Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'morze' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 18 wyników

  1. Wiersz ten napisałem mając 17 lat w hołdzie jednej z najlepszych książek jakie moje oczy miały przyjemność czytać i jej autorowi. Chodzi o "Widmowych piratów" W.H.Hodgsona. Przez wiele, wiele lat był to najdłuższy wiersz w moim dorobku, aż do czasu zabrania się przeze mnie za prozę poetycką. Najstarsi nie pamiętają tak silnego sztormu. Biją o brzeg z pełną goryczą i furią, zielonkawe fale. Wyrzucają na piach połamane deski - resztki okrętu. Zatonął rankiem na skale. Wszyscy martwi, nie ujrzą rodzinnego domu. Uczciwi ludzie. Różne towary do wioski zwozili. Nawet przed najstraszniejszym sztormem nigdy nie trwożyli. W porcie jeszcze wierzą, czekają na dobre wiadomości. Ciała na dnie. Rozgryzione. Miejscami nagie świecą kości. Do poszukiwań zgłaszają się nawet miejscowi piraci. Ostatnio kiepsko idą interesy. Nastały dla piractwa czasy bessy. Czarny statek. Co bardziej gorliwi na nabrzeżu się żegnają. To nie ludzie a samego czarta kamraci. Kapitan mówi do załogi: Pogoda zapowiada się cudownie. Obyśmy powrócili mając pełne ładownie. Słońce zachodzi, przed nimi tylko bezkresna woda. Kotwica w górę. Każdej chwili szkoda. Marynarze z rozkazu bosmana, już wspinają się po fokrei. Zwinnie, szybko ze sprawnością gazeli. Wyżej fokbombramsel powiewa, na nim gniazdo obserwacyjne Z niego widok na całe morze się rozpościera. U steru posadzony młody bosman. Stoi jak duch w zapadającym mroku. Oparty o reling, pyka fajkę oficer wachtowy, na tej zmianie on jest pan. Przebrzmiało dziesięć dzwonków, wachty ostatnia godzina. Wszyscy bacznie obserwują. Nocą morze należy do Lewiatana. Wierzcie mi diabelska to gadzina. Nieraz to starzy w tawernie bajali, że łeb potwora wśród fal mylnie za skałę brali. Co bardziej odważni na łodziach się tam wybierali. Czy był to Lewiatan czy wierzchołek skały. Nigdy się nie dowiemy. Łodzie nie powracały. Na pełnej prędkości galeon fale przebija. Na niektórych dziób pod niebo wzbija. Horyzont mgłą z lekka zasnuty. Statek ciemny, blask złoty bije jedynie z okien kapitańskiej kajuty. Dwanaście dzwonków. Zasłużony odpoczynek. W takich chwilach człowiek żałuje, że nie ma na statku dziewczynek. Bosman oczy przeciera ze zdumienia. Mgła przy okręcie to nic takiego, ale jej kolor.... ... zielonkawa Niczym młoda wiosenna trawa. Po sześciu godzinach przy sterze, musi być dobrze zmęczony. Umysł biedaka halucynacjami trawiony. Statek już pośrodku mgły. Niczego na pięć kroków nie widać. Słychać komendy i żagli łopot. Ktoś z drugiej wachty szuka sternika. Jakaś dziwna ta mgła. Jej chłód nawet myśli przenika. Wtem w okolicach fokmarsela jakaś postać, to pojawia się to wśród żagli znika. Oficer zauważył go. Trzeba zdjąć nieszczęśnika. On jakby nie chciał. Wciąż nas unika. U dziobu coś z mgły się wyłania. Nie.... niemożliwe. Wydaję mi się, że słyszę za relingiem na sterburcie głośne nawoływania. Wszędzie wrzaski, trzaski, brzęk broni.... ... Tylko ja przeżyłem. Widmowi piraci statek opanowali. Nie wiem dlaczego życie tylko mi darowali. Resztę naszej załogi na swój okręt zabrali.
