo w ostatniej chwili firma przewozowa zaoferowała każdemu pasażerowi jako formę rekompensaty czek na dwieście dolarów. Kilka minut przed północą wylądowaliśmy na lotnisku Tullamarine w Melbourne. Następny samolot do Sydney odlatywał za sześć godzin. Pożyczyłem mojej współpasażerce Asmarze, szczęśliwej drogi i ruszyłem w poszukiwaniu atrakcji, za które mógłbym zapłacić czekiem. Wspaniałomyślna oferta miała haczyk: czek można było spieniężyć jedynie na lotnisku, a o tej porze wszystkie punkty sprzedaży zamknięto na klucz, za wyjątkiem McDonalda i baru bistro. Mac świecił pustką, można było wygodnie siedzieć samemu przy stole, ale nie sądziłem, żebym dał radę wydać tam choćby połowę ofiarowanej sumy. Natomiast bar był załadowany po brzegi ludźmi z mojego samolotu, jak okręt wrzaskliwą załogą. Prym wiódł Anglik-wichrzyciel. Otaczała go gromada ludzi przy największym stole, zastawionym ciasno szklankami i butelkami różnego koloru. Awanturniczy nastrój nie opuszczał Anglika, a wprost przeciwnie: w miarę spożywanego trunku, ryczał niczym lew i tym zyskiwał sojuszników w walce z nieludzkim systemem. Stanąłem za ladą i zamówiłem koniak, najdroższy jaki mają. Czekając aż podadzą, spostrzegłem Asmarę idącą pasażem. Ona zauważyła mnie również, bo szybko zmieniła kierunek i podeszła do mnie. — Fajnie, że jesteś. Wypij za moje zdrowie, bo nic innego nie można tutaj kupić — to mówiąc podała mi swój czek, taki sam, który przed chwilą odebrałem w okienku linii lotniczych. Poprosiłem barmana, żeby nie tracił czasu na nalewanie i zostawił mi butelkę, a do tego podał drugi kieliszek. — A ty nie wypijesz mojego? — Picie alkoholu dla wyznawcy islamu to ciężki grzech — wyrzuciła mi Asmara, mrużąc przy tym lekko oko, żebym nie miał pewności czy mówi serio, czy to jakieś zgrywy. — A w mojej religii odmowa wypicia jest czymś o wiele gorszym — odpowiedziałem w równie dwuznaczny sposób. — To skąd ty jesteś? — Z Polski — musiałem powtórzyć dwa razy, bo za pierwszym razem usłyszała „z Holandii”. — Gdzie to jest? — Taki nieduży kraj między Rosją i Niemcami — wyjaśniłem. — Indonezja to również mnóstwo małych państewek — pocieszyła mnie szerokim uśmiechem na buzi. Wypijając powoli zawartość butelki, słuchałem jej opowieści: Asmara pochodziła z zamożnej rodziny osiadłej w Dżakarcie. Do Sydney przyjechała studiować business management. Poznała kogoś na uniwersytecie, a potem wystąpiła o pobyt stały. Potrzebowali wtedy osób religii islamskiej w policji, ale żeby dostać tam pracę, musiała zrezygnować z obywatelstwa Indonezji i odtąd była gościem we własnym kraju. Z początku nie brzmiało to wiarygodnie, lecz nie miałem powodu, żeby jej nie wierzyć. Uznałem, że takie jak ona też są potrzebne w roli stróża porządku, bo niewierna pałująca muzułmankę w miejscu publicznym może wzbudzać niezdrowe emocje, a swoja swoją to co innego. Dalszy ciąg zwierzeń zakłóciła zapowiedź o odlocie naszego samolotu do Sydney. Poszliśmy razem do odprawy, ale posadzono nas daleko od siebie. Asmara namówiła osobę siedzącą obok niej, by zamieniła ze mną miejsce. Zamiast smukłych, drobnych asystentek Garuda Indonesia, obsługiwały nas teraz kowbojki o wybujałych kształtach, w bluzkach w podłużne, biało-czerwone pasy i kapeluszach jackaroo**, zatrudniane przez Ansett Australia. Dziś ta kultowa linia należy do historii; została wyparta przez bardziej ekonomiczne: Jetstar, Virgin, Rex… Przelot między dwoma największymi miastami Australii z dziewczyną jest jak randka na wysokości trzydziestu tysięcy stóp. Lot zabiera niecałą godzinę, z czego większość czasu schodzi na wznoszenie i opadanie, a tylko krótką chwilę trwa ruch idealnie poziomy — wtedy należy złożyć oświadczyny lub co najmniej wyznać jej miłość. Nietrudno znaleźć właściwe słowa, kiedy w powietrzu tłoczonym do kabiny czuć zapach jajecznicy, pieczonych plasterków pomidora, ociekających tłuszczem kiełbasek i wstążek chrupiącego bekonu. Pomimo wczesnej pory serwowano duże ilości Victoria Bitter, a z win: Chardonnay i Shiraz, nieomal do momentu kiedy pilot posadził jumbo jeta na długim pasie lotniska Kingsford-Smith, pośród błękitnych fal Zatoki Botanicznej. W takich chwilach papież całował ziemię, a mnie również ogarnęło wzruszenie. — Jestem bezpaństwowcem, nie należę do żadnego kraju — wyznałem. Nie powinienem tego mówić, ale dotrzymywała mi towarzystwa wystarczająco długo, żeby poruszyć osobisty temat. — Nie lubisz, kiedy nazywają cię Ozi? — brzmiała jej natychmiastowa odpowiedź. — Nie przepadam… Nie przynosi mi to żadnego zaszczytu. Wolałbym, żeby ludzie traktowali mnie jako Polaka tymczasowo zajętego czymś ważnym na Antypodach. Myślała o tym przez chwilę, po czym stwierdziła: — Wobec tego twoje życie to podróż. W tym krótkim zdaniu było sporo prawdy, lecz mimo to nie przytaknąłem, a wówczas zapytała mnie o coś, co sam ukrywałem głęboko przed sobą: — Czy myślisz o powrocie na stałe? — Myślę, że to możliwe, dopóki nie jest za późno. — Mam nadzieję, że nie jest za późno na cokolwiek tylko zechcesz — były to chyba jej ostatnie słowa. — Witaj w Sydney i bądź zdrów! — pożegnała mnie. — Dzień dobry i do zobaczenia — odrzekłem, odprowadzając ją wzrokiem. Nie jestem pewien czy ten dialog miał miejsce w samolocie, w kolejce do cła, czy na postoju taksówek. Pamiętam tylko, że był poranek, słońce świeciło wysoko, a miasto spowijała mgła. Stałem z walizką na peronie kolejki, nikt na mnie nie czekał. *Pommy — uszczypliwie Brytyjczyk. Nazwa pochodzi od przypominającego owoc granatu (ang. pomegranate) wyglądu policzków dzieci emigrantów przyjeżdżających z Wielkiej Brytanii do Australii. **Jackaroo — potocznie młody mężczyzna zatrudniony na farmie przy hodowli bydła w Australii.
  4. Wózek zjechał z pochylni, odskoczył niedaleko i przy akompaniamencie duetu buczących motorów zakreślił w miejscu kilka kółek. Byłby wykręcał kółka aż do wyczerpania baterii, gdyby jakiś impuls nie pognał go slalomem między oponami ułożonymi rzędem na podłodze. Na końcu hali wózek zahamował przeciwprądem i czekał cierpliwie aż tester wymieni w nim sterownik. Fabrykę wypełniał coraz głośniejszy gwar maszyn i ludzi. Barbara od samego rana krążyła po stanowiskach. Wszyscy mogli ją łatwo rozpoznać po czerwonym fartuchu, odsłaniającym zgrabne kolana i drobne stopy w sandałach tego samego koloru. Zamieniała z każdym kilka słów i zapisywała coś na kartce. Czasem mrużyła niebieskie oczy, a idąc między stołami wtykała koniuszek palca w kosmyki złocistych włosów. Robiła wszystko, żeby dostać świąteczną premię. Za tę premię kupi sobie zieloną sukienkę bez ramiączek, pod spód założy bardotkę, żeby opalonych ramion nie psuć paskami od biustonosza. Tak ubrana, na pewno zwróci uwagę na przyjęciu noworocznym, na które została zaproszona z mężem. Podeszła policzyć obwody drukowane w stojaku na moim stole, a później zerknęła na karteczkę przyczepioną do jednego z nich. Coś jej nie pasowało, bo zapytała głośno, żeby pracujący obok wyraźnie ją słyszeli: — Czemu tylko tyle? Czułem dreszcze pod koszulą, byłem niewyspany, bolała mnie głowa. Przecież nie jestem maszyną, żeby zasuwać cały czas na jednakowych obrotach. Barbara oczekiwała wyjaśnień. — Dostałem rozwolnienia — skłamałem równie głośno, żeby świadkowie rozmowy nie zgubili żadnego słowa. Barbara wydęła wargi w nieświadomie pociągającym grymasie, pewnie rozmyślając, czy dziesięć minut nieplanowanej przerwy to nie za długo, żeby powstrzymać biegunkę. Moje uzasadnienie skwitowała kąśliwym uśmieszkiem. — Na drugi raz nie pożeraj tyle owoców kiwi, a jeśli już nie możesz bez nich żyć, obieraj skórkę przed zjedzeniem. Owoców kiwi? A cóż to za delicje? U Hindusa za rogiem tego nie widziałem. U Hindusa są odgrzewane burgery, parówki z przetworzonego mięsa, ale i tak wszyscy kupują chipsy smażone w przepracowanym oleju: dwa dolary za kilka garści zawiniętych w brudny, zatłuszczony papier. To dlatego byłem wypompowany i nie miałem na nic ochoty. Barbara należała do innego świata. Jej mąż był wykładowcą na uniwersytecie i zarabiał dwa razy średnią. Stać ich było na wyszukane jedzenie, chodzili w weekendy do restauracji, zimą wyjeżdżali w góry na narty. Usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz jadłem z Marią poza domem, ale z rozmyślań wyrwał mnie nie znoszący sprzeciwu głos Barbary: — To jak, będziesz pracować w święta? Kiwnąłem potakująco głową. — A w Nowy Rok? Rok temu pytała mnie o to samo. Rok temu również zostawałem po godzinach, pracowałem w każdą sobotę i niedzielę, ponieważ czterdziestogodzinny tydzień pracy wystarczał ledwie na pokrycie czynszu za mieszkanie. Nowy Rok chciałem spędzić z żoną i półtorarocznym dzieckiem, ale pieniądze były ważniejsze niż rodzina. — Będę — odpowiedział za mnie obcy głos. — Doskonale! — Barbara triumfowała. — Rób tak dalej, a może dostaniesz awans na testera. Nie słuchałem jej. Sięgnąłem do plastikowego pudełeczka i wyciągnąłem po omacku coś maciupeńkiego w kształcie walca. Przedmiot czujnie obserwował mnie krótkimi drucikami, sterczącymi z węższych stron, jak czułki owada. Obracałem przez chwilę drobiazg w palcach, patrząc na kolory paseczków namalowanych na brązowym tle. Czerwony czy zielony? Choć przez sekundę móc to widzieć normalnie. Nieprawidłowy rezystor to dodatkowa praca w przerwie na lunch. Kolory tańczyły mi przed oczami, zmieniały barwę, pulsowały tysiącem rozmaitych odcieni. Zawsze tak dokazywały na przedmiotach mikroskopijnych rozmiarów. Przybierały formę morskich fal, to znowu marmurków, a wtedy nie było sposobu, żeby je poukładać. Moi koledzy nie mieli z tym kłopotu. — Staniesz przy stole, wtedy zobaczysz różne cyfry, ułożone z kolorowych kropek. To całkiem proste — uspokajał mnie stojący z przodu. Proste dla niego, bo kiedy spojrzałem z bliska, nie widziałem nic oprócz mozaiki kolorów, zmieniających nieustannie miejsca, wirujących dookoła, jak moje rozdygotane myśli. Mógłbym przysiąc, nie było tam żadnych liczb. Pani doktor wiedziała w czym problem i na świadectwie napisała: „Nie widzi kolorów”. Po przeczytaniu tej uwagi, moja matka pobiegła roztrzęsiona do szkoły. — Co z nim teraz będzie? — zapytała drżącym głosem. — Tak dobrze mu idzie, ale jaka przyszłość go czeka? Doktor nie potrafiła wykrzesać odrobiny współczucia, co wcale nie było jej winą, ponieważ cierpiała na patologiczny wstręt do mężczyzn. Popatrzyła na mnie oskarżającym wzrokiem, jak na sprawcę wszelkich nieszczęść, a potem odparła z nieskrywaną satysfakcją: — Zostanie gryzipiórkiem! Matka nie zamierzała rezygnować tak łatwo i zamówiła wizytę u prywatnego okulisty. W jego gabinecie nie było liczb, tylko światełka zamontowane w metalowym pryzmacie i zapalane jak na sygnalizatorach ulicznych. Nie sprawiało mi to najmniejszych trudności, natomiast moja matka stanęła przed dylematem: komu wierzyć? — Pani syn widzi kolory jak wszyscy — pocieszał ją okulista. — Tylko jego mózg ustawia je inaczej. — Jak to „inaczej”? — zapytała przerażona matka i odtąd nie dowierzała już żadnemu lekarzowi. Inaczej nie znaczy źle; w końcu każdy myśli i czuje inaczej, a jak jest naprawdę, kogo to obchodzi? To był mój mały sekret, którego nigdy nie wyjawię, nawet gdybym miał przez to wystawić na szwank czyjeś życie, jak podczas pracy na statku. Egzaminy wstępne zdałem na piątki, ale później czekały mnie wymagające badania lekarskie, z których nie byłem pewien tylko jednego. Prędko jednak znalazłem wyjście: nakłoniłem znajomą internistkę, żeby pożyczyła mi książkę z tablicami Ishihary. Wykułem z niej liczby wzrokowo i każdą liczbę rozpoznawałem nie po kształcie, ale po palecie kolorów w tle: żółto-niebieski to 74, różowo-zielony to 68 i tak dalej. Przeglądałem tablice codziennie kilka razy, aż mogłem je czytać równie szybko, co ściągawkę podczas klasówki. W dniu testu sprawdziłem, czy tych samych tablic używają