  2. Dopiero trzeciej nocy pozwolono nam odstąpić od dział. Przybyły nasze okręty i szczelnym półkolem otoczyły port. Jak urzeczony podziwiałem ich sylwetki. Ukryty w koronie drzewa, uczepiony chropowatego pnia. Szybko wypatrzyłem największy z nich. Trzymasztowy galeon ze strymowanymi na wiatr żaglami. Na topie grotmasztu miał wywieszoną flagę nasza i admiralską. Na nim przypłynął prawdziwy bohater. Pierwszy morski lord. Liczyłem rozbłyski prochu z armat jego. Kule tłukły w zacumowane brygi i fregaty. A ściany domostw nabrzeżnych, odbijały odgłos dudnienia Z haubic, hakownic, kartaun i muszkietów. Leje się tylko śmierć i pożoga. Bóg ani miłosierdzie w tych lufach nie mieszka. Fleuty okaleczone, toną przy nabrzeżu. Ich drzazgi z burt, rozrzucone po falach jak ludzkie trzewia. Giną pod wodą ładownie, pełne zamorskiego towaru. W porcie już pierwsze domy płoną. W tawerny oknach ciemności. Nikt dziś nie zagląda do kieliszka. Działa obrońców, dymią jeszcze w zgliszczach niedawnych stanowisk i redut. Martwi, nie będą już stawiać oporu. Tyś zapach prochu i smak rumu. Bardziej niż murwy i dziewki ukochał. Zielone fale i dębowy pokład, droższe Ci od stabilnej ziemi. Teraz już tylko mordy kaprawe a nie serca niewieście, będziesz rozbrajał. Zawsze w ogniu wojny. Gdzieś pomiędzy admiralskimi flagami a pirackimi banderami.
  3. Oficer wachtowy obrócił leniwo klepsydrę i rozkazał wybicie czterech popołudniowych szklanek. Wiało silnie od rufy. Nasz galeon odniósł prawie śmiertelne rany w walce z posejdonowym żywiołem. Za wschodni horyzont odchodziły, gnane furią zniszczenia, skołtunione, grafitowe i zimne bałwany burzowych chmur. Pierwszy oficer, przeciskał się ku mnie z trudem. Mijał pokład zaścielony resztkami żagli i luźnym już w większości olinowaniem masztów. Melduję, że Czarny Łabędź zatonął a z Zielonego Smoka nadano sygnałem, że przyjęli kilkanaście ton wody w ładownie przez uszkodzenie poszycia. Nie będą w stanie wyrównać stępki. Dodatkowo prawie powaliło im grotmaszt i zerwało z niego gafel. Woda i wiatr zablokowały ster i zerwały oba bakstagi. No i stracili dziesięć osób w tym szypra. Patrzyłem przez reling na bakburcie na szczątki Łabędzia, unoszące się na spienionych falach. Znów oszukałem widmo śmierci. A przepowiedziane mi umrzeć na morzu a nie ze starości gnuśnej lub krwawej zarazy. Podejść pod burtę Smoka! Pod wiatr podejść od dziobu! Rzucić liny i trap między pokłady Przejąć załogę! A żywo dranie! Co do metra! Później czekać na dalsze rozkazy. Pod mundurem, poprawiłem zawiniątko z Twoimi listami. Od łez i słonej wody były już nieczytelne. Usłyszysz kiedyś Miła, dzwięk dzwonków marynarskich za oknem. I ujrzysz wtedy w salonie, widmo swego kapitana. Wokół jego załogę przeklętą. Dla nich żegluga jest wiecznością. Tak jak pokuta za grzechy. Ostatnia psia wachta. Tam gdzie bezkresne oceany zaświatów. Cmentarzysko dusz i wraków piekielne.
  4. lacrimabilis

    nadziejna tęsknota

    Morza cichy szum Myślami szuka ciepła // Niezmordowany J.