podczas badań. Uspokojony, chodziłem w stroju gimnastycznym długim korytarzem, czekając na swoją kolej. Gdy mnie wywołano, wszedłem do sali i od razu spostrzegłem młodą, atrakcyjną kobietę, siedzącą za stołem obok ubranych w białe fartuchy dwóch starszych panów. Nie mogłem sobie wyobrazić komisji kwalifikacyjnej w bardziej kontrastującym składzie! Patrząc na jej piękną, lecz zdeterminowaną twarz, ogarnął mnie nagle niepokój: znowu byłem w podstawówce, oczekując werdyktu pani doktor-mizoandryczki. Korzystnie dla mnie, młoda lekarka wzbudzała zgoła odmienne uczucia. Przerzucała kartki automatycznie, nie podnosząc wzroku, a ja każdy obrazek kojarzyłem natychmiast z prawidłową liczbą. Tak mi łatwo szło, że odpowiedziałem zanim zdążyła przerzucić następną stronę. Spojrzała na mnie podejrzliwie, czy przypadkiem nie jestem jakimś jasnowidzem i czy równie bezbłędnie odgadłbym, jakiego koloru majtki nosi pod spódnicą. Taka zabawa w innych okolicznościach może przypadłaby jej do gustu, lecz tego dnia miała dość siedzenia przy taśmociągu, po którym przesuwano szereg młodych, dobrze zbudowanych mężczyzn. Pewnie chciała jak najprędzej uciec do domu, być ze swoim chłopakiem, dotykać go, a nie tylko oglądać. Napisała krótko: „zdolny do służby na morzu” i kazała mi zjeżdżać. Przed końcem zmiany obliczyłem wynik: o trzy płytki więcej niż przewiduje norma, żadnej nie odrzucono. Kolory mnie nie zdradziły. Kiedy wsiadłem na rower, Barbara pożegnała mnie anielskim uśmiechem i już wiedziałem, że darowała mi niedyspozycję, a zarobek testera był bliżej niż kiedykolwiek. W domu zastałem Marię chodzącą po kuchni. Kasia siedziała na wysokim krześle z plastikowym śliniakiem pod szyją i paluszkiem rozmazywała na tacce pozostałość po obiedzie. Połowę miała rozsmarowaną na buzi, reszta leżała pod krzesłem na podłodze. — Umyj ją, to naleję ci zupy! — zawołała Maria znad garnków. Znowu barszcz. Dostanę rozwolnienia, tym razem na serio i Barbara mi nie daruje. Testerem zrobi Wahida z Bangladeszu, który genetycznie odporny na głód, wypróżniał żołądek raz w tygodniu. Przełykałem w milczeniu drobno pokrojone kawałki ziemniaków i jeszcze drobniejsze kawałki buraka. Maria siedziała obok, nie przeszkadzając mi w jedzeniu. Po jedenastu godzinach monotonnej pracy potrzebowałem pobujać chwilę w obłokach. Rozumiała to doskonale i byłem jej za to wdzięczny. — Chcesz więcej? — spytała, kiedy zacząłem skrobać łyżką po dnie. Dobra żona zawsze pomyśli o dokładce. Kończyłem jeść patrząc w pusty talerz, żeby uniknąć jej wzroku, a właściwie pytania, które zamierzała mi zadać od dłuższego czasu. Nie musiałem nic mówić, bo odpowiedź wyczytała z moich oczu. Zastygła w krześle i zagryzła usta. Wiedziałem, o czym myśli — miało nam tu być jak w raju: butikowe ciuszki, włoskie meble, mercedes, a jeździliśmy starym japońskim gruchotem, sprzęty kupowaliśmy w sklepach z używanym towarem, albo po garażach. Nie mogłem dłużej znieść tego zawzięcia z jakim powstrzymywała łzy. Złapałem za telefon i wykręciłem numer Barbary. Powiedziałem, że biorę urlop i wrócę dopiero po Nowym Roku. Barbara wpadła w furię, ale prędko odzyskała zimną krew. — Twoja decyzja narusza umowę o pracę — wyrecytowała oklepaną formułkę. — Jeśli będziesz przy niej obstawać, wystąpię z wnioskiem, żeby cię zwolniono. — Naprawdę? — zareagowałem wzburzonym głosem. — W takim razie sama sobie lutuj te cholerne płytki! — Rzuciłem słuchawką o stół, co nie uszło uwadze Marii. Ona w podobnej sytuacji nie straciłaby panowania nad sobą. Czułem jak mi dygoczą ręce… Że też mnie podkusiło powiedzieć w złości kilka słów, których nie można już cofnąć. Barbara mi nie wybaczy i do pracy nie mam po co wracać. Zapytałem Marię, jak długo damy radę wyżyć z oszczędności. — Dwa… trzy miesiące góra — odpowiedziała po krótkim przeliczaniu. Nie mogłem uwierzyć, że potrafiła odłożyć tak dużo z tak marnej pensji. Wkrótce żniwa, może znajdę pracę gdzieś na farmie, a jak nie, wystąpię o zasiłek. Dostaniemy dodatek na dzieci i mieszkanie i jakoś to będzie, z głodu nie umrzemy. Szkoda tylko tego mercedesa oraz własnego domu z garażem, w którym można by go zaparkować. Wyjechaliśmy wczesnym rankiem w dzień Wigilii. Trasa wiodła w poprzek wyspy przez Alpy Południowe, od Pacyfiku do zachodniego wybrzeża, nieco ponad trzysta kilometrów. Zaplanowaliśmy postój na przełęczy Lewis, będącej punktem szczytowym wspinaczki. Stamtąd droga opadała raptownie serpentynami prosto do Morza Tasmana. Stanąłem na poboczu szosy w cieniu wysokich paproci ponga i wypatrywałem w potoku pojazdów czerwonego Nissana Skyline, którym mieli jechać Kevin ze swoją przyjaciółką. Maria pozowała mi do zdjęcia na tle porośniętej buszem skały. Obok niej uchwyciłem w obiektywie nurt zamulonej rzeki, żłobiącej meandrem dno przełęczy. Znajomi nie nadjeżdżali, wobec tego ruszyliśmy w dalszą drogę. Gdy dotarliśmy do celu, było jeszcze wystarczająco jasno, żeby poznać okolicę: zupełne odludzie; kilka domów rozrzuconych daleko od siebie nad brzegiem dużej zatoki, której koniec ginął w zmierzchu nad widnokręgiem. Wyszliśmy na szeroką plażę, zagrodzoną po bokach skałami. Pod stopami chrzęścił drobny piasek, wymieszany z wulkanicznym popiołem szarego koloru. Woda w morzu była niezbyt zimna, a fale spokojne, przynajmniej niedaleko brzegu. Po krótkim spacerze pojechaliśmy pod wskazany adres, gdzie zaraz przy plaży, na łagodnym wzniesieniu, przywitał nas duży, prostokątny dom. Szczęśliwy był to dom, postawiony w miejscu o jakim większość domów może tylko pomarzyć, zbudowany przez ludzi kochających swoją pracę. Wykonał ku nam ukłon lekko spadzistym dachem i białymi ścianami, otwierał w szczerym uśmiechu obszerne drzwi i okna o aluminiowych framugach, zapraszał na przestronną werandę z desek w naturalnym kolorze dębu, ułożonych starannie na betonowych wspornikach. Przód domu ozdabiał dobrze utrzymany trawnik, na nim efektowne kordyliny, nazywane przez Maorysów ‘tī kōuka’, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy „kapuściane drzewko”. Schwyciłem Kasię na ręce, zapukałem kilka razy i nie czekając na odpowiedź, otworzyłem drzwi kluczem, wprowadzając za sobą Marię, która z ciekawością lustrowała wnętrze. Na stole w kuchni znalazła kartkę: „Zapraszamy do nas na Sylwestra. Wesołych Świąt”. Poniżej był adres motelu w Nelson. Najwyraźniej Kevin i jego przyjaciółka woleli spędzać święta osobno. W domu, który nam udostępnili były trzy sypialnie — ta największa z łóżkiem king size i osobną łazienką, duży salon z wygodną kanapą i przeszkloną ścianą, za którą widniała panorama na zatokę, oraz druga łazienka obok przedpokoju, również wyłożona kafelkami białego koloru; nie klinicznie białymi, ale z przyjemnym dla oka odcieniem szarości. „Wymarzone miejsce na świąteczne przyjęcie” — pomyślałem, lecz twarz Marii nie zdradzała zachwytu. — Nie zostawili nam nic do jedzenia — podsumowała przegląd lodówki i szafek w kuchni. — Za to z pragnienia nie umrzemy — próbowałem ją rozweselić, pokazując na nierozpieczętowany karton piwa oraz dwie butelki wina, które przytaskałem z drugiej chłodziarki w garażu. Z tego co zdołaliśmy przywieźć, przygotowaliśmy wigilijną kolację. Wielkiego wyboru nie było, dlatego już po godzinie mogliśmy usiąść do stołu. Nad rankiem wyrwała mnie ze snu krzątanina po kuchni. Maria nuciła jakąś melodię. Wracał jej humor. Kobieta to taka niezwykła istota, co nawet opustoszałą chatę potrafi w krótkim czasie zamienić w domowe ognisko. Po śniadaniu nabraliśmy ochoty na kąpiel w morzu. Płynąłem crawlem wzdłuż plaży, Maria obok mnie, robiąc okropną śrubę lewą nogą, lecz wkrótce zawróciła w stronę brzegu, a ja podpłynąłem do skały, której wcześniej tutaj nie było. W pobliżu zauważyłem kilka innych skał, wynurzonych z wody niczym kolumny zatopionego amfiteatru. Podpłynąłem bliżej i dotknąłem oślizgłej, oblepionej porostami powierzchni. We wstęgach morskiej trawy dryfowały owalne muszelki ciemnoniebieskiego koloru. Głęboko pod wodą było ich najwięcej. Poszedłem do domu po nóż, a po drodze zabrałem wiaderko, którym Kasia stawiała babki z piasku. Poczekałem na odpływ i ponownie wskoczyłem do wody. Połów trwał niecałą godzinę, a morze wynagrodziło mi szczodrze każdą chwilę. Maria wyszła z wody i siedziała na brzegu, zagrzebując nogi w mokrym piasku o kolorze błota. — Co tam niesiesz? — Rzuciła okiem na wypełnione po brzegi wiaderko. W odpowiedzi wyjąłem jedną z muszelek i rozwarłem ją nożem. Włożyłem do ust oderwany ze środka miąższ i przeżuwałem go ze smakiem, jakby to była czekoladka z marcepanem. Patrzyła na to z obrzydzeniem. — Ale dzikus z ciebie! Przełknąłem i sięgnąłem po następną. — Wiesz, na co to pomaga? — Nie muszę wiedzieć, to nie mój problem. Po przyjściu do domu przystąpiłem do przygotowania lekkiego posiłku, Maria tymczasem nakrywała do stołu. Wypłukałem małże i oczyściłem je przy pomocy noża z nitek po wodorostach. Potem nalałem wody do garnka, dodałem białego wina i soli. Brak zielonej cebulki skompensowałem większą ilością czosnku, który przezorna Maria zabrała ze sobą. Wrzuciłem kilka garści małży, położyłem przykrywkę i podkręciłem ogień, żeby syczał wesoło, aż wszystkie muszelki otworzą skorupy, wtedy dorzuciłem do garnka kawałek masła i kilka listków bazylii oraz kolendry rosnących w ogródku koło domu. Zdjąłem garnek z ognia, nałożyłem małży do miseczek i postawiłem je na stole. Maria patrzyła na to z dezaprobatą. — Spróbuj, to nie trucizna — zachęcałem ją. — To bardzo delikatna potrawa, po niej będziesz lekka jak motylek. W końcu odrzuciła uprzedzenia i zjadła zawartość wszystkich muszelek w miseczce, ale na więcej nie miała ochoty. — Dwa dni świąt będziemy zapychać brzuchy mięczakami? — wyrzuciła z pretensją w głosie. — Przed ślubem czarowałeś, co takiego nie potrafisz, to teraz wykombinuj coś porządnego do żarcia. Przed ślubem można gadać różne rzeczy. Czułem sytość, po dwóch piwach wpadłem w błogi nastrój i siedząc w wygodnym fotelu na werandzie, mógłbym patrzyć w morze przez resztę dnia. Ale do tanga potrzeba dwojga, dlatego zaproponowałem odwiedzić miasteczko nieopodal. Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. — Przecież wszystkie sklepy zamknięte… — Sklepy tak, ale nie kościół — odparłem, choć nie chciałem zdradzić, o jaki „kościół” mi chodzi. Kraina, w której przyszło nam spędzać święta była jednym z najbardziej wyludnionych regionów świata, pozbawionym przez wiele lat śladów człowieka. Dopiero gorączka złota w roku 1864 i wydobywanie węgla rozpoczęte kilka lat później, ściągnęły ludzi obietnicą prędkiego zysku. Na wzmiankę o złocie, Maria odzyskała energię. — Może nie wykopali wszystkiego? Jaka naiwna — żeby znaleźć kilka ziarenek złota, trzeba przesiać tonę skały, łamać sobie palce, narażać na degenerację stawów. Na gorączce złota najwięcej zarobili właściciele hoteli oraz sprzedawcy szpadli i sit. Jednak nie przekonałem jej, bo wciąż patrzyła na mijane pagórki podekscytowanym wzrokiem, czy aby ich wnętrze nie kryje przedwcześnie porzuconych kopalni, pełnych skarbów, po które wystarczy wyciągnąć rękę. Zatrzymaliśmy auto przed pierwszym kościołem na drodze. Wyglądem przypominał salon z bujanymi drzwiami i słupkami do uwiązywania koni, jak w kowbojskim miasteczku, tylko zamiast koni stało przed nim kilka zakurzonych samochodów kombi. Weszliśmy do środka. Kazałem Marii zostać z Kasią w przedsionku, ponieważ prawo nie zezwalało nieletnim podchodzić do ołtarza, bliżej niż na kilka kroków. Na nasz widok parafianie zamilkli i odwrócili głowy. Gdybym patrzył na stado bydła wypasane na łące, ujrzałbym to samo: obraz cielęcych oczu bezmyślnie utkwionych we mnie. Potem przyszła kolej na Marię — badano ją wzrokiem, jakby była pierwszą kobietą odwiedzającą ten przybytek od wielu lat, do tego z takim brzuchem. Osłupienie trwało dopóki wierni nie zaspokoili ciekawości i nie wrócili do modlitwy. Podszedłem do kapłana stojącego za kontuarem. Zmierzył mnie wzrokiem, podniósł pustą szklankę i wykonał gest, jakby chciał zapytać, z którego źródełka ma nalać. Powstrzymałem go ruchem ręki, po czym naśladując najwulgarniejszy angielski z regionu Canterbury, zapytałem: — Szefie, macie coś na przekąskę? Słysząc to, barman uniósł brwi. — Że niby co? — przeprosił mnie, wymawiając słowa dziwacznym akcentem, jakiego nigdy nie słyszałem. Dłuższą chwilę wytężał głowę, co mnie tu przygnało, razem z kobietą w piątym miesiącu ciąży i małym dzieckiem. Właśnie ciekawskie oczy brzdąca, zaglądającego w tym momencie do środka izby stropiły go najbardziej. Ruszył niepewnie w kierunku schodów prowadzących na piętro i skinął na nas, czy przypadkiem nie szukamy pokoju na noc. Powtórzyłem pytanie. Tym razem barman słuchał co mówię, bo czerwoną, zarośniętą twarz rozjaśnił mu uśmiech, jakby rozpoznał w nas dalekich krewnych. Z jedzenia mieli tylko wołowy filet, frytki i smażoną dynię, ale sprzedał nam porcję surowego mięsa, żebyśmy upiekli sobie w domu. Przed powrotną drogą wypadało liznąć coś dobrego. Na sali nie było czym oddychać, bo wypełniał ją gęsty dym z kadzideł, czyli fajek wystających gościom z pożółkłych zębów. Za to można było pić spokojnie, bez obawy, że siekiera zawieszona pod sufitem spadnie komuś na głowę. Maria wiedziona matczynym odruchem zabrała dziecko i usiadła przy stole na zewnątrz. Zamówiłem dwa piwa z tamtejszego browaru, co patroni przyjęli z aplauzem, jakbym przeszedł na ich wyznanie. — Przecież wiesz, że nie powinnam pić alkoholu — zaprotestowała Maria, gdy tylko postawiłem przed nią szklankę. — Jeden łyk ci nie zaszkodzi. — Popatrzyłem na jej brzuszek, coraz bardziej rozpychający ciasnawą bluzkę. — Temu w środku, również. Spróbowała, lecz zaraz wykrzywiła usta. — Ale wstrętne! Jak możesz to pić? Na szczęście pogrążeni w modlitwie nie zauważyli jej braku wiary. Przyniosłem chyłkiem z baru dwa duże puchary wypełnione kostkami mango w jogurcie, z dodatkiem banana i soku pomarańczowego. Obie panie piły szybko; Kasia przez słomkę, żeby nie poplamić ubrania. Z dworu napływało wilgotne powietrze i czułem, że koszulę mam przyklejoną do pleców. Pachniało deszczem, który padał tu tak często, że nikt nie zwracał na to uwagi, najwyżej traktowano to jako darmowy prysznic. Wieczorem upiekłem steki na gazowym barbecue pod daszkiem, z tyłu domu. Nigdy przedtem nie widziałem Marii zajadającej tak łapczywie. Zaraz po obiedzie, gdy Kasia usnęła, znowu usiedliśmy w wiklinowych fotelach na werandzie, lecz uczucie błogości sprzed kilku godzin minęło bezpowrotnie. Zastąpiły je jakieś niespokojne rozmyślania — co będziemy robić jutro, jak pożegnamy ten rok, co przyniesie następny. Deszcz ustał, było ciepło i bezwietrznie. Maria nie odrywała oczu od miejsca, gdzie przed chwilą zaszło słońce, a teraz jaśniał tam skrawek nieba, wciśnięty między białe grzywy fal i purpurowy obłok, rozciągnięty na setki mil. — To najgorsze święta w moim życiu — rzekła rozgoryczona. — Jestem tutaj… jak, jak… — wyjąkała zdenerwowana — jak rozbitek na bezludnej wyspie. Zaczynałem żałować, że nie zostałem w pracy. Nie musiałbym wysłuchiwać tych narzekań, Barbara byłaby zadowolona. Ciekawe jak ona spędza święta? Pewnie na jakimś wystawnym party, otoczona gronem adoratorów. — Żałujesz, że tu przyjechaliśmy, czy tak w ogóle, że tutaj mieszkamy? Maria zwlekała z odpowiedzią, czekała aż niebo na horyzoncie zgaśnie, jakby żegnała przyjaciela wyruszającego w daleką podróż. — Nie wiem… Stąd wszędzie tak daleko. Kiedy będę mogła zobaczyć swoich rodziców? Tęskniła za rodziną, do której mnie nie zaliczała, byłem pechowym facetem, co zwichnął jej życie, może nawet przeklina dzień, kiedy mnie poznała. Drugiego dnia świąt otwarto sklepy i mogliśmy uzupełnić zapasy. Maria nalegała, żeby upiec indyka. Zabrało jej to pół dnia. Ptak był olbrzymi. Jedliśmy go na zimno w drodze do Nelson i w sylwestrowy wieczór, a mimo to wcale go nie ubywało: cały zarumieniony i soczysty, jak w chwili gdy Maria wyjmowała go z brytfanny. — Pierdol sze! — przywitał mnie Kevin jedynymi słowami po polsku, jakie zdołał zapamiętać. Poprosiłem, żeby pożyczył mi wóz, którym zabrałem Marię na przejażdżkę po okolicy. Pomknęliśmy wzdłuż morza, do miejsca gdzie droga prowadzi na szczyt marmurowej góry, kryjącej osobliwe jaskinie i leje kresowe, wyrzeźbione kapryśną pogodą. Zaparkowałem z dala od szosy, gdzie nie było nas widać. Pociągnąłem ją na bok, chciałem pocałować, ale nie miała ochoty na czułości. — Przestań mnie obmacywać, nie jestem kurą! Była wciąż zła za nieudane święta, czy w ogóle miała dość życia ze mną? Może dlatego, że nie zarabiałem tyle co mąż Barbary. Nagle straciłem ochotę na dalsze wakacje. Towarzystwo Kevina i jego nadętej pindy przestało mnie bawić. Cały wieczór Maria nie zamieniła ze mną słowa, a noworoczne życzenia składała głosem zimniejszym niż szampan nalewany z butelki. Tylko od Kasi małymi nóżkami szła radość. Postanowiłem wracać o świcie, żeby nazajutrz zdążyć do pracy. Jechaliśmy dłuższą, za to mniej pokręconą trasą, wzdłuż wschodniego wybrzeża, zmieniając miejsce za kierownicą, by zaoszczędzić na postojach. W miejscu gdzie droga biegnie przy samym brzegu morza, a drugą stronę zagradzają strome skały, wskoczyła nam na zderzak jakaś ciężarówka-cysterna. Gubiliśmy ją na drodze pod górę i zakrętach, ale na zjazdach ciężarówka nas doganiała, jakby jej kierowcę bawił ten pościg. Minęliśmy z dużą prędkością serię tuneli wydrążonych w skale, lecz intruz gonił nas nadal. W końcu dałem za wygraną i tam gdzie wąskie urwisko przechodzi w nieco obszerniejszy nasyp, zatrzymałem samochód. Podniosłem maskę, ostrożnie odkręciłem przez szmatę wlew do chłodnicy. Zasyczało, buchnęły kłęby pary, a gdy zajrzałem do środka, po chłodziwie nie było śladu. Nasikałem do plastikowej butelki, skąd przelałem zawartość do zbiornika. Maria patrzyła na to oniemiała. — Co robisz? — Schładzam silnik. — Moczem? — Masz coś lepszego? Zacięła usta i wygarnęła z innej beczki: — Na drugi raz, nie rób tego przy dziecku. — Myślisz, że ona coś zapamięta? Nie odpowiedziała. Uniosła głowę i patrzyła na górskie szczyty, których odbicie pływało w oceanie, razem ze śniegiem, wciąż pokrywającym najwyższy wierzchołek. Zanim odjechaliśmy ze skalistego przylądka, siedzieliśmy chwilę w zupełnej ciszy, obserwując mewy walczące o resztki świątecznego indyka. Za pierwszą osadą na drodze, Maria zatrzymała samochód. Widocznie dojrzała odrobinę wody — jakiś staw, strumyk, rzeczkę i od tego widoku poczuła nadmiar płynu w sobie. Wstałem z siedzenia, żeby rozprostować kości. Na dworze zmierzchało. Kasia spała, wtulona w fotelik na tylnym siedzeniu. Wzdłuż drogi uprawiano winnice, pośrodku stał obszerny, parterowy dom, chyba jeszcze bardziej szczęśliwy niż tamten nad zatoką poszukiwaczy złota. Od blado oświetlonego podwórka dobiegał przytłumiony dźwięk dzwoneczków. — Co to? — Zdziwiona Maria zwróciła w tamtym kierunku głowę. Niedaleko domu, wewnątrz niedużej zagrody, skubało trawę kilkanaście merynosów. Były pokryte krótką wełną, która nie zdążyła odrosnąć po wiosennym strzyżeniu. Maria nie mogła oderwać od nich oczu. — Jak ja bym chciała mieszkać w takim miejscu… Zapytała, ile lat musiałbym pracować, żeby odłożyć na podobny dom. Zacząłem obliczać, lecz szybko straciłem rachubę, więc tylko wzruszyłem ramionami. Chyba już łatwiej policzyć gwiazdy, wpierw te czerwone, potem fioletowe… Maria nie mogła uwierzyć, że widzę je inaczej. — Od kiedy to masz? — Jak daleko sięgam pamięcią. — Żeby tylko nasze dzieci… — zasłoniła dłonią usta. Nie podzielałem jej obaw. Kasia była do mnie niepodobna. Nawet nie miałem pewności, czy to moja córka. Podobno co trzeci mężczyzna wychowuje nie swoje dziecko, nieświadom tego. Następnego dnia siedziałem już przy warsztacie z lutownicą w ręku, uziemiony antystatycznym paskiem na nadgarstku. Barbara zapytała, czy wakacje były udane. Jakie wakacje? Przecież nigdzie stąd nie wyjechałem. Tamtej rozmowy przez telefon nie było. Miesiąc później odłączyłem pasek od gumowej maty na stole i nikomu nic nie mówiąc, wskoczyłem na rower. Barbara wybiegła z pakamery i goniła za mną po chodniku: z rozwianymi włosami, w rozpiętym fartuchu, sandałach spadających ze stóp. Nie patrzyłem wstecz. Po latach zapomniałem jej twarz. W umyśle została mi po niej zielonkawa szmatka, krzycząca mnogością odcieni.
  5. — Kran w umywalce ciężko dokręcić! — Naprawdę? Teraz nie mam na to czasu. Kilka chwil później... — Mówiłam ci, że z kranu w łazience cieknie. Przestań siedzieć przy komputerze. Zadbałbyś trochę o dom — powiedziała z nutką wyrzutu w głosie. Wiedziałem, że jak raz zacznie, temat kranu będzie powracać jak bumerang. Miałem za sobą wyczerpujący tydzień i nie mogłem wykrzesać odrobiny energii na cokolwiek, co dopiero jakiś cieknący kran. — Co chcesz, żebym zrobił? — Chcę, żebyś obejrzał ten kran. Może tylko uszczelkę trzeba wymienić. — Przecież wymieniałem w tym kranie uszczelkę już dwa razy w ciągu ostatniego miesiąca. — Pewnie wymieniłeś nie tę co trzeba. Skąd ona tyle wie o uszczelkach? Pewnie od koleżanki, tej która w Polsce studiowała hydraulikę stosowaną, czy coś w tym rodzaju. Ta koleżanka nie naprawiła jednego kranu, bo ma od tego znajomych. Samotna, atrakcyjna, kokietuje tylu facetów, że sami wymyślają, co by tu jeszcze upiększyć: wysypać żwirem alejkę, pomalować płot i co tylko tamta zechce. — Gdybyś na dom poświęcał tyle czasu, ile marnujesz przy komputerze, już dawno mieszkalibyśmy w pałacu. „A na co mi pałac?” — pomyślałem i co jej przeszkadza komputer? Przed telewizorem mogę siedzieć pół dnia i nie zwraca na to uwagi, a gdy tylko zacznę grać na komputerze, zaraz ma pretensje. — Trzeba wezwać hydraulika — mruknąłem na odczepkę. — Ale oni strasznie zdzierają. Za sam dojazd liczą tyle, co za godzinę pracy. — Najlepiej znaleźć kogoś, kto mieszka w pobliżu. — To czemu nie szukasz? Przestań grać i zrób coś pożytecznego. No tak, sobota zmarnowana, a czekałem na nią cały tydzień. Cieknące krany, przystępne ceny… W ciągu niecałej sekundy ponad sześć milionów rezultatów. Aż tyle kranów przecieka? To gdzie są te pałace? Kliknąłem na kilku odnośnikach z pierwszej strony. Co? Takie ceny to prawdziwy rozbój! Byłem na siebie wściekły: lata studiów, zakuwanie po nocach, egzaminy i przychodzi mi wzywać hydraulika, który może mieć sześć klas podstawówki, a zarabia więcej na godzinę niż ja przez cały dzień. Na taką niesprawiedliwość pozwolić nie mogę! — Skarbie, wiesz jak bardzo nie lubię tego robić, ale doprowadzę ten cholerny kran do porządku, żebyś nie uważała mnie za złego męża. Wstałem od biurka poszukać zapasowej uszczelki. Potem zakręciłem dopływ zimnej wody przed domem. Ciepłej wody nie trzeba było zakręcać, bo szła z tej samej rury, przez kocioł w pralni. Odkręciłem baterię, założyłem nową uszczelkę i sprawdziłem, czy dławica jest dobrze dokręcona. Następnie wykonałem te same czynności, w odwrotnej kolejności. Kapało jak przedtem. „No to problem z głowy” — stwierdziłem z ulgą. Zrobiłem co w ludzkiej mocy i teraz z czystym sumieniem mogę wzywać fachowca. Ale na babski upór nie ma rady. Poszperałem na dnie szuflady i wybrałem uszczelkę grubszą, innego koloru. Powtórzyłem całą procedurę, lecz woda ciekła nadal, chyba nawet bardziej niż na początku. Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie ten dzień i nie mogłem uwierzyć, że kilka minut później stałem w drzwiach w wyjściowym ubraniu i z kluczykami do samochodu. — Serduszko, jadę do sklepu zasięgnąć porady. Zaraz będę z powrotem. — Dobrze, tylko bez pośpiechu, mamy cały dzień. Sklep dorównywał rozmiarami hangarowi na lotnisku. Powinni w nim sprzedawać airbusy-piętrusy, ale zawalony był mnóstwem rozmaitego asortymentu, co tylko może mieć użytek w domowym gospodarstwie. Gdybym na oglądanie każdej rzeczy poświęcił choćby sekundę, nie wyszedłbym stąd przed rokiem. — Mam problem z wymianą uszczelki — zaczepiłem przechodzącego sprzedawcę. Był w starszym wieku i miał na sobie długi, czerwony fartuch, a pod spodem szorty. Wyglądało śmiesznie, jakby nosił sukienkę. Gdy tylko usłyszał mój akcent, przestał kontaktować i musiałem powtórzyć pytanie. — Widocznie dławica jest przepracowana i wymaga naprawy. Widząc, że nic nie rozumiem, wyjaśnił: — Można to łatwo zrobić przy pomocy narzędzia do ręcznego frezowania. Nie kosztuje ono wiele, a właśnie dzisiaj mamy specjalną ofertę. Nie tracąc czasu na długie rozmyślania, kupiłem to narzędzie i przystąpiłem do dzieła. Przytknąłem frez do dławicy i powoli, równomiernym ruchem ręki, zacząłem nim obracać, dokładnie według wskazówek udzielonych mi przez sprzedawcę. Gotowe. Spojrzałem na zegarek: dopiero minęła jedenasta, może jeszcze zdążę pograć na komputerze. Odkręciłem wodę. — Psia krew, teraz dopiero cieknie! Podstawiłem wiadro pod zlew. Obserwowała mnie z dezaprobatą. — Może poproś Paula? Naprawia spychacze, koparki, na pewno będzie umiał… Paul to nasz sąsiad, młodszy ode mnie kilka lat. Kiedy zamieszkał obok, zaprosiliśmy go z żoną na grilla, żeby wybadać kim są i zawrzeć pakt o nieagresji. Było to na jesieni, lecz słońce wciąż grzało mocno, dlatego siedzieliśmy pod gazebo, na trawniku za domem. Każdy pił co innego: ja piwo, mój szmaragd białe wino, Vivian Jack Daniel's whiskey. Paul miał ochotę na wódkę, więc zaproponowałem absolut o smaku porzeczki, za którym sam zbytnio nie przepadam. Nalałem mu, wypił do dna. Swój chłop — pomyślałem. Nalałem znowu, wychylił bez namysłu. — Ale dobre! — Mlaskał z zachwytu. — Bądź tak uprzejmy i nalej mi jeszcze jeden. — Powoli Paul, mamy sporo czasu… Paulowi nigdzie nie było spieszno, lecz rozmowa go nudziła. Nie przyszedł tu gadać i miałem wrażenie, że jeśli mu nie naleję, sam złapie za butelkę. Starsza o dziesięć lat Vivian, świdrowała go karcącym wzrokiem, jakim matka patrzy na nieletnie dziecko, ale Paul nic sobie z tego nie robił. Po kilku kieliszkach jego twarz zbladła jak płótno, krzesło na którym siedział traciło w coraz głębszym przechyle styczność z podłożem, aż osiągnęło punkt krytyczny, za którym nie było powrotu. Zatrzepotał w powietrzu rękami i runął na wznak jak kłoda. Ważył chyba siedemnaście kamieni i zataszczenie go do domu wymagało dużego wysiłku. Unikał mnie przez kilka następnych tygodni, a znajomym z ulicy rozpowiadał, jak to Polaczek spod jedenastki spił go w trupa. Na szczęście od tamtego zdarzenia upłynęło już tyle dni bez alkoholu, że znowu byliśmy w przyjacielskich stosunkach. Paul nigdy nie odmawiał wyświadczania drobnych przysług i gdy tylko wyjaśniłem w czym rzecz, złapał za frez ręką potężną jak niedźwiedzia łapa. Zagrało w rurach po całym domu, lecz kranowi niewiele to pomogło. Paul machnął ręką i powiedział, żebym nie żałował pieniędzy na hydraulika, ale mój diament nie chciał o tym słyszeć. Odbyłem w takim razie drugą podróż do sklepu i żeby nie opowiadać całej historii od początku, odszukałem tego samego sprzedawcę. Znalazłem go w dziale wyposażenia łazienki, widocznie była to jego specjalizacja. Układał towar na najwyższej półce i musiałem poczekać aż zjedzie dźwigiem na dół. Kiedy wypomniałem mu, jak dobre narzędzie mi sprzedał, odparł niewzruszony: — Pewnie frez zrobił wycięcia w dławicy, które penetruje woda i dlatego kran cieknie nadal. Powinieneś wybrać inny rodzaj, taki zakładany na wiertarkę. Mówiąc to pogmerał na półce i podał mi kawałek ciemnego metalu w kształcie grzybka. Czemu nie powiedział mi tego za pierwszym razem? Pewnie dlatego, żeby zarobić podwójnie. Poszedłem bez słowa do kasy, zapłaciłem i wróciłem do domu. Wyjąłem ze schowka w przedpokoju wiertarkę, nałożyłem frez, przystawiłem równo do dławicy i pociągnąłem za spust. Wierciłem ostrożnie kilkanaście sekund, po czym poświeciłem latarką, żeby sprawdzić rezultat: powierzchnia dławicy była gładka jak lustro. Nauczony złym doświadczeniem, bez większych oczekiwań puściłem wodę. — Złotko, chodź tutaj prędko! Naprawiłem kran, zobacz ani jednej kropelki, a jak leciutko można zakręcać! Popatrzyła na mnie z nieukrywanym podziwem. Wówczas zrozumiałem, że żadna ilość dyplomów, ani tytułów nie zaimponuje kobiecie. Miał rację jeden z moich kolegów mówiąc: — One lubią faceta, co używa rąk, jest wiecznie zajęty. Coś tam struga, maluje, całymi dniami. A ona wieczorem zrobi mu kawę, pochwali: „O, jak fajnie to skleiłeś, nikt nie zrobiłby tego lepiej, jesteś wspaniały!” Samica ptaków wybiera tego, który uwił najpiękniejsze gniazdko, a czymże jest dom, jeśli nie gniazdkiem? Rozpierała mnie duma, aż do granicy zarozumiałości. — Teraz nie ma takiego kranu, którego nie mógłbym naprawić. Może nawet dam ogłoszenie do gazety i nieźle na tym zarobię. Będziemy mieszkać w pałacu. Co o tym myślisz? — Nigdy nie jest za późno na naukę czegoś praktycznego — odpowiedziała, a z jej oczu wyczytałem, że tej nocy będzie mi przychylna i spełni najbardziej wyrafinowane zachcianki. Nie minęły dwa tygodnie. — Kran w łazience cieknie. — Co, znowu? Niemożliwe! Szybko jednak zapanowałem nad emocjami i dodałem z pewnością w głosie: — Nie rób takiej zmartwionej miny, piętnaście minut i będzie naprawione. Wyjąłem wiertarkę, założyłem frez, wiercę, wiercę, aż raptem metal ustąpił i wiertło wpadło głęboko do dziury. Przewierciłem dławicę na wylot. Woda trysnęła na kafelki, jak ze studni artezyjskiej. Usiadłem na posadzce, mokry, zrezygnowany. — A niech to diabli, dzwonię po hydraulika!
  6. Pierwszy kontakt z Zachodem był mało romantyczny, zgoła prozaiczny, jeśli nie brutalny. Nie znałem języka, natura poskąpiła mi specjalnych talentów — dla takich pozostaje fizyczna praca na farmie i w fabryce, za grosze. Kiedy skończyłem pielić sałatę, trzeba było ścinać kalafiory, potem zbierać pomidory i dynie, a na końcu rąbać drewno. W czerwcu nastała zima, ziemia odpoczywała, ja również. Z letargu wyrwały mnie dopiero kwiaty przypołudników, które zabarwiły szare skały fiordów na różowo. Zaciągnąłem się na statek rybacki i jak na złość, od razu zapanował w tej branży kryzys: po pierwszym rejsie szyper ogłosił bankructwo, trawler sprzedano i zostałem ponownie bez pracy. Chwytałem się każdego zajęcia, mogącego przynieść choćby najskromniejszy dochód. Czas mijał, zabierał młodość, ale przybliżał w zamian obyczaje kraju, który miał być dla mnie ziemią obiecaną. Po krótkim szkoleniu zostałem zatrudniony jako składacz na taśmie w manufakturze produkującej sterowniki do wózków inwalidzkich. Płaca była mizerna, lecz regularna i pozwalała na pewną stabilizację życiową. Zawisłem wbrew oczekiwaniom w ciasnej pętli niezmiennych zdarzeń: praca, dom, więcej pracy i tak w kółko, bez szansy na jakąkolwiek poprawę. Nigdy nie będzie mnie stać na własne mieszkanie, ani opłacić córce szkołę. Jedynym wyjściem z tej pułapki było wznowić studia, a koszta pokryć z pożyczki na lichwiarski procent. Pierwszy rok poświęciłem wyłącznie nauce angielskiego, a moją tutorką była Jane. Jane miała już po czterdziestce, ale wyglądała na taką, którą faceci oceniają jako „w dobrym stanie technicznym”. Wiele kobiet w tym wieku ma wilczy apetyt na młodszych mężczyzn, choć nie po każdej to widać; ja jednak zapamiętałem Jane z całkiem innego powodu: namawiała mnie do prowadzenia pamiętnika. Początkowo pisanie w obcym języku sprawiało mi duże trudności, lecz Jane pilnowała, żebym nie rezygnował, przywołując mało znany precedens: — Twój rodak, Jospeh Conrad opanował płynnie angielski gdy miał dopiero dwadzieścia lat, wiedziałeś o tym? Nie tylko o tym nie wiedziałem; nie przeczytałem również żadnej z jego książek, ale głupio było wyjść na ignoranta, więc tylko skinąłem w milczeniu głową. Jane nie zwróciła uwagi na moje zakłopotanie i ciągnęła z niezwykłą pasją w głosie: — I niech mnie drzwi ścisną, jeśli urodzony Brytyjczyk potrafił napisać coś lepszego! Po angielskim przyszła kolej na specjalizację i wtedy poznałem Petera, który był wykładowcą w przedmiocie programowania. Nauka szła mi łatwiej niż pisanie pamiętnika, dzięki dobremu początkowi w Polsce, o czym jednak wolałem nie wspominać. Peter urozmaicał zajęcia anegdotami i jednego dnia nadmienił mimochodem o 'Reverse Polish Notation', bacznie mnie obserwując. Wiedziałem, że jest to rodzaj zapisu używanego do arytmetyki w mikroprocesorach, oparty na metodzie wymyślonej przez polskiego matematyka. Mimo to nie podniosłem ręki, żeby moi koledzy nie myśleli, że nie jestem jednym z nich. Na zakończenie roku szkolnego zorganizowano przyjęcie w restauracji mongolskiej typu smorgasbord, czyli żryj ile wlezie. Dziś takie przyjęcia są na porządku dziennym, lecz wówczas była to dla mnie atrakcja zupełnie nowa. Zamiast wykwintnie przystrojonych stołów, miłej obsługi i bufetu zapraszającego widokiem egzotycznych potraw, wciąż widziałem siebie w barze studenckim „Karaluch” na Krakowskim Przedmieściu: wychylam wazę pomidorowej, wbijam potrójne pyzy, a wychodzę z baru głodny. Po drugiej stronie stołu siedział Peter, co bardzo mnie ucieszyło, bo choć starszy o dwadzieścia lat, był moim najlepszym kolegą. Po kilku porcjach jagnięciny, plastrów rostbefu i polędwicy na kości, podlewanych sowicie czerwonym pinot noir, nabrałem ochoty do rozmowy i nieopatrznie zacząłem od filozofii, nie zdając sobie sprawy, że Peter to niekwestionowany mistrz w tej dziedzinie i wkrótce nasza konwersacja przybrała formę monologu, przypominającego odbijanie rakietą piłeczki o ścianę. Kiedy Peter zauważył, że argumentuje od dłuższego czasu sam ze sobą, natychmiast zmienił temat: — Czytałeś może książkę Michenera 'Poland'? Dziwny zbieg okoliczności, że akurat o to zapytał, bo widziałem tę książkę w mieszkaniu u mojej siostry, ale nie zajrzałem do niej ani razu. Zresztą, po co miałbym czytać historię Polski napisaną przez Amerykanina, skoro znam ją dobrze ze szkoły. Słysząc to, Peter posłał mi wyrozumiały uśmiech i rzekł: “Yes, you know it, but you don't appreciate it”. O co mu właściwie chodzi, że niby nie doceniam historii Polski? A czy on docenia historię swojego kraju? Historię należy znać, nie doceniać. Peter doskonale zdawał sobie sprawę, że tym pytaniem będę łamać sobie głowę do końca przyjęcia, ale nie znał mnie tak dobrze: to co powiedział, dręczyło mnie o wiele dłużej. Nazajutrz z samego rana pojechałem do siostry. Kilka minut zabrało mi przeszukiwanie półki w dużym pokoju, zanim znalazłem nieduży egzemplarz w niepozornej oprawie z flagą stylizowaną na znak Solidarności. Złapałem za książkę, wsiadłem do samochodu i wkrótce byłem z powrotem w domu. Przebiegłem kilka pierwszych stron z podziękowaniami, ominąłem nieco przydługi wstęp i zacząłem czytać na początku następnej strony. Ciekawość ustępowała powoli miejsca rozczarowaniu: opis dobrze znanych zdarzeń i postaci, na temat których wylano morze atramentu. Peter chyba sobie zażartował, a może piękny umysł upija się szybciej niż normalny? Za oknem świeciło słońce, powiał cieplejszy wiatr, dlatego postanowiłem już bez wcześniejszych emocji doczytać do końca pierwszego rozdziału i na tym poprzestać. Szkoda pięknego dnia na tak pospolitą lekturę; zabiorę dzieciaki na plażę, niech sobie pobaraszkują w piasku; tylko zerknę, czy dalej jest o tym samym? Przewróciłem stronę, przeczytałem pierwsze zdanie i książka wypadła mi z rąk. Podniosłem ją ostrożnie, patrzyłem przez okno, lecz słońce, plaża i wszystko o czym myślałem przed chwilą, przestało mnie kusić… Nie pojechałem nigdzie tego dnia, ani następnego. Zamknąłem się na klucz w najmniejszej sypialni, służącej mi za pokój do nauki. Nie odpowiadałem na zawołania. Czytałem bez przerwy, aż zmorzył