  5. hhh
  6. Mszę odprawiono w intencji Kacpra, którego zwłoki wyłowiono miesiąc temu z morza, niedaleko kamienistej plaży na cyplu Kaitorete. Przyczyną zgonu było utonięcie, hipotermia, bądź jedno i drugie. W nabożeństwie wzięła udział prawie cała okoliczna Polonia, chociaż znało go tylko kilku. Po mszy zorganizowano w polskim klubie obok kościoła wyprzedaż jego rzeczy osobistych. Były wśród nich narty, deska surfingowa, kilka książek… Zebrane pieniądze zamierzano przekazać jego rodzinie w Polsce, a zawieźć je miała narzeczona Kacpra, Oliwia, która zaprosiła go tutaj na wakacje. Zwlekała z wyjazdem, bo brakowało jej odwagi spojrzeć jego rodzicom w oczy, a jeszcze bardziej pokazać to, co schowała na dnie torebki: wycinek z lokalnej gazety z krótkim artykułem na temat tego wypadku. Przetłumaczyła na język polski cały tekst, z wyjątkiem nazwy plaży, dla której nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. O tym tragicznym zdarzeniu dawno przestałbym myśleć, gdyby nie obserwacje poczynione pewnego słonecznego, kwietniowego popołudnia. Wracałem z Marią do domu po całodniowej wycieczce do Akaroa. Wyjazd się opłacił, bo to co zobaczyliśmy przeszło wszelkie oczekiwania: malownicza miejscowość u wylotu największego fiordu, rzeźbionego przez miliony lat erupcją lawy z wulkanów na skalistym półwyspie; kolorowe domki o francuskiej architekturze wytyczające kierunek ulicom o nazwach nadanych przez pierwszych osadników: Rue Lavaud, Rue Benoit, … Cichy port, w którym kołyszą się uśpione łodzie, a jedynym odgłosem życia jest pisk mew i pobrzękiwanie lin o maszty żaglówek na przystani. W drodze powrotnej poprosiłem Briana, żeby zatrzymał samochód wysoko w górach, skąd ostatni raz mogłem popatrzeć na przytulone do brzegu zatoki miasteczko. Maria była w siódmym miesiącu i zanim ruszyliśmy w dalszą drogę uchwyciłem na kliszy wyraźną wypukłość pod bluzką, nie odwracając jej uwagi od panoramy, po której chwilę później nie było już śladu. Zjeżdżając krętą drogą, minęliśmy jezioro Forsyth i po pół godzinie dotarliśmy do nasady cypla, oddzielającego od oceanu o wiele większe jezioro Ellesmere. Byłem ciekaw, czemu tamtejsza plaża zawdzięcza nazwę i namówiłem Briana, żeby zboczył z głównej szosy. Początkowo sprzeciwił się mojej propozycji, ale kiedy powiedziałem mu, że niedaleko stąd utonął niedawno polski turysta, poczuł się równie zaintrygowany i nie miał nic przeciwko wydłużeniu trasy. Zaparkował auto na końcu polnej drogi, skąd wąską ścieżką doszliśmy do brzegu morza. Osłoniłem dłonią oczy i rozejrzałem się dookoła: zachodnia część plaży, znad której wciąż przyświecało słońce, ciągnęła się błękitną linią, aż po horyzont. Drugi koniec dotykał klifu, zwisającego stromo nad morzem. Od skał biło chłodem rozpylonej na wietrze morskiej piany. Woda kotłowała się w dole jak w pralce — pływać w niej to szaleństwo. Sam brzeg miał w sobie coś nieprzyjaznego: gdzie okiem sięgnąć zalegały kamienie, ułożone warstwami na głębokość metra, niewzruszone upływem czasu i milczące — szare jak popiół, gdy przyschły na słońcu, ale w czasie przypływu lśniące tysiącem barw. Maria podniosła leżący u jej stóp, a wtedy w jego miejscu natychmiast wyrósł następny. Plaża wyglądała wszędzie tak samo: szeroka, płaska, monotonna, jak