mnie krótki sen… Śniłem, że galopuję na białym koniu, w hełmie na głowie, srebrzystym pancerzu ze skrzydłem orlich piór za siodłem i kopią z biało-czerwonym proporcem u boku. Co było potem, nie wiem, bo coś mnie wyrwało ze snu i czytałem dalej. Kiedy skończyłem, za oknem zapadła już noc. Nie miałem siły zapalić lampki, żeby spojrzeć na zegarek. Czułem, że mam wilgotne oczy, ale umysł wyjątkowo czysty. Nad ranem obudziło mnie pukanie do drzwi. — Długo będziesz tam siedzieć? Chodź, zjesz śniadanie. Usiadłem przy stole. Popatrzyła na mnie zatroskanym wzrokiem, czy przypadkiem nie jestem chory. — Co to za książka? — Przerzuciła kilka kartek. — Historia Polski jakiej nie doceniamy. — Ale to po angielsku i napisane nie przez Polaka — zauważyła zdziwiona. „Właśnie dlatego warto przeczytać” — pomyślałem, a na głos wyjaśniłem: — Polak stworzyłby dzieło wyczerpujące, może nawet pasjonujące, lecz brakowałoby jednego elementu. — Jakiego? — Punktu odniesienia. — Nie rozumiem. — To proste. Wyobraź sobie, że w tej chwili ktoś puka do drzwi. Otwieram, wprowadzam gościa do środka, a on widząc ciebie, mruga do mnie okiem: „Masz piękną żonę”. A ja na to bez przekonania: „Ach tak, naprawdę?” — To znaczy, że obcemu mogę się podobać, a tobie już nie, bo ci spowszedniałam… Czy to miał być komplement? — Tak, bo ważne jest to, co powiedział ten obcy, a żebym ja to docenił, muszę patrzeć na ciebie tak samo jak on. Autor tej książki mógł pisać na temat innego kraju, wybrał jednak Polskę. Podziwiał nasz naród i jego kulturę bardziej niż my sami. — Chcesz przez to powiedzieć, że ja Polski nie kocham? — Czy kochasz tego nie wiem, ale wstyd ci o niej mówić. A co jest warta miłość powstrzymywana wstydem? Skończyłem jeść i siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. Poczułem lekkość w sercu, jak po spowiedzi. Chciałem zapomnieć o nieprzespanej nocy, ale pytania same płynęły do ust. — Czemu daliśmy dziecku na imię Katherine, nie Katarzyna? — Bo nikt takiego imienia nie wymówiłby, a tym bardziej napisał. Sam mnie o tym przekonywałeś. — Tak i żałuję, bo jest i pozostanie dla mnie Kasią, a co ma wpisane w świadectwie urodzenia nie ma żadnego znaczenia i stanowi tylko biurokratyczną uciążliwość. A pamiętasz, co ci powiedział zaraz po przyjeździe Marek z Shirley? — Jaki Marek? — No, ten budowlaniec, co ma własny biznes. Powiedział, żebyś zapomniała o Polsce, bo im dłużej będziesz pamiętać, tym trudniej będzie ci tutaj żyć, zgadza się? — Powiedział tak, ale ja mu nie przytaknęłam. — Za takie słowa, to ten kieliszek wina, który trzymałaś wtedy w ręku, powinnaś wylać na jego gębę. — Tego tylko brakowało… Już widzę jak podnosi wrzask: Wracajcie skąd przyjechaliście! Skoro nie możecie żyć bez Polski, co tutaj robicie? Słuchałem jej z niedowierzaniem, zapominając, że zaledwie dwa dni temu, myślałem podobnie. — To, że tutaj przyjechałem nie znaczy, że mam zapomnieć o miejscu urodzenia. Można żyć za granicą i być cały czas Polakiem, choć nie zawsze jest to łatwe. — Dlaczego? — Ponieważ większość Polaków opuszcza kraj w poczuciu winy. Później żyją w poczuciu winy. Wmawiają sobie i innym, że odnieśli za granicą sukces… — Co w tym złego? — weszła mi w słowo. — Każdy chce, żeby go widzieli w pozytywnym świetle. — Nie ma nic pozytywnego w ukrywaniu prawdy przed samym sobą… Urwałem, widząc, że nic do niej nie trafia. — To tak, jakby zjeść skisłej zupy i powtarzać jaka smaczna, a gdy nikt nie widzi, chodzić do kibla i wymiotować nią. — O tym rozmyślałeś zamknięty dwa dni? — Tak, ja już zwymiotowałem i więcej tego świństwa jeść nie będę! Od tej rozmowy minęło kilka lat. Jednego ranka zauważyłem po drodze do pracy kobietę siedzącą z boku chodnika na krześle. Obok krzesła stało kilka tekturowych pudełek wypełnionych książkami o miękkich okładkach. Zajrzałem z ciekawością do jednego z nich. — Ile za to? — Dwadzieścia centów. Nie miałem dwudziestki, więc dałem jej pięćdziesiąt centów i podziękowałem. Po wejściu do biura zamknąłem za sobą drzwi, włączyłem klimatyzację, usiadłem za biurkiem. Wyciągnąłem z teczki książkę i rzuciłem okiem na okładkę: James Michener THE COVENANT Przewróciłem kilka pierwszych stron i zacząłem czytać…
  7. Warunkiem przyznania pobytu stałego jest list polecający od pracodawcy, ale żeby dostać pracę, trzeba mieć w paszporcie naklejkę: Residence Permit. To błędne koło zatoczyłoby zapewne jeszcze jeden rok, gdyby gdzieś na końcu nabrzeża, na końcu wyspy, na końcu świata, nie zabrakło jednego do załogi. W Dunedin byłem już miesiąc wcześniej, lecz wróciłem z niczym, nie licząc grzecznościowego Best luck. Może tym razem będę mieć więcej szczęścia. Podróż koleją, bo na Iwana nie było co liczyć. Nie żałowałem; większego nudziarza trudno spotkać. — Natalciu, ce je krowa, a ce je owca — i po raz setny puszcza tę taśmę z ukraińskimi piosenkami. Na dworcu przy Moorhouse Avenue (po którym dziś nie ma śladu) przeżyłem prawdziwy szok: tłumy jak w Zaduszki na Wschodnim w Warszawie, gdy jednak nadeszła chwila odjazdu większość ludzi została na peronie machając chusteczkami i gdyby na następnym przystanku nie dowaliła zorganizowana grupa harcerzy-emerytów, pociąg dojechałby do stacji końcowej nieomal pusty. Nic dziwnego, że bilet kosztował fortunę — płaciłem ekstra za nieistniejących pasażerów. Mnie nikt nie odprowadzał, bo Ewa z czteromiesięcznym dzieckiem została w domu z moją matką i siostrą. Podróż nie miała końca, pociąg zwalniał w tunelach i na zakrętach. Czemu tory są takie wąskie? Pewnie dlatego, żeby je ułożyć na brzeżku między oceanem i górami. Wykuć w skałach tyle przepustów na standardowy tor i drogę uczyniłoby przejazd nieopłacalnym. A może musieli dostosować rozstaw szyn do japońskich lokomotyw, które mocniej ciągną? Nim zdążyłem to ustalić usłyszałem zawołanie kierownika pociągu: All out or change! Miasto niczego sobie: nieduże, lecz jest tam wszystko co ludziom potrzeba do życia, czyste i zadbane, zbudowane w szkockim stylu, a pagórki jak w San Francisco. Gdyby spadł śnieg mógłbym zjechać na sankach prosto do morza. Dokładnie w miejsce gdzie przycumowany drzemał mój statek, mój nowy dom. Podszedłem bliżej i przeczytałem nazwę: Otago Galliard. Wiedziałem co oznacza pierwsze słowo, ale to następne? Pierwsze dwie noce spędziłem w miejskim hotelu. Pierwsze dwa dni przy załadunku: worki ziemniaków, pudła wypchane bekonem i kiełbasą. Nie może być źle, skoro tyle żarcia ładują. A załoga? Pewnie jakieś mordy zakazane. Schodziłem z ciężkim sercem na śniadanie, zaglądam do sali, a tu zamiast rybaków-rzezimieszków, siedzą przy stołach jacyś brokerzy z giełdy: eleganckie ubrania, złote sygnety i bransolety, na parkingu przed hotelem ośmiocylindrowe gabloty. „Niezła przyszłość mnie tu czeka” — ucieszony siadłem do stołu. Pomimo dwudziestu lat służby, B-420 była wciąż dzielną jednostką. Zbudowana w gdyńskiej stoczni, tej której imienia nie wypada dziś pamiętać, połowę życia spędziła pod brytyjską banderą, a gdy dostała pierwszych zmarszczek, została sprzedana do kraju, który w banderze ma również Union Jack, a do tego cztery czerwone gwiazdy w kształcie krzyża, wskazujące żeglarzom drogę na południe. Polskie tokarki nie działały w systemie imperialnym i jedynym, który potrafił je obsługiwać był niedoszły absolwent WSM w Gdyni, Marine Mechanic Zen, pływający jako trzeci mechanik, dla mnie po prostu: Zenek. Zenek udzielił mi już na samym początku rejsu nader praktycznej rady: — Tobie angielski nie będzie w ogóle potrzebny, za wyjątkiem dwóch słów, które dobrze sobie zapamiętaj: Fuck off! Którejś wachty wyszperał jakiś kawałek metalu, zamocował na obrabiarce i wytoczył z tego nóż, mniej więcej takich rozmiarów jak ten, którym Paul Hogan wymachiwał w „Krokodylu Dundee”. Zatknąłem sobie ten „scyzoryk” za uplecionym z nylonowych sieci paskiem i od tego momentu nikt bliżej jak na półtora metra do mnie nie podchodził. Zenek trzymał wachtę w maszynie, na pokład wychodził, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Czasem grzebał w sieciach leżących przy burcie, jakby szukał w nich czegoś cennego. — Na co ci te patyki? „Patyki” to były koralowce. Należało tylko je oczyścić z mułu, usunąć narośnięte skorupiaki, polakierować i zamocować na mosiężnej podstawce. Zenek miał ich w maszynie całą kolekcję. Szkoda, że podobne znaleziska wyrzucałem wielokrotnie do morza. — Duże? — zapytał Zenek z drżeniem w głosie. — Ostatni wielkości krzaka przerośniętych pomidorów… Zenek do końca rejsu nie mógł przeboleć tej straty. Przetwórnia płynęła w ślad za rybą, ryba za planktonem, który zimą krążył w dużych ilościach wokół Chatham Island. Jest to nieduża, skalista wysepka, położona około dwieście kilometrów na zachód od linii zmiany daty. Płynąć dalej już nie da rady, można tylko wracać. Byłem prawie sto sześćdziesiąt stopni na wschód od miejsca urodzenia. Gdyby Ziemia miała płaski kształt stołu, zawisłbym u jego krawędzi, ale Ziemia wszędzie wyglądała tak samo: szare wody oceanu, gdzie okiem sięgnąć. Przy dobrej pogodzie potrafiłem wypatrzeć stado delfinów lub samicę wieloryba wracającą z małym w chłodniejsze wody Antarktyki. Ich widok cieszył mnie jakbym spotkał dobrego kolegę. Czemu tylko jeden cielak? Może miała jeszcze jednego tylko zaginął gdzieś po drodze. Zdechł zaplątany w sieciach, albo dopadły go orki. Po kilku spokojnych dniach skipper zmienił taktykę: zamiast wyciągać sieci dwukrotnie w ciągu sześciogodzinnej wachty, kazał uruchamiać sieciowe windy co czterdzieści minut. Nie łowiliśmy samotnie — w pobliżu trałowało kilku Norwegów, Japończyków, nawet jeden Rosjanin, a ryb tyle co zębów u kury. Baza w Dunedin, zaniepokojona słabymi wynikami, wysłała po tygodniu bezrybia sygnał ponaglający kapitana do uporczywszych poszukiwań. Zmienialiśmy miejsca, rodzaj sieci oraz drzwi trałowych, aż którejś nocy trafiliśmy jackpot: czterdzieści ton za jednym zamachem! Pierwszy gatunek, za który płacono premię cztery dolary od tony bez podatku. Następny połów równie udany. Cała załoga pod pokładem w przetwórni ledwo nadąża z filetowaniem, wyczerpana, ale szczęśliwa. Ładownię zapełniają powoli bloki zamrożonej Orange Roughy. Będzie ją można kupić na święta w sklepie rybnym, siedemnaście dolarów za kilo. Kierownictwo bazy opija sukces i daje sygnał do powrotu, ale zostawić tyle pieniędzy w głębinach Pacyfiku? Zdesperowany skipper daje rozkaz upłynnić filety gorszej jakości i zrobić miejsce dla towaru, za który płacą najwyższą stawkę. Kiedy obserwator MAF* idzie do kabiny spać, wyrzucamy tańszy towar za burtę. Trochę szkoda, lecz prawa biznesu są nieubłagane: wobec ryby i ludzi. Wkrótce nad statek nadlatują setki mew, nie wiadomo skąd. Obserwator MAF chyba coś zwąchał, ale wolał nie zadzierać z załogą. Do brzegu daleko, a na morzu o wypadek nietrudno… Gdy po pięćdziesięciu dwóch dniach przybijaliśmy do nabrzeża, a dokładnie kilka sekund zanim burta statku weszła w fizyczny kontakt z buforem zrobionym ze starej opony, nad półmetrową szczeliną poszybował niewielki człowieczek, całkiem sprawny przy swojej tuszy. Na głowie miał kapelusz w stylu jackaroo**, a jego twarz była całkiem przezroczysta, niemożliwa do zapamiętania. Ściskał pod pachą skórzaną teczkę, pękatą od zawartości. Był to księgowy z firmy rybackiej, a teczka zawierała gotówkę wypłacaną na poczet wykonanej pracy. Wystarczyło podpisać, żeby iść na miasto nie z pustymi rękami, pić na umór w pierwszej knajpie, zaprosić do zabawy kobiety, ale ja i Zenek mieliśmy inny plan: czekaliśmy na popołudniowy autobus do Christchurch. Dobrze wracać do domu z pełną torbą, dobrze myśleć o następnej wyprawie w poszukiwaniu skarbów. *MAF — Ministry of Agriculture and Fisheries (Ministerstwo Rolnictwa i Rybołówstwa). **Jackaroo — potocznie młody mężczyzna zatrudniony na farmie przy hodowli bydła w Nowej Zelandii.
  8. Maria była w czwartym miesiącu ciąży, w co nie mogłem wciąż uwierzyć, bo kiedy witałem ją na lotnisku, luźna bluzka i stylizowana spódnica znakomicie to ukrywały. Płaszcz, który miała na sobie przy odlocie, leżał zwinięty w torbie podręcznej. Był upalny dzień; trudno sobie wyobrazić, że to samo słońce, które żegnało ją bladymi promykami w styczniowe popołudnie, paliło teraz niemiłosiernie. Wyglądała bardzo mizernie, jakby nie dojadała tygodniami. Koniec diety marchewkowej, będzie jeść od dziś za dwoje! Jechaliśmy do domu tą samą drogą, którą przemierzałem trzy miesiące wcześniej i spodziewałem się, że będzie oczarowana, lecz nowe otoczenie nie robiło na Marii większego wrażenia. Tłumaczyłem to zmęczeniem po podróży, trwającej przeszło dobę. Zaprowadziłem ją w domu do łazienki, nalałem wody do umywalki i wyciągnąłem korek. — Widzisz jak woda ścieka? — Widzę. — Ale popatrz, w którą stronę wiruje? — Nie wiem… — No to przyjrzyj się uważnie. Przeciwnie do ruchu wskazówek zegara? — Tak. — A w Polsce, w którą stronę? — Nie męcz mnie, proszę. Następnego dnia namówiłem kuzynów, żeby zabrali nas na przejażdżkę. Wybrali malowniczą trasę, a na postój zatrzymaliśmy się wysoko w górach, skąd roztaczał się przepiękny widok na błękitne wody fiordu i przeciwległy brzeg. Marii zakręciło się w głowie, dostała mdłości i to co było jeszcze godzinę temu pysznym obiadem, poleciało w dół za barierkę, rozpryskując się po krawędziach skał. Kuzynka wykorzystała ten moment i odciągnęła mnie na bok. — Zapisałeś ją na kurs rodzenia? — Nie, a na co jej to? — zapytałem zdziwiony. — Trwa osiem tygodni i uczą, co to są symptomy, jakie stosować metody, żeby opanować ból, jak możesz pomóc jej przy porodzie. — Jak to, ja też mam brać w tym udział? — Naturalnie — odrzekła kuzynka. — Tutaj większość mężczyzn udziela podczas porodu wsparcia partnerce. Jest to zalecane, ponieważ nie wystarcza pielęgniarek, żeby zapewnić każdej kobiecie indywidualną asystę. Co za kraj, brakuje pielęgniarek, a bezrobocie na poziomie dwucyfrowym! — A ile taki kurs kosztuje? — Jest za darmo, ale nie należy zwlekać, bo ilość miejsc jest ograniczona. Nie byłem pewien, czy nadaję się na położną. Gdy zapytałem kiedyś koleżankę z Polski, co sądzi o obecności męża przy porodzie, odparła bez wahania: — Wykluczone! Może powinienem zrobić jak mój ojciec: przyjście dziecka na świat przywitać z kolegami w kawiarni. Maria wciąż się czuła nie najlepiej, więc postanowiłem odłożyć ten temat na później. W drodze powrotnej zastanawiałem się, skąd moja kuzynka wie tyle na temat rodzenia. Była siedem lat starsza od Marii, ale dzieci nie miała. Czas mijał szybko, Marii brzuszek się powiększał, aż osiągnął rozmiary piłki koszowej. Jak taka duża rzecz może się wydostać na zewnątrz? Maria pozwalała mi położyć na nim rękę. — Czujesz? — Nie. — Trochę niżej… o, tutaj. Nic nie czułem, ale nie chciałem sprawić jej przykrości. — O tak, teraz czuję. — Przyłóż ucho, to usłyszysz bicie serca. Kucnąłem i zadarłem jej bluzkę do góry. Przytknąłem ostrożnie ucho, wstrzymałem oddech, czekam, czekam, aż tu nagle: bum! — Ale ma wykop! Jeszcze gnojek nie skończył siedmiu miesięcy, a kopie ojca w ucho! Ale w duchu się cieszyłem: może drugi Lubański tam rośnie? Trzydziestego drugiego tygodnia udałem się z Marią do szpitala na badanie USG. Kazano w gabinecie położyć się jej na łóżku, odsłonić brzuszek, który posmarowano jakimś żelem, po czym pani ginekolog przesuwała po skórze płaski, metalowy krążek. Od krążka prowadził kręty kabel, a drugi koniec był podłączony do stojącego obok łóżka aparatu, podobnego do oscyloskopu, jakiego technicy używają przy naprawie telewizorów. Badanie wyglądało bardzo naukowo, więc nie zadawałem pytań, żeby nie wyjść na ignoranta. — Widzisz — zwróciła się do mnie lekarka — tutaj są nóżki. Pokręciła czujnikiem. — A tutaj serce. Patrzyłem w ekran, po którym przesuwały się jakieś szare plamy, jak na mapie pogody pokazywanej w telewizji. — Nóżki tutaj? — zapytałem niepewnie, pokazując palcem na jakiś podłużny kształt. — W tym miejscu jest płuco… — Tylko jedno? — wykrztusiłem przerażony. — Proszę się nie denerwować, obraz trochę niewyraźny — lekarka kręciła gałką przy monitorze. — Zrobię zdjęcie, żebyście mogli dokładnie sobie obejrzeć w domu. — To byłaby wspaniała pamiątka — odparłem z wdzięcznością. A po chwili spytałem ściszonym głosem: — A czy widzisz ten… no wiesz… Czy ultrasonograf potrafi ustalić, czy to jest chłopiec? Lekarka popatrzyła na mnie z rezerwą, jakbym zadał niewłaściwe pytanie. — Oczywiście, ale nie możemy ze względów prawnych udzielić tej informacji rodzicom. Płód jest rozwinięty i ustawiony prawidłowo, nie ma powodu do obaw, więc musicie zaczekać do porodu. Nie chciałem czekać i wyczytałbym płeć dziecka z jej twarzy, gdyby oblicze pani radiolog nie było nieprzeniknione niczym kamień. Z początkiem czerwca nastały pierwsze chłody. Słońce w dzień grzało mocno, można było chodzić na krótki rękaw, lecz noc zapadała wcześnie i wieczorami trzeba było palić w kominku. Maria przybierała na wadze i poruszała się w zwolnionym tempie. Gdzie się podziała ta baletnica? W duchu było mi jej żal. Co było w moim wypadku krótką przyjemnością, dla niej oznaczało miesiące wyrzeczeń, cierpienia i ból, który nieuchronnie ją czekał. Nie mogłem jej w niczym pomóc; czułem się jak truteń, co wykonał swoje zadanie i powinien być dla dobra środowiska skonsumowany. Modliszka pożera samca zaraz po akcie, to czemu u ludzi jest inaczej? — Zadaniem mężczyzny jest zdobyć jak największą ilość kobiet w jak najkrótszym czasie… — perorował kolega ze studiów. A kobiety? Mam porzucić ją i szukać innej? Nie kupiłem jeszcze samochodu i jeździłem rowerem siostry. Choć miasto było nieduże, po fajrancie powstawały na głównych ulicach gigantyczne zatory, bo transport publiczny nie istniał. Przemykałem się slalomem między samochodami, od świateł do następnego skrzyżowania. Było to dość ryzykowne, o czym przekonałem się zaraz po przyjeździe: Jechałem brzeżkiem pasa, gdy kierowca samochodu stojącego na poboczu otworzył niespodziewanie drzwi. Rower stanął dęba i poleciał na bok, a ja obserwowałem całą scenę w powietrzu, do góry nogami, jak kaskader wykonujący piruet na motocyklu terenowym. Jakimś cudem nie odniosłem większych obrażeń i znowu jeździłem na styk z kołem na zderzaku. Aż jednego razu nacisnąłem na obydwa hamulce: tu przecież nie chodzi wyłącznie o mnie. Będę komuś potrzebny. Można się rozwieść z żoną, ale z dzieckiem? Minął czas przesilenia zimowego. Ostatnie dni były nie do zniesienia: chciałem mieć ten poród jak najprędzej za sobą. Myślałem o tym rąbiąc drewno na farmie, wracałem w oczekiwaniu szczęśliwej nowiny do domu. Tak samo było tamtego dnia: jechałem ruchliwą ulicą, potem skręciłem w równie szeroką, ale rzadziej uczęszczaną aleję, na jej końcu zatrzymałem się przy parterowym domu. Dom było łatwo rozpoznać po kolorowej cegle i rosnącej na trawniku brzoskwini, którą posadziłem zeszłej wiosny. Zostawiłem rower przy schodach, zapukałem — nikt nie otwierał drzwi, co było nieoczekiwane, a jednocześnie ekscytujące. Wszedłem do środka i od razu zauważyłem na stole w kuchni kartkę papieru, z naprędce skreślonymi słowami, w których rozpoznałem pismo mojej matki: „Marii odeszły pierwsze wody. Jedziemy do szpitala”. Co znaczy, że odeszły pierwsze wody? Czy umiera? Zaczynałem żałować, że nie zapisałem się na ten kurs, lecz na dłuższe rozmyślanie nie było czasu. Wskoczyłem na rower i popedałowałem co sił w nogach do szpitala. Maria leżała na łóżku w pokoju na piętrze z oknami wychodzącymi na ulicę, którą chwilę temu przyjechałem. Na dworze było już ciemno i pod sufitem paliły się jarzeniówki. Moja matka siedziała z boku na krześle, a po drugiej stronie łóżka usadowiła się ciotka z Iwanem, który przywiózł ich samochodem. Wokół panowała cisza; wszyscy wpatrywali się niespokojnie w leżącą, jakby miała za chwilę umrzeć. Maria podniosła na mój widok głowę. — Bardzo cię boli? Zaprzeczyła, siląc się na uśmiech, który budził więcej współczucia niż radości. — Długo tu leżysz? — Nie wiem, może godzinę… — A gdzie położna? — Na porodówce. Minęła następna godzina, która wydawała się wiecznością. Iwan z ciotką poszli sobie, ale zaraz po ich wyjściu przyszli kuzyni. Poprosiłem, żeby nie siedzieli zbyt długo. Do sali weszła położna i stanęła przy Marii. — Masz skurcze? — Jeszcze nie. — Wobec tego powinniśmy je przyspieszyć, żeby uniknąć infekcji. Zrobiła Marii zastrzyk i wyszła z pokoju. Już na samym początku jakieś komplikacje! Nagle na twarzy Marii pojawił się grymas, po którym otworzyła szeroko usta, żeby nabrać powietrza raptownym wdechem, towarzyszącym duszeniu się. Zawołałem położną. Kiedy przyszła, uniosła prześcieradło, kazała Marii rozchylić nogi i zajrzała do środka. Postała chwilę, zajrzała znowu i kazała mi pchać łóżko korytarzem na porodówkę, jakbym był salowym. — Czy chcesz, żebym był cały czas przy tobie? — Tak. — Mam aparat, zrobić ci zdjęcie? — Nie teraz, jak już będzie po wszystkim. Podłączono aparaturę i przewody: jeden do zewnętrznej strony dłoni, drugi do dwóch pasków dookoła brzucha. Na ekranie oscyloskopu zaczęło migać w rytm tętna czerwone serduszko, nie wiedziałem tylko: jej, czy dziecka? Skurcze następowały coraz częściej, trwały dłużej, przybierały na sile. Natura, wbrew ludzkiej woli, niepowstrzymanie parła do przodu. Była to ta sama siła, która stworzyła niebo i gwiazdy. Z każdym skurczem płód przesuwał się w kierunku wyjścia. Naturalna kolej rzeczy — starałem się zachować zimną krew. Jeśli kogoś złapać za policzki i pociągnąć z całej siły, albo wsadzić palce w nos i zadrzeć go do góry, to nawet najpiękniejsza twarz nie będzie podobna do siebie. To samo działo się teraz z jej ciałem. Jednak ciekawość mnie przemogła i obserwowałem każdy szczegół tego niepojętego procesu. Przypomniałem sobie o autorze, co napisał, że jak wrzucą do ognia człowieka, to go tam nie ma, bo w ogniu wszystko jest ogniem. Tak samo w bólu rodzenia: nie było jej, był tylko ból. Położna wydawała polecenia w obcym języku, starałem się tłumaczyć, ale wychodził z tego bezsens: kładź się, teraz kucaj, napieraj, połóż się znowu i tak w kółko. Minęło kilka chwil zanim ujrzałem pokrytą delikatnym, ciemnym meszkiem główkę dziecka, wypychaną powoli na zewnątrz. Utknęła w najszerszym miejscu i ani rusz dalej, jakby dziecko się rozmyśliło i chciało wracać tam, skąd przyszło. Położna złapała oburącz po bokach i zaczęła ciągnąć, a wtedy cieniutka skorupa ugięła się pod naciskiem jej palców. — Co robisz? Zdeformujesz głowę mojemu dziecku! — Proszę się uspokoić. Główka noworodka jest całkiem elastyczna. — A jak jemu zostanie tak na całe życie? — jęknąłem i złapałem położną za rękę. — Czy wy nie macie w tym szpitalu odpowiednich przyrządów? Moja reakcja bardzo jej się nie podobała. — Wiesz co, obok jest pokój dla facetów o słabych nerwach. Idź tam, bo jeszcze nam zemdlejesz. Ale moment później dodała o wiele przyjemniejszym tonem: — Gratuluję, macie córkę. Dziecko obmyto, zawinięto w kocyk i położono u boku matki. Maria miała opuchnięte usta, była wyczerpana, ale szczęśliwa. Pochyliłem się nad nią i powiedziałem szeptem: — Teraz jesteś już prawdziwą kobietą, a ja muszę dowieść, żem ciebie wart. Gdy opuściłem szpital było już po trzeciej nad ranem i na dworze panowało przenikliwe zimno. Niebo było upstrzone mnóstwem gwiazd. Patrząc na nie pomyślałem, że człowiek też składa się z wielu gwiazd, lecz żadna nie trwa wiecznie. Ale jest jedna gwiazda, która nigdy nie zgaśnie: tą gwiazdą jest moja córka; dzięki niej stałem się nieśmiertelny. Podałem ramię matce i ruszyłem raźno w stronę domu, żeby jak najprędzej podzielić się tym odkryciem z innymi.