dno wyschniętego jeziora. Usiadłem na kamieniach, na których wcześniej rozłożyłem bawełnianą bluzę, Maria usiadła obok mnie. Brian ściągnął klapki i zajął się przeszukiwaniem kamyczków nieopodal — widocznie czuł się nieswojo, kiedy rozmawialiśmy przy nim po polsku. Sięgał po nowe kamyki, wyrzucał te co trzymał w rękach. Patrząc jak uskakuje przed spienionym brzeżkiem fal, aby nie zamoczyć nogawek, usiłowałem cofnąć czas… Grudzień, niedługo przed świętami. Wiatr zmienił kierunek, przynosząc cieplejsze powietrze. Kacper i Oliwia musieli jechać tą samą drogą, choć nie sądzę, żeby wiedzieli o istnieniu tego miejsca. Może dokuczał im upał i w ostatniej chwili zdecydowali się szukać ochłody na plaży. Cokolwiek skłoniło ich do postoju, nie ujawniło znaków ostrzegawczych o czyhającej katastrofie. Łagodne wzgórza ukazywały podróżnym to samo co zwykle: kity płowych traw na tle bezchmurnego nieba. Wysiedli z samochodu nie obarczeni zbytecznym bagażem, a znajomych poprosili, żeby ich podebrać w powrotnej drodze. Odtąd byli zdani wyłącznie na siebie, lecz co to oznacza w praktyce stało się jasne, dopiero gdy było już za późno na ratunek. Pierwsze co rzuciło się im w oczy to potężne, szerokie na kilometr grzywacze, pchane niczym zwały lodu wiatrem z Antarktyki. W takich warunkach nikt nie jest dobrym pływakiem, zwłaszcza jeśli dobry pływak traci głowę. Był to ich pierwszy wspólny pobyt na plaży i nigdy przedtem nie czuł się tak podekscytowany: jakiś impuls ciągnął go ku wodzie, jakby był nie sobą, ale piaskiem, muszelką, kawałkiem suchego drewna wyrzuconym przez fale. Oliwia nie miała ochoty na kąpiel, a mimo to nie powstrzymała go. Ten sam instynkt, który ostrzegał ją przed niebezpieczeństwem, budził potrzebę przykładów męstwa. To jej kobiecość pragnęła widzieć go rozebranego, podziwiać w słońcu jego mięśnie, szerokie ramiona, wyrobione pośladki. Przypuszczalnie rozebrał się przy niej do naga, bo gdy go wyłowili, nie miał na sobie niczego. Tym szybciej uszło z niego życie. Woda mogła mieć najwyżej czternaście stopni i to tylko blisko brzegu, tam gdzie załamują się fale, gdzie dał nura, szorując brzuchem po kamieniach, bo nieco wyżej wściekłe bałwany połamałyby mu kości. Płynąc pod wodą, przedarł się przez pierwszą barierę fal, potem następną… Nie zatrzymał się, żeby zbadać dno, sprawdzić siłę i bieg prądu. Fale w tym miejscu napierały na plażę z olbrzymim impetem, zmuszając wodę do odpływu ruchem okrężnym, równolegle do linii brzegowej, ale jego umysł zaprzątnięty był czymś innym: myślał o swojej dziewczynie, obserwującej go z brzegu. Jednym szybkim ruchem uniknął zderzenia z kędzierzawą falą, wynurzył bokiem usta, aby zaczerpnąć powietrza, wzmógł pracę rąk, jakby walczył o największą nagrodę: zdobyć jej aprobatę. Gdy odpływał coraz dalej, patrzyła za nim i myślała jakim wspaniałym mężczyzną byłby dla niej — ojcem jej dzieci, kimś kto się nią zaopiekuje w późnym wieku… A może po prostu cieszyła się chłodną bryzą i nie myślała o niczym więcej. Brian skończył zbierać kamyczki i patrzył na nas zniecierpliwiony, jakby chciał już wracać. — Na co ci tyle? — Nie wiem, może podsypię pod kaktusy w ogrodzie. Siadł za kierownicą, ja obok niego, Maria z tyłu. Wyjęła znaleziony kamień i znowu mu