  9. Pilot pociągnął za dźwignię: odpowiedział mu przeraźliwy huk czterech silników. Samolot potoczył się kilkadziesiąt metrów w kierunku pasa startowego i stanął tam, pozwalając poprzedniemu odlecieć na bezpieczną odległość. Wydano zezwolenie na start, a wtedy Airbus A380 wykonał pół obrotu, ustawiając się dziobem pod wiatr. Złocisty Kris, namalowany na ogonie, wystawił kuper do błękitnych fal pokrywających Zatokę Botaniczną i rozpostarł skrzydła, gotów odlecieć stąd jak najprędzej. Pilot ponownie pociągnął za dźwignię, tym razem do oporu. Silniki zahuczały, samolot nabierał rozpędu, popychany siłą trzystu tysięcy newtonów, aż jego kadłub zaczął się trząść i podskakiwać, jakby pas startowy był ułożony z kocich łbów, a nie idealnie wypolerowanego bituminu. Był już na samym końcu drogi, prawie trzy tysiące metrów od początku rozbiegu i zdawało się, że lada moment uderzy w halę lotniska, kiedy nagle przód uniósł się pod kątem osiemnastu stopni, a ułamek sekundy później, ostatni punkt styczności z ziemią przestał istnieć. Samolot wznosił się lekko w powietrzu niczym papierowa strzała, a nie maszyna o masie ponad pięciuset ton. Siedziałem przy samym oknie na dolnym pokładzie, wystarczająco daleko w tyle, żeby gigantyczne skrzydło nie przesłaniało mi widoku. Miasto w dole malało w oczach, jakbym przesuwał suwakiem na mapie Google. Mignęła w oddali charakterystyczna sylwetka gmachu opery, stylizowanego na fregatę o rozwiniętych żaglach, zaświeciło z przeciwnej strony słońce. Samolot wzbijał się jednostajnym ruchem przez dwadzieścia minut. Gdy osiągnął pułap jedenastu tysięcy metrów, pilot wypoziomował lot. Zgasły sygnalizatory zapięcia pasów i kilkunastu pasażerów pospieszyło do łazienki. Rozejrzałem się po pokładzie: prawie wszystkie miejsca były zajęte, ja jednak miałem szczęście, bo siedzenie obok było puste, a to za nim zajmowała jakaś kobieta, za nią wąski korytarz, czterech siedzących w rzędzie, drugi korytarz, trzech siedzących i okienko, identyczne jak to, przy którym siedziałem. Pewnie w ostatniej chwili ktoś zrezygnował i nie udało się znaleźć nabywcy, choćby za połowę ceny. Rozerwałem plastikową torebkę i wyciągnąłem z niej słuchawki. Przy dźwiękach muzyki monotonny krajobraz nabierał dramaturgii — nieba nie mąciła najmniejsza chmurka, widoczność była znakomita, a ziemia w dole wyglądała jak dzieło abstrakcjonisty: cienkie, proste linie zaznaczały sporadycznie drogi na pustkowiu, zgniłozielone plamy to porośnięte eukaliptusem wzgórza, coraz rzadsze. Dalej kolory się zlewały w białawe łaty wyschniętych, pokrytych solą jezior. Na korytarzu pojawiły się asystentki: wysokie i smukłe, ubrane w dopasowane bluzki i obcisłe, wzorzyste spódnice. Pracowały parami: jedna ciągnęła wózek, druga popychała go z tyłu. — Czego się pan napije? — Sok pomidorowy poproszę. — Z pieprzem? Pokręciłem przecząco głową. — Coś jeszcze? — Kubek wody. — Gazowanej czy nie? — Niegazowanej. Podała mi co chciałem, do tego paczuszkę pistacjowych orzeszków. Popijając soczek i gryząc orzeszki, zatopiłem wzrok w pustynne obszary pode mną. Miałem wrażenie, że jestem zawieszony wysoko na niebie, a ziemia powoli się przesuwa do tyłu. Kobieta obok poprosiła o szklankę czerwonego wina. Mogła mieć koło czterdziestki i wyglądała na dobrze zadbaną. Pewnie leci odwiedzić rodzinę lub zająć się biznesem; samotnych turystek w jej wieku nie spotyka się często. Wstała i ze schowka nad głową wyciągnęła plik arkuszy. Ułożyła je przed sobą na plastikowym stoliku, zapaliła lampkę u góry i zaczęła czytać. Ciekawe czy płacą jej za nadgodziny? A może po prostu lubi to robić. Facet przede mną rozłożył siedzenie na maksa i musiałem dostosować pozycję. Ziemia zmieniła znowu kolor, tym razem na jaskrawo czerwony, który przypomniał mi o szczepieniu klaczy przeciwko końskiej grypie kilka lat temu. — Ta strzykawka, nie za mała jak na konia? — A bo ja wiem? Chyba nie… — Weterynarz zamruczał pod nosem. Wbił z całej siły strzykawkę, jednak niezbyt fachowo: kawałek igły tkwił w karku klaczy, druga część się odłamała i poleciała nie wiadomo gdzie. Bałem się, żeby nie popłynęła z krwią do serca. Wtedy weterynarz wyciągnął z torby stalową podkowę i zaczął ją przesuwać nad ziemią, jak saper szukający miny. Igły ani śladu, za to do podkowy przylepiają się grudki czerwonej ziemi. — Co to? — Żelazo. Minęły dwie godziny lotu. Symbol samolotu na ekranie zamontowanym w siedzeniu przede mną utknął w jednym punkcie na linii biegnącej w kierunku północno-zachodnim, kilka centymetrów od brzegu Oceanu Indyjskiego. Przełączyłem napisy na niemiecki, żeby nie przeliczać z mil na kilometry i z Fahrenheita na Celsjusza. Do zewnętrznej strony szyby przylgnęły mikroskopijne płatki śniegu, po drugiej stronie zachodziło słońce, ziemska skorupa znikała pod purpurową kołdrą nieba. Ze słuchawek popłynęła romantyczna melodia i w tym samym momencie na korytarze wytoczono wózki z obiadem. Kobiecie obok podano kurczaka i szklankę wina. Ściągnąłem słuchawki. — Co pan chciałby zjeść? — A co jest do wyboru? — Kurczak i wołowina. — Kurczak. — Niestety już nie mamy. Może być wołowina? — Nie, dziękuję. Stewardessa popatrzyła na mnie zdezorientowana, jakby nie była przeszkolona na taką ewentualność. — To podać dodatki, bez głównego dania? — Dziękuję, nie jestem głodny. Założyłem słuchawki. Wyjąłem długopis i zapisałem na marginesie karty pokładowej tytuł utworu oraz wykonawcę. Skoro nie mieli kurczaka, czemu dała mi możliwość wyboru? Chwilę później przyszła inna asystentka, ta odpowiedzialna za całą sekcję. Była nieco wyższa od poprzedniej, miała długie, czarne włosy, upięte z tyłu spinką, ale najbardziej przyciągały uwagę duże, okrągłe oczy oraz pomalowane różową szminką usta. Wyglądała na całkiem ładną Malezyjkę o europejskich rysach. Popatrzyła na mnie przepraszająco i odezwała się uprzejmym tonem: — Bardzo mi przykro, że nie mogliśmy podać, co pan sobie życzył. Sprawdziłam w kuchni, niestety kurczaka już nie mamy. Nalegam, żeby pan coś zjadł. Do końca lotu zostało jeszcze pięć godzin. Czy podać panu alternatywne danie? — Proszę nie robić sobie kłopotu. Ja naprawdę nie jestem głodny. — Żaden kłopot, po to tu jesteśmy. — Dziękuje, naprawdę. Odeszła niepocieszona. Moje zachowanie zwróciło uwagę siedzących najbliżej, zwłaszcza kobiety obok, popijającej czerwone wino. Nie minęło dziesięć minut kiedy ta sama Malezyjka wróciła w towarzystwie asystenta pokładu, ubranego w dopasowaną marynarkę czarnego, matowego koloru, ze stójką, podobną do tej, jaką miał na sobie Bruce Lee w „Wejściu smoka”. Jeszcze raz przeprosił mnie za tę niewygodę w imieniu swoim oraz linii lotniczych. Skinął na asystentkę, która podała mi olbrzymią tacę z dużym wyborem owoców, pokrojonych na kawałeczki. Po krótkim namyśle włożyłem do ust kawałek ananasa i zrobiłem minę, jakbym nie kosztował w życiu nic lepszego, żeby już nie stali nade mną z zębami wyszczerzonymi w sztucznym uśmiechu i poszli sobie. Nie zdążyłem zjeść wszystkiego, gdy nadeszła stewardessa, ta która obsługiwała mnie na początku i podała mi tackę z obiadem. — Proszę, kurczak dla pana. — Przecież zabrakło… — Ten jest z pierwszej klasy. Smacznego. Jedzenie poprawiło mi humor. Zacząłem układać w myślach ranking linii lotniczych, którymi miałem okazję latać ostatnio. Zapadła noc i asystentka poprosiła o zasunięcie pokryw na oknach. Przerwano program rozrywkowy, żeby nadać komunikat, w którym kapitan poinformował, że za chwilę wejdziemy w prąd strumieniowy. Włączono sygnalizatory zapięcia pasów. Po kilku minutach dały się odczuć pierwsze kołysania i wstrząsy, jakby samolot skakał po pagórkach. Przybierały na sile. Parę metrów przede mną wypadły z niedomkniętego schowka na podłogę części bagażu. Asystentka podbiegła, szybko go zamknęła, po czym usiadła na swoim miejscu i zapięła się pasem. Turbulencje były równie groźne dla samolotu, co machanie ogonem dla krowy, jednak wielu pasażerów odczuwało dyskomfort, a niektórzy bali się panicznie. Siedząca obok kobieta wyglądała na przerażoną: praca, dom, stabilizacja życiowa — to wszystko zostało daleko, teraz za oknem ciemność, w sercu lęk i oczekiwanie na kolejny wstrząs. Turbulencje nie trwały dłużej niż dziesięć minut. Kiedy samolot powrócił do idealnie jednostajnego lotu, odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się do mnie. Poczucie zagrożenia jest dobre, bo zbliża ludzi do siebie. Potrzebują odreagować z kimś, kto jest pod ręką. Tak było z nią w tej chwili. — Mój boże, już myślałam, że się rozlecimy… — Ależ skąd, ten samolot jest niezniszczalny — grałem rolę twardziela. — Tak myślisz… — odrzekła uspokojona i już pewniejszym głosem zapytała: — Dokąd lecisz? — Do Düsseldorfu. A ty? — Singapur. — Praca? — Tak, jeden tydzień. — A ja na dwa. Potem tydzień wakacji. Przechodząca obok asystentka zatrzymała się przy nas. Trzymała w rękach butelki z winem: białym i czerwonym. Dolała kobiecie, z którą rozmawiałem i odeszła. — A na wakacje dokąd? — Do Warszawy. — Gdzie to jest? — W Polsce, skąd pochodzę. — Po akcencie sądziłam, że jesteś Rosjaninem. — Blisko. Temat się wyczerpał. Popatrzyłem na mapę: mijaliśmy właśnie port Surabaya na Jawie, niecałe dwie godziny od celu podróży. Odpiąłem pas i przeskoczyłem nad nią, ale zanim wylądowałem na korytarzu, zdążyłem zauważyć, że ma dość zgrabne kolana. Zacząłem chodzić tam i z powrotem, żeby rozprostować nogi. Większość pasażerów oglądała filmy, niektórzy bawili się gadżetami, kilku spało. Z przodu, przy ścianie siedziała kobieta z małym dzieckiem w nosidełku, które płakało bez przerwy. Podszedłem do miejsca łączącego dwa korytarze i pełniącego rolę kuchni. Odsunąłem dyskretnie zasłonę: w środku stały dwie asystentki, drobnej budowy, prawie wcale biustu. Rozmawiały o czymś z przejęciem. Rozpoznałem mandaryński, jeden z czterech oficjalnych języków używanych w Singapurze. Złapałem za papierowy kubek z wodą, wypiłem jednym łykiem, sięgnąłem po następny, a wtedy przerwały rozmowę. — Może chce pan spróbować whiskey? Skąd ona wie, co facet w moim wieku lubi najbardziej? Podziękowałem i przytknąłem nos do szyby w drzwiach zewnętrznych: w dole panowała absolutna ciemność. Gdybym pociągnął za wajchę, czy drzwi by się otworzyły? Zginąłbym od razu, czy spadałbym wystarczająco długo, żeby ujrzeć w migawce całe swoje życie? Wolałem na wszelki wypadek nie ryzykować. Stanąłem na końcu kolejki do toalety. Na nogach zamiast butów miałem grube skarpety, które znalazłem w torebce na siedzeniu. Była w niej również opaska na oczy do spania, mikroskopijna szczoteczka do zębów i jeszcze mniejsza tubka z pastą, zbyteczny drobiazg, gdyż zębów podczas lotu nie szczotkowałem, używałem gumy do żucia. Wąskie drzwi jednej z toalet się otworzyły i wyszła z nich młoda kobieta. Na mój widok uśmiechnęła się z zakłopotaniem, jakbym przyłapał ją na czymś wyjątkowo intymnym. Czemu w samolocie kobiety i mężczyźni nie używają oddzielnych toalet? Pchnięte drzwi złożyły się w harmonijkę, bo inaczej trudno byłoby wejść do środka. Koszula wyszła mi na zewnątrz, więc odpiąłem pasek i zsunąłem spodnie, żeby włożyć ją do środka. Odwróciłem się i spojrzałem w lustro: wyglądałem w nim pięć lat młodziej, a może był to efekt świateł palących się u góry? Wycierałem twarz i ręce, a gdy papierowy ręcznik zamienił się w mokrą papkę, wcisnąłem go do pojemnika pod zlewem, zapchanego śmieciem po brzegi. Wróciłem na miejsce. Kobieta obok, skończyła pracować i znudzonym wzrokiem patrzyła w ekran. Przełączyłem na kanał wideo i szybko przejrzałem listę filmów. Wybrałem 'The Ghost Writer', którego jeszcze nie oglądałem. Lubiłem filmy tego reżysera, ponieważ były dopracowane do najmniejszego detalu: horror jest w każdym z nas, trzeba tylko umieć to pokazać. Samolot, którym leciałem był nowocześniejszy niż B747 Jumbo: miał nieco szersze siedzenia, a kadłub tłumił lepiej huk silników. Mimo to wciąż gubiłem pojedyncze słowa, chociaż głośność ustawiłem do poziomu ogłuszania. Traciłem koncentrację i niebawem film stał się tłem do rozmyślań. O czym można rozmawiać z kobietą w jej wieku? Znamy wszystkie pytania i odpowiedzi, każdy temat przerabialiśmy setki razy. Nie powie tego co myśli, a jeśli kłamie, robi to sprytnie i nie da się złapać. Nie śmieje się spontanicznie, nie droczy, nie kokietuje, nie uwodzi, nie chce być zdobywana, bo i po co? Starałem ją sobie wyobrazić kiedy miała dwadzieścia lat. Jakoś obraz nie przychodził. Zamknąłem oczy, teraz już lepiej. — Dokąd lecisz? — zapytałem dziewczynę z wyobraźni. — Przecież przed chwilą ci powiedziałam. Zrzuciła koc, odkrywając kształtne nogi. Potem podniosła oparcie i przysunęła się w moją stronę. Uczyniłem w odpowiedzi to samo, żeby nie było między nami już żadnych szlabanów. — Ach tak, Singapur, praca. — Jaka tam praca… Ot tak, jadę się rozerwać. Zrobiła minę, jakbym był jedynym kandydatem do wspólnej podróży. — Szkoda, że lecisz tak daleko, do tej Polski. Nawet nie wiem gdzie to jest… — Do diabła z Polską! — wpadłem jej w słowo. — Wysiadam z tobą w Singapurze, jedziemy do hotelu się odświeżyć, a potem do klubu. — Jakiego klubu? — Wiesz, wszędzie w Singapurze wymierzają srogie kary za zaśmiecanie, ale jest jedno miejsce gdzie można sobie walnąć slinga, zajadać się orzeszkami i rzucać łupiny na dywan. O, tak! Zamachnąłem się ręką w powietrzu. — To super! A ten Sling, jest bogaty? — Jeszcze jak! Półsłodki, musujący, o zachwycająco bogatym smaku. Po nim będziesz spać jak niemowlę. W klubie bawiło mnóstwo gości, więc siedzieliśmy przy samym barze. Zamówiliśmy jeszcze po jednym slingu i zostawili po sobie straszny śmietnik. Jutro posprzątają; trzeba stwarzać miejsca pracy. Było późno, lecz ulice tętniły życiem. To miasto nie zasypia ani na chwilę, jak Paryż w czasach kiedy paryżanie nie chodzili jeszcze spać z kurami. Od centrum rozrywki nad rzeką dzielił nas kawał drogi, dlatego żeby nie męczyć jej długim marszem, zatrzymałem przejeżdżający tuk-tuk. Taksówką byłoby szybciej, ale z autorikszy mogliśmy podziwiać widoki. Zapłaciłem kierowcy tyle co za potrójny kurs. — Do restauracji Din Tai Fung, ale przez Orchard Road. Wjechaliśmy na szeroką aleję. Po jej bokach rosły olbrzymie drzewa z szeroko rozpostartymi konarami, spod których wyrastały węższe pnie, nadając roślinom wygląd baśniowej kolumnady. Gałęzie przyozdabiały mgławice kolorowych lampek. Obok, po szerokiej promenadzie, przechadzały się tłumy ludzi. Wzdłuż ulicy ciągnęły się sklepy, rozbłyskujące niekończącą się mozaiką świateł. Mijaliśmy kilkunastometrową choinkę, ustrojoną bajecznie kolorową dekoracją. — Wow! — wykrzyknęła dziewczyna z zachwytem. Była jeszcze zbyt młoda, żeby tłumić instynkt. Takie spontaniczne, naturalne odruchy ustąpią za kilkanaście lat miejsca wyrachowaniu i zimnej kalkulacji. W restauracji nie było już wolnych stolików, czego się spodziewałem. Miejsce to było niezwykle popularne i rezerwację należało robić miesiąc wprzód. Wyczarowałem siłą wyobraźni stolik na dwie osoby, zaraz przy balustradzie. Nakryłem go długim, białym obrusem, odprasowanym na stal. Pośrodku, ukryta w misternej dekoracji z czerwonej krepiny, płonęła świeczka, nadając bukietowi świeżo ściętych orchidei w wazonie obok barw tęczy. Trafiliśmy w sezon świąteczny, kiedy brzegi rzeki dekorowały latarenki i lampiony w chińskim stylu. Podano menu. Zaczęła je przeglądać, lecz nie potrafiła dokonać wyboru. Poleciłem jej na początek ogon homara i ostrygi w muszelkach, przybrane ryżem w occie oraz sosem z soi i sezamków. Dla siebie zamówiłem filet wołowy, delikatny i soczysty. Drugi kelner nalał nam po kieliszku szampana. — Jak ci smakuje? — Znakomite! Tego w samolocie nie dało się przełknąć. Obserwowałem statek płynący rzeką, na pokładzie którego bawiła się grupa ludzi. Skończyła jeść i przyglądała mi się zaintrygowana, co takiego chodzi mi po głowie. — Jak chcesz moglibyśmy tutaj zaglądać dwa razy w roku, święta spędzać razem. — A twoja żona? — Nie potrzebujesz mnie o to pytać, gdyż właśnie wykasowałem ją z pamięci. Zamówiliśmy następne dania i drinki. — Jak już zaliczymy wszystkie atrakcje w tym mieście, polecimy do Phuket. — Gdzie to jest? — W Tajlandii, dwie i pół godziny samolotem. Tam wypożyczę jacht i pożeglujemy na najpiękniejszą plażę, jedyną w całej okolicy. — Dasz radę płynąć sam po morzu? — Oczywiście, byłem marynarzem. Stałem za sterem w kabinie luksusowego jachtu. Patrzyłem jak się opala w czarnym bikini, nie zakrywającym nieomal niczego: skąpe miseczki bandeau na piersiach, wokół bioder pięć paseczków, splatających się pośrodku w mały diament. Nigdy nie przypuszczałem, że kobieta może być aż tak piękna. Miała idealną figurę, bez najmniejszej skazy. Mało która, mogłaby stanąć przy niej bez obawy, że będzie się czuć nieadekwatnie. Pomachała mi ręką. — Kapitanie, czy na pańskim okręcie kobiety mogą podróżować topless? — Prawo morskie nie zabrania — odrzekłem rozbawiony jej pytaniem. Skierowałem łódź w stronę niedużej zatoki, otoczonej klifami i skałą, którą porastał gęsty, tropikalny las. Plaża pozostawała niedostępna od strony lądu, nie było na niej żywej duszy, tylko my dwoje. Biegła przede mną, biegła coraz dalej, zostawiając ślady drobnych stóp na śnieżnobiałym piasku. Upadła wyczerpana na końcu plaży, ja obok niej. Leżeliśmy zdyszani, patrząc na bezchmurne niebo odbijające się w lazurowej wodzie. Położyła mi głowę na ramieniu, czułem jak zbiera ręką ziarenka piasku z mojego torsu. W jej dotyku było jednak coś niedelikatnego, jakby chciała mnie uszczypnąć, a potem wsadzić palec głęboko między żebra… — Proszę podsunąć siedzenie do przodu i odsłonić okno. Obudziłem się i zobaczyłem asystentkę, pochylającą się nade mną. — Podchodzimy zaraz do lądowania. Odsunąłem pokrywę na oknie, przez które początkowo nic nie widziałem. Dopiero po chwili zamigotało w dole kilkanaście punktów: były to światła statków zakotwiczonych na przesmyku malezyjskim. Samolot zatoczył obszerną pętlę i zbliżał się do lotniska z przeciwnej strony. Z dołu doszedł zgrzyt wysuwanego podwozia. Suwak na mapie przesuwał się w odwrotnym kierunku: brzeg morza, krótka plaża, za nią ulice oświetlone światłem latarni i jadących samochodów, niskie budynki, mroczne zarysy palm. Cztery zielone światła na początku drogi do lądowania, cztery czerwone zaraz za nimi i rzędy różnokolorowych świateł z boku. Maszyna dotknęła w tym miejscu betonowej nawierzchni i zakołysała się niepewnie, jakby chciała się wyrwać spod ludzkiej kontroli. Pilot włączył hamulce, a wówczas samolot wyprostował bieg i zaczął kołować w stronę hali lotniska. Lot SQ 222 dobiegł końca.
  10. Droga do Wanaki wiodła przez pustynną równinę Mackenzie. Otaczały ją ze wszystkich stron górskie szczyty, lecz sama równina pozostawała płaska jak stół. Dwadzieścia pięć milionów lat temu było w tym miejscu dno oceanu. Za dwadzieścia pięć milionów lat prawdopodobnie wszystko to będzie znowu na dnie. Dlatego droga do Wanaki jest drogą tymczasową: skrót, który natura stworzyła do czasu, kiedy nie wybuduje nic lepszego. Jody prowadziła spokojnie i z wyczuciem. Błękitny Ford Fairlane to był bardzo obszerny sedan. Na przednim siedzeniu, obok kierowcy mogło podróżować wygodnie dwoje pasażerów. Siedzieliśmy daleko od siebie i nie mogło być mowy o przypadkowym kontakcie. Jody nie czuła zmęczenia, więc nie było powodu zamienić się miejscami, choć zostawiliśmy za sobą szmat drogi: dwie lub trzy osady bez nazwy, większą ilość przydrożnych szop pokrytych falistą blachą i kilkaset kilometrów pastwisk rozciągniętych wzdłuż dwupasmowej, niezbyt szerokiej, za to znakomicie utrzymanej szosy. A może Jody udawała, żeby zachować fason przed nieznajomym, którego poznała zaledwie kilka dni temu? Na dworze się ściemniało i Jody instynktownie dodała gazu. Chciała zdążyć do domu przed północą. Zaraz za krzyżówką w Fairlie zapaliła się na tablicy rozdzielczej na czerwono jakaś lampka. — Co to może być? — Wskaźnik oleju, nic poważnego — starałem się ją uspokoić. Zatrzymała jednak samochód, a wtedy zapadła wokół nas absolutna cisza; okolica sprawiała wrażenie wymarłej; żadnego śladu życia. Tylko w niektórych miejscach z pola wysokich, płowych traw przyglądały się nam tajemniczo jakieś drewniane budki. Nic dziwnego, że miód jest tutaj tańszy niż dżem. Pszczoły pracują na okrągło cały rok, tak jak Jody. — Staniemy w Omarama. Mam tam znajomego mechanika. Nie chcę ugrząźć w śniegu, gdzieś w górach. Mechanik uciął sobie drzemkę, ale klakson samochodowy poderwał go na nogi, a gdy rozpoznał kierowcę, przypomniał sobie momentalnie od czego ma ręce. Pogmerał coś pod maską, klasnął w dłonie i wykonał taki gest, że gdyby nie on, to byśmy umierali na tym pustkowiu. Rozejrzałem się dookoła: kilkanaście parterowych domów rozrzuconych wzdłuż skrzyżowania, gdzie nasza droga odgałęzia się do Oamaru nad Oceanem Spokojnym. Pośrodku stacja benzynowa, już zamknięta, supermarket, obok niego pub, jedyne miejsce skąd dochodziły nikłe oznaki życia, tłumione monumentalną panoramą szerokiej doliny, której dna nie mogłem dojrzeć ze względu na panujące ciemności. Dochodził stamtąd miarowy szum potoku spływającego zapewne z widocznych w oddali górskich grzbietów, pokrytych wciąż śniegiem. Pięknych, lecz zimnych i surowych, jak twarz kobiety, od której nie można oderwać oczu, ale pokochać się nie da. Nic, tylko wyć nocą do księżyca. Jak ten naród się rozmnaża w tak odludnym miejscu? Nieplanowany postój sprawił, że dotarliśmy do celu z kilkugodzinnym opóźnieniem. Było zbyt ciemno, żeby się rozejrzeć po okolicy. Jody zaprowadziła mnie do gościnnej sypialni, gdzie zwaliłem się do łóżka jak kłoda. Nazajutrz moim oczom ukazał się spektakularny widok: gęsty, sosnowy las za oknem, w dole jezioro, nad jego taflą górskie szczyty, wysokie na kilkaset metrów, jakby wyrastały prosto z wody. — Będziesz mógł rankiem zjeżdżać na nartach, wieczorem kąpać się w jeziorze. — A resztę dnia? — Będziesz pracować. Dla mnie. Praca w tym kraju to temat delikatny, rzadko poruszany, a jeśli już, to bez słów: za ile? W Wanace budowali się ludzie zamożni, przedsiębiorczy, żeby spędzić resztę życia przyjemnie na zasłużonym odpoczynku. Sezon świąteczny za pasem, trzeba myć okna, porządkować ogród, ale kto w tym wieku ma do tego siłę? — Zaczniesz jutro, kiedy przyjadą Ian i Frank. Przyjechali następnego dnia w towarzystwie dwóch innych handymen i natychmiast zabraliśmy się do roboty. Frank wyrwał mi z rąk butelkę z płynem do mycia szyb i zdarł z niej etykietkę. — Nie możemy zdradzać naszego trade secret. — Ale przecież taka obdarta butelka może zawierać cokolwiek — zaprotestowałem. — No właśnie, to jest nasz największy sekret! Domów było wiele, okien jeszcze więcej, lecz kiedy przychodziło do zapłaty, sprawa się komplikowała. — Stawka w ogłoszeniu jest za zwykły dom — wyjaśniała Jody. — A pański to rezydencja. Trzeba wchodzić na dach, wspinać się po drabinie… No i te okna na samej górze, wąskie i długie, jak witraże w kościele. Chłop spadnie, nogi sobie połamie, a nieubezpieczony, bo to zwiększa koszt. Liczymy od metra, nie od domu. Za mniej, nikt okien tu nie umyje. Ekipa Franka wypoczywała po pracy zawsze w tym samym lokalu: motelu Bella Vista nad jeziorem. — Jedliście już obiad? Ian w odpowiedzi postawił przede mną butelkę Lion Red. Zacząłem przeliczać na system metryczny… Dwie takie butelki mają pojemność standardowej butelki do wina; tuzin to galon. — A co do żarcia? Postawił następną butelkę. — Ach tak, piwo dla was to odżywka… Jęczmień, chmiel, minerały… — Wiesz co — przerwał Ian — ty, Pole, lepiej się napij! Polubiłem to miejsce. Wymarzona przystań życiowa. Urzekający krajobraz, a spokojnie jak u Pana Boga w garażu. Tylko ziemia nie do ugryzienia. Musiałbym pracować piętnaście lat, składać grosz do grosza, nic nie jeść, żeby kupić najskromniejszy choćby dom. Pierwszej niedzieli pożyczyłem od Jody forda i wyruszyłem drogą wzdłuż jeziora, prosto przed siebie, bez konkretnego celu. Przejechałem zaraz za miastem most na rzece i podążałem szosą w kierunku gór. Po kilkunastu minutach jazdy dotarłem nad brzeg innego jeziora, które wydawało mi się jeszcze piękniejsze niż to w Wanace. Domów mniej, ale te co zdążyli postawić na pewno nie kosztują fortunę. Może tutaj się pobuduję? Nie miałem pojęcia, że za dziesięć lat będą kręcone w tej scenerii sceny do jednego z najdroższych filmów w historii światowej kinematografii, a czasy tanich domów miną bezpowrotnie. Jednego wieczora Jody wpadła w prawdziwą furię. — Gdzie jest Frank i reszta? — Tam gdzie zawsze, w motelu nad jeziorem — odrzekłem zdziwiony jej pytaniem. — Już ja im dam motel! — krzyknęła ze złością. — Jutro trzeba umyć sześć domów, a oni będą chlać tam do rana — i pognała ich szukać. Patrzyłem na jej drobną postać, a w głębi się zastanawiałem, jak dziewczyna, która nie była w stanie skończyć ogólniaka potrafi prowadzić twardą ręką biznes i budzić respekt nawet u takich pijusów. Była już w posiadaniu kilku nieruchomości, również na północnej wyspie. Sprowadzała meble z Włoch, kafelki z Amsterdamu. Samo usunięcie starej, azbestowej rudery na jednej z niedawno zakupionych działek kosztowało ją dwadzieścia tysięcy. Rozwijana z rolek trawa dziesięć tysięcy. Ogrodzenie drugie tyle i to nie jakaś misterna metalurgia, ale zwykły krowi płot: jedna belka w pionie, trzy belki w poprzek. Świetny kumpel, jeszcze lepszy partner do biznesu, ale jako kobieta? Dopiero ostatniego dnia odkryłem do kogo należało serce Jody: przed dom zajechał biały lexus, z którego wysiadł chłopiec w wieku ośmiu lub dziewięciu lat, uderzająco podobny do mojej szefowej. Historie wszystkich ludzi są tak banalne, a jednak w każdej z nich jest jakiś epizod, którego nie sposób upiększyć. Odwróciłem się, żeby ostatni raz popatrzeć na jej wypogodzoną twarz i ośnieżone szczyty gór, przeglądające się milcząco w lustrzanej toni jeziora.
  11. Marek.zak1

    W oddali

    Nieźle zarabiam życie na emigracji krwawiące serce
  12. Gavin

    Rozterki emigranta

    Te nocne dźwięki to świerszczogranie ten wiatr co niesie czarną maź na grzbiecie tuż nad tą trawą co się grzecznie kłania nie mojej ziemi w nie moim świecie oddam to wszystko za kawałek wierzby za mchu miękkość rankiem za spacer nad Liwcem za krakowski księżyc w kraju co beze mnie już dłużej nie chce...
×
×
  • Dodaj nową pozycję...