się przyglądała. — Myślisz, że to kamień szlachetny? Opowiedziałem, że to bezwartościowy kamulec i żeby go wyrzuciła. Słońce się skryło za górską krawędzią, a po chwili szosę i okoliczne pastwiska okrył mrok. Brian włączył światła, w których pobocze drogi rozbłysło znacznikami: żółtymi po naszej stronie, czerwonymi po przeciwnej. Jak wcześnie odkrył, że zdradliwa woda wciąga go w morze? Prawdopodobnie stracił zimną krew i zmagał się z żywiołem, zamiast dać się ponieść fali, by wyrzuciła go na brzeg gdzieś dalej, a tak szarpał się bezskutecznie i niepotrzebnie tracił siły. A ona, kiedy się zorientowała, że morze jej go wydziera? Gdy pobiegła wzywać pomocy, wciąż walczył z wirem, choć był daleko od brzegu, coraz dalej. Zrozpaczona dobiegła do głównej drogi, zatrzymała pierwszy samochód, dojechała nim do pobliskiej osady, skąd zaalarmowała przybrzeżną straż. Bezcenny czas uciekał prędzej, niż się jej zdawało. Kiedy na czele gromady gapiów wróciła na plażę, jakimś cudem wciąż się utrzymywał na powierzchni. Pomachała mu ręką, żeby się nie poddawał, pomoc jest w drodze, lecz on chyba jej nie widział. Walczył ostatkiem sił, by móc oddychać i zachować odrobinę ciepła, podczas gdy ona się modliła, żeby helikopter nadleciał jak najprędzej, ale nim się to stało, jej chłopak zniknął pośród fal. Wyczerpany i sztywny, uległ siłom oceanu. Słona woda zdławiła ostatni krzyk, ustami wychodziła piana i bąbelki powietrza, drgawki przebiegały przez ciało, które prężyło się jeszcze chwilę, zmuszając płuca do daremnych wdechów, słabnących szybko, aż nastąpił krótki wstrząs, po którym ustało bicie serca. Czy jasność umysłu zachował do samego końca? A jeśli tak, czy myślał o niej? Był późny wieczór, kiedy zajechaliśmy do domu. Zaprosiliśmy Briana na herbatę i ciasteczko, ale nic więcej, żeby nie siedział, jak ostatnim razem, do białego ranka. Po jego wyjściu, położyłem się z Marią w łóżku. Sypialnię obok zajmowała moja matka, a ostatnią siostra. Ta ciasnota dokuczała nam coraz bardziej, ale jak na razie, nic na to nie mogłem poradzić. Gdy urodzi się dziecko, trzeba będzie wypłynąć w morze, zostawić Marii więcej miejsca. Nazajutrz przyjechał Jacek zabrać Marię do szkółki dla polskich dzieci, którą urządził w swoim domu. Maria nauczała w niej dwa razy w tygodniu. Jacek z zawodu był jubilerem i prowadził własny sklep w centrum miasta. Ledwie zdążył się przywitać i usiąść przy stole, Maria pokazała mu kamień. — Gdzie to znalazłaś? — Na plaży w Birdlings Flat. — Tam gdzie zginął Kacper? — Tak, tam — przytaknęła Maria. — Powiedz, czemu ta plaża tak się nazywa? Jacek popatrzył na nią zaskoczony. Nikt przedtem nie pytał go o to. — Bo na skałach wykluwają się pisklęta. Większość ginie w morzu. Ratują się tylko te, które nauczą się fruwać na czas. Założył okular i wyceniał wartość kamienia. — Agat oczkowy, ciekawy kształt pierścienia, środek trochę rozmazany… — Ile można za niego dostać? — Maria wstrzymała oddech. — Na pierścionek się nie nadaje — odparł Jacek. — Może jakiś wisiorek, ale nie sądzę, żebym mógł to odsprzedać z zyskiem. Oddał kamień Marii. — Ładny jest, trzymaj go na pamiątkę. Maria miała inny pomysł. Pojechała na cmentarz, odszukała świeżo wykopaną mogiłę i położyła na niej kamień. Leży tam do dziś.
  7. złoty kolczyk kołysze się w rytm uderzeń serca litery nie opisują tego za to my gdy kochamy stajemy się podpisem jego twórcy złożonym z niedbałą tkliwością starszego brata przyjrzałem mu się ostatnio ma urocze spojrzenie dziecka błękitne jasne i dalekie bardziej niżbym był w stanie chcieć złoty kolczyk kołysze się w rytm odpływu i przypływu morza zasypiam w jego fal ciepłym przytuleniu a litery dalej nie opisują tego a złoty kolczyk kołysze się a fale dalej uderzają o morza brzeg falujący
  8. Woda spływająca po biodrach. Wodospad Swarovskiego. Łzy morza głaszczą w biegu do brzegu. Chwila falująco modra. Ośmiornice dłoni wnikają w cienie Zamazanej światłem skóry. Chwila, dla której Szept rumieńcem się mieni. Kobieta staje się falą, Łuki jej ciała Pluszowej rafy smugi wygłaskały Morza piaszczystego brzegu szalem. Płynę. Oddechem opływam pożary Świateł słońca na grzywie jej fali. Oboje, we dwoje, razem, powojem cali. Obraz młody, jak świat stary. Wtedy czerń sztormem rozdziera. Pływaka już nie ma. Morze pulsuje i śpiewa. Jak na innych pogrzebach. Pamięci wędrujące zera. Brzeg się piaszczyście chwilę gniewa Szczuty przez skrzydła na drzewach. W źrenicy gaśnie snów era. Dlatego czasem zaśpiewaj. Zaśpiewaj. Dla tego. Teraz.
  9. Rozsypane orkiestry plaży, Na wieczornym koncercie Występują jako pierwsze Dla słuchaczy głodnych wrażeń. Bryza stroi struny wiatru, Piasek sprawdza marakasy, Wonią sosen dźwięczą lasy, Fale pluszczą im do taktu. Powolnym szuraniem za butem but Rozbrzmiewają goście w foyer Będzie komplet, jak latem codzień. Rozgrzana ucichła ostatnia z nut. Wtedy dzieje się ten jeden moment, Kiedy orkiestra nabiera tchu, A kamienieje rozszerzonych źrenic tłum. Słońce z księżycem zamienia się domem. W końcu starzec z zegara otwiera oczy, Zrywają się stada brzmień i syków, Fruwają zapisy nutowe mew i jerzyków, A bryza wyszeptuje miodowe warkocze. Zdumione gwiazdy nocą widzą na plaży Gęste ślady stóp I szczęśliwe znów Morze, pełne marzeń.
  10. Wyjście z ciała jest proste, dopiero powrót stwarza problem. Ilu żeglarzy zaginęło na morzu astralnym na skutek zbyt cichego wołania z lądu? Wołania tak niedosłyszalnego, że można by postawić je przed sądem, pod zarzutem rozchodzenia się w próżni. Wołania, będącego przejawem fatamorgany, powstałej w efekcie przemienienia kłamstwa w prawdę, kłamstwa, że niby jest na ląd do kogo wracać. Im więcej czasu spędza człowiek w wodzie, tym silniej marszczy się jego skóra, a im głębiej się zanurza, tym szybciej skrzela zastępują jego płuca. Wówczas jego skóra pokrywa się łuskami i miano człowieka staje się nieodpowiednie. Przekształca się w część oceanu, nie jako kropla wody, czy nowa odmiana ryby, lecz bezcielesna istota, świadoma swojego zagubienia pośród fal. Odtąd wspomnienia o lądzie interpretuje jako złudzenie, a szum morza stanowi jedyną kołysankę, która kiedykolwiek spychała go w objęcia Morfeusza. Każdy pływ jest jego męką, a męczy go powracające z przypływem i odchodzące z odpływem poczucie tęsknoty. Tęskni za czymś, czego nie jest w stanie pojąć. W rzeczywistości za światem już tak bardzo odległym, że tak jak teraz go nie pamięta, tak nie przypomni sobie o nim i za tysiące astralnych lat. Czarować zatem należy z głową, szczególnie obecnie, kiedy morze pełne jest żeglarzy.
  11. Chciałabym pojechać nad morze, Poczuć jego zapach, Usłyszeć mewy, Ten ostatni raz, Utopić się wnim, Tak jak topiłam się w jego ramionach, Znowu poczuć gorzki smak, Łez i morza, Ten ostatni raz
  12. Zmęczony z mej tratwy widzę dwoje ludzi Fale ciągną na morze, że nie sposób wrócić Ona czasem jeszcze spojrzy Wzrok z moim złączy On trzyma ją bezpiecznie Chcę by trwali tak wiecznie Przez jej oczy walczę jeszcze momentami Wiosłem spróchniałym z wiatrem i falami Na próżno, dno skrywa kamienie Nie dopłynę już na jej ziemię Pomyślałem o chwili gdyśmy razem je wrzucali Tak łatwo że zbocza do wody wpadały Czuję się rozbitkiem,a jestem odkrywcą Patrzę w falę, rozglądam się za inną wyspą Porzucam plany powrotu, ta przecież jest zajęta Z falami już nie walczę, słaba moja ręka Dzień za dniem nabieram więcej krzepy Wiatr bardziej przyjazny choć nowy ląd daleki
  13. Hej Ty! Czy mnie słyszysz? Zapomniałem już o Tobie, ale w środku coś Cię woła. Dryfuję wciąż bez celu gnany wiatrem, prądem, falą Szara czerń dokoła Wyblakła jak te żagle, Choć kolory kiedyś miały jak ma miłość Razem z Tobą starte Choć wciąż we mnie coś Cię woła Jak soli kryształ rozpala ranę Coś mi świszcze w pustej głowie Imię Twoje Czy to wiatr, czy prąd, czy fale Nie wiem Może miraż? Morze myśli i macki splątane Czemu znów mi Cię przywiało? Przez oceanów przestrzeń rozległą, Niczym na planetę odległą Dryfuję bez celu i ruszyć się nie mogę Ani utonąć, ani zapomnieć Ląd daleko Ni odłamka, ni kamyka By i razem z nim pójść na dno Chłód okropny mnie przenika Choć woda ciepła Słona Wszędzie ona, Dookoła Z każdą falą pragnienie wzmaga, Ale to nie pić się chce Lecz ust Twoich kroplę I choć we mnie coś Wciąż Twoje imię woła Odnaleźć Cię nie mogę Już nie migocze w czerni polarna gwiazda
  14. Który dziś dzień? Przestałem liczyć już lata temu... Straciłem poczucie czasu dryfując po oceanie samotności. Wokół pełno statków, Więc czemu każdy przepływa obojętnie, mimo mojego wołania o pomoc? Wciąż czekam, Aż znajdzie się ktoś, kto rzuci drabinę, odpowie na moje wezwania. Lecz z każdym dniem Łódka nabiera więcej wody.
  15. Szum wiatru, co włosy ci rozwiewa, Groźną falę, jak mruczy i śpiewa, Blask słońca, gdy w wodzie się odbija, Ciepło piasku, co nocą przemija.
  16. Chciałabym stać z tobą każdego dnia. Nie naprzeciw, nie za, lecz obok. To nad morzem by było Pożyczyłabym twój palec na chwilę Przyłożyła do ust, pozwoliła Ci słuchać. Jakie odgłosy wydaje morze, horyzont i ryby? Powiedziałeś że nie mogłeś usłyszeć Moje serce było za głośno.
  17. W piekącej ciszy Zaszumiał piasek. Cofnęły się w toń Wilgotne rzęsy, Odkryły Perły Czarne. I muszlę uśmiechu. Wód głębokich Znowu wezbrały fale. Wśród tego huku W jakim mam mówić Języku? Gdańsk-Sopot, sierpień 2018
  18. Gdzie moja łódź? Gzie moja wyspa, mój dom i dzban wina? Chyba morze mnie uwiodło, Tak jak chłopcy zwodzą młode dziewczęta, by z nich zadrwić. Wenus, twoja bliźniacza źrenica, o przyjaciółko, świeci nad miastem przyszłości, i nawołują się wyspy latarniami, a tym jest wierność miedzy nimi, co oliwny błysk ognia. Wszyscy jesteśmy iskrą pochodni, i czekamy dnia, by wciągnąć łódź na brzeg, a prowadzi nas gwiezdna stal, sen nieprzełamany, jak ostrze dnia, który ma nadejść
×
×
  • Dodaj nową